Rachunek sumienia z miłości własnej. Nieco inny niż zwykle

Rachunek sumienia z miłości własnej. Nieco inny niż zwykle

 

Czy akceptujesz siebie? Czy rozwijasz własne talenty i zdolności? Czy kształtujesz w sobie dojrzałą i odpowiedzialną seksualność poprzez unikanie pornografii, samogwałtu? Czy pogardzasz sobą? Czy myślisz o popełnieniu samobójstwa? Czy próbowałeś – próbowałaś okaleczać się lub odebrać sobie życie?

Oto zaledwie kilka pytań z bardzo długiej listy grzechów przeciwko so­bie. W książeczkach do nabożeństw lub w Internecie – skąd wzięte zostały te powyższe – można ich znaleźć znacznie więcej, choć niekoniecznie ułożo­nych w tak eleganckie crescendo. Raczej przypominają strzelanie na chybił trafił. Bierzemy je za dobrą monetę, bo od dziecka przyzwyczajani jesteśmy do robienia rachunku sumienia w rytm podobnych „odpytywanek”. Sposób prosty i skuteczny, ale – jeśli się bardziej zastanowić – również problema­tyczny, dwuznaczny, a czasem nawet niebezpieczny. Nierozważnie zadane pytanie może bezwiednie wskazać zakazany owoc, rozbudzić niezdrową ciekawość lub zadać niepotrzebny ból i upokorzyć, nie wspominając już o tym, jak bezlitośnie czasem obnaża samego pytającego.

A przecież chodzi o najbardziej intymną rzeczywistość w człowieku – jego wewnętrzne sanktuarium, o którym trudno mówić, a co dopiero rozliczać z jego działalności. Łatwiej założyć, iż posiada solidne podstawy i należycie funkcjonuje, jak ma to miejsce w najważniejszych starotestamentowych przykazaniach miłości Boga i bliźniego (por. Łk 10, 27; por. Pwt 6, 5). Trudniej sprostać jego kruchości i słabości, choć właśnie wtedy najbardziej wyśrubowana moralność okazuje się gigantem na glinianych nogach.

Jak zatem robić rachunek sumienia z miłości własnej? Spróbujemy po­dać kilka podstawowych rozróżnień, które pomogą przeniknąć w głąb tej tajemnicy i usystematyzować wysiłek autorefleksji. I choć samego rachunku sumienia to nie uprości, to na pewno uczyni go bardziej pożytecznym. Przynajmniej nie pomylimy tak łatwo ludzkiej kruchości z wadami głównymi, a psychicznych kamuflaży nie weźmiemy za cnoty kardynalne.

Akceptacja siebie
Aby lepiej przedstawić sygnalizowaną trudność, wyjdźmy od pierwsze­go, najprostszego pytania o akceptację siebie. Jest ono oczywiste i zrozumiałe w omawianym tu kontekście, ale jego autorzy chyba nie do końca zdają sobie sprawę, jak fundamentalnej kwestii dotyczy. Tylko psycholodzy rozwojowi w przybliżeniu świadomi są złożonej rzeczywistości, która stoi za najbardziej lakoniczną odpowiedzią. Nie chodzi tu bowiem tylko o jakąś powierzchowną akceptację własnego wyglądu czy danych z me­tryki urodzenia, ale spraw znacznie subtelniejszych, jak cech charakteru i temperamentu, własnej płci i orientacji seksualnej, zdolności i talentów, wad i ograniczeń… Jednym słowem, chodzi o akceptację całej osobowości i całej złożonej historii jej kształtowania.

Pozytywna odpowiedź na to pierwsze pytanie jest więc w istocie wisienką na torcie. Wisienką niezwykle ważną, bo wieńczącą wielopoziomowy tort, którego kolejne warstwy powstawały bardzo długo i zgodnie z logiką kolejnych etapów ludzkiego rozwoju. I tu dochodzimy do punktu zwrotne­go: kto bowiem może powiedzieć, że akceptuje siebie w stu procentach… Chyba tylko ktoś skrajnie naiwny, by nie powiedzieć ograniczony. I wcale nie myślimy tu o współczesnej histerii na punkcie własnego wyglądu, z chirurgią plastyczną czy przemysłem kosmetycznym w tle. Raczej chodzi o ten najprostszy odruch każdej normalnej jednostki, zdolnej do minimum samokrytyki i autoironii. Mamy więc problem, ponieważ już to wystarczy, by rachunek sumienia utknął w martwym punkcie lub z ascetycznej praktyki przemienił się w psychoanalizę.

Ktoś słusznie zauważy, że niepotrzebnie dzielimy włos na czworo i komplikujemy rzeczy najprostsze. Przecież autorzy cytowanych pytań nie są psychologami i bynajmniej nie oczekują psychogenezy osobowości, ale zwyczajnie pytają o podstawowe odniesienie człowieka do samego siebie. Sęk w tym, że to najprostsze odniesienie do siebie już dawno przestało być takie proste, a wkładanie go między pytania do rachunku sumienia wcale sprawy nie ułatwia, tylko jeszcze dodatkowo komplikuje. Chodzi o dwie różne kwestie, więc potraktujemy je oddzielnie.

Odniesienie człowieka do samego siebie przestało być proste i oczywiste. Po pierwsze dlatego że dzięki psychologii coraz więcej o nim wiemy, a zwykły śmiertelnik coraz częściej do wiedzy z tego zakresu się odwołuje. Po drugie, coraz trudniej we współczesnym społeczeństwie o tak zwaną nor­mę – na przykład solidne wychowanie w pełnej i stabilnej rodzinie. Twardy podział na normę i patologię już dawno stracił sens, a zamiast o dychotomii „norma – patologia” częściej mówimy o kontinuum, którego te dwa poję­cia są skrajnymi biegunami. Co więcej, bieguny te ciągle się oddalają od siebie, a przestrzeń między nimi wypełniają nowo odkryte „kontynenty”: nerwice, zaburzenia osobowości, zaburzenia z pogranicza, dezorganizacje osobowości… Dlatego nieprawdą jest – jak to się żartobliwie czasem mówi w Polsce – że ludzie dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy noszą zra­nienia z dzieciństwa, i na tych, którzy jeszcze nie spotkali jezuitów.

Prawdą natomiast jest, że większość trudności z akceptacją siebie – za­równo w dobrym, jak i złym tego słowa znaczeniu – ma korzenie w historii pierwszych lat życia i dojrzewania, a znajomość tej rzeczywistości pomaga rozumieć lepiej i głębiej tajemnicę człowieka, choć w praktyce nie jest ani łatwa, ani prosta. Dlatego pytanie wprost o te kwestie, a później zatykanie uszu na dłużące się i trudne odpowiedzi jest zwyczajnie nieodpowiedzialne. Można oczywiście wyobrażać sobie drugiego człowieka niczym pudełko czekoladek, a pracę z nim jako przebieranie w przyjemnych kształtach i smakach, spośród których należy usunąć tylko te zepsute lub nadgryzione. Prawda jednak jest inna, dlatego sięgnąłbym tu raczej po obraz puszki Pandory: nigdy nie wiesz, co kryje wnętrze drugiego człowieka, dlatego nie otwieraj go bez potrzeby.

Czy to znaczy, że z rachunku sumienia należy wykreślić tego rodzaju pytania? Żadną miarą. Należy jednak ściślej określić ich znaczenia i sens ich zadawania. Można zaryzykować twierdzenie, że zdecydowana większość pytań w rachunku sumienia z miłości własnej to pytania żywcem wyjęte z wywiadów psychologicznych, to znaczy mówią znacznie więcej o stanie psychicznym osoby aniżeli o jej poziomie moralnym. To jednak ich nie dyskwalifikuje, a wprost przeciwnie czyni podwójnie pożytecznymi. Sprawdzian kondycji psychicznej jest konieczny, bo przecież łaska buduje na naturze i jeśli natura jest osłabiona lub okaleczona, to i owoce współpracy z łaską mogą być mizerniejsze, a odpowiedzialność moralna za ewentualne wykroczenia mniejsza lub wręcz minimalna.

I tego wyraźnego rozróżnienia między naturą a łaską, między wartoś­ciami naturalnymi a nadprzyrodzonymi nie należy zacierać. Zapominanie o tym i roztrząsanie kwestii natury tylko na poziomie moralnym jest poważnym błędem (moralizatorstwem), które nie tylko nie prowadzi do żadnych pozytywnych rozwiązań, ale staje się dodatkowym obciążeniem, a często początkiem zaklętego kręgu, z którego nie sposób się wydostać. Teologia moralna już dawno dostrzegła to niebezpieczeństwo, stąd mamy przewartościowane podejście do wspomnianego we wstępie samobójstwa czy samogwałtu. Przewartościowanie nie oznacza wcale pobłażliwości, ale raczej zachętę do ujmowania człowieka wielowymiarowo: z jednej strony w wymiarze normy i patologii, z drugiej w wymiarze cnoty i grzechu. Przykładowo, samogwałt będzie zawsze „aktem wewnętrznie i poważnie nieuporządkowanym”, ale w przypadku poważnych psychicznych uwarun­kowań wina moralna może być minimalna (por. KKK 2352).

Spotkanie natury z łaską
Rozróżnienie między wymiarem dojrzałości psychicznej (norma – patologia) a moralnej (cnota – grzech) ma podstawowe znaczenie dla naszych rozważań. To dzięki niemu łatwo wykazać, że każda odpowiedź na kolejne pytanie naszego rachunku sumienia – na przykład „Tak, pogardzam sobą i mam myśli samobójcze!” – wymaga interpretacji, to znaczy niekoniecznie i nie od razu oznacza grzech. Wprost przeciwnie – może być symptomem psychicznych trudności, na które trzeba odpowiednio zareagować. Nie znaczy to jednak, że spowiedź należy automatycznie zamienić na terapię, a konfesjonał na kozetkę. Przeciwnie, raczej chodzi o harmonijną współpracę i wzajemne wsparcie. Proponując psychoterapię, przyczynimy się bowiem do dojrzewania moralnego czy religijnego, i odwrotnie. Te wymiary nie wykluczają się, ale oddziaływają na siebie, ponieważ organicznie już współistnieją w osobie.

Dochodzimy jednak do kwestii bardzo delikatnej dla naszego rachunku sumienia. Granica współistnienia i zależności obydwu wspomnianych wymiarów wcale nie jest jasna i wyraźna, ale jest w istocie strefą półcienia, w której wartości naturalne i nadprzyrodzone (religijne i moralne) przepla­tają się. I w tym spotkaniu natury z łaską często dochodzi do nieświadomych przeinaczeń, kamuflaży, a nawet nadużyć. I tak ktoś, kto deklaruje autentyczne wartości moralne lub religijne, bezwiednie i mimochodem pod ich osłoną zaspokaja własne potrzeby i to często te związane z poczuciem własnej wartości. Sprawa jest o tyle trudna do uchwycenia dla samych zainteresowanych, że te tak zwane niespójności są nieświadome, a dostępu do nich bronią mechanizmy obronne – przedziwne sposoby samooszukiwania, które sprawiają, że zachowujemy pogodę ducha w sytuacjach, w których po­winniśmy się palić ze wstydu. Dajmy kilka przykładów takich zjawisk.

Najprostszą ilustracją tego staje się świadoma skłonność do dawania siebie innym (wartość chrześcijańska), by nieświadomie otrzymywać w zamian (potrzeba związana z poczuciem własnej wartości). Czasem chodzi o hojność posuniętą do heroizmu, dlatego nietykalną, która jednak ocze­kuje uznania i docenienia ze strony innych, a gdy go zabraknie, prowokuje resentyment i złość. Innym przykładem są dość powszechne podwójne standardy zachowania: wobec jednej kategorii ludzi – na przykład dla ludzi ze środowiska pracy – potrafi się być miłym i życzliwym, a wobec drugiej – na przykład dla własnej rodziny – jest się zgorzkniałym, pełnym pretensji i chęci dominacji. Głosi się na przykład pragnienie służby wspólnocie, a jednocześnie podświadomie próbuje się robić karierę, być chwalonym lub „obsługiwanym” przez wspólnotę, to znaczy używa się wspólnoty dla nieświadomego szukania siebie. Innym subtelnym przykładem jest dbanie o własną karierę, oczywiście „nie po trupach” i „nie za wszelką cenę”, ale stawiając zawsze siebie na pierwszym miejscu. Jeszcze inny przykład: ile razy to, co zwykło się określać po chrześcijańsku „darem cierpliwości i rozwagi” w podejmowaniu decyzji i w działaniu, przy wnikliwej analizie okazuje się motywowane lękiem przed popełnieniem błędu, krytyką i utratą popularności?

We wszystkich tych przykładach chodzi o pozorne dobro polegające na szukaniu siebie, a nie o realne wartości chrześcijańskie czy moralne. Jakże często osoby prezentujące takie postawy nie zdają sobie z nich sprawy, a konfrontowane przez otoczenie uciekają się do podobnych mechanizmów samousprawiedliwienia: niewygodne prawdy przysłaniają pobożnymi deklaracjami, a ewentualną krytykę otoczenia znoszą jako prześladowanie w imię słusznej sprawy. I co więcej, z subiektywnego punktu widzenia mają rację, bo przecież słuchają własnego sumienia. Kto dziś ma odwagę powiedzieć, że to sumienie może być błędnie uformowane? Jedynym, ale niemym świadkiem niewierności staje się dobro, które w ten sposób zostaje znacznie pomniejszone.

Zasada przyjemności i zasada rzeczywistości
Pewną pomocą w rozróżnieniu i ewentualnym rozwiązywaniu tych nie­świadomych mechanizmów może być klasyczne rozróżnienie poczynione przez Freuda – na zasadę przyjemności i rzeczywistości. Osoby dojrzałe kierują się w życiu zasadą rzeczywistości, niedojrzałe – zasadą przyjem­ności. Jak odróżnić jedne od drugich? W prosty sposób – przyglądając się, skąd czerpią poczucie własnej wartości. Osoba dojrzała, zintegrowana wewnętrznie zazwyczaj niewiele poświęca uwagi sobie, skupiając się na reali­zacji wartości i czerpiąc radość (i poczucie własnej wartości) z samej moż­liwości ich realizowania, pokonywania trudności itp. Osoba niedojrzała, czyli niezintegrowana wewnętrznie, będzie skupiona na sobie i na kruchym poczuciu własnej wartości. W każdym nieomal sektorze działalności będzie szukała potwierdzenia siebie, a to oparte jest na logice zasady przyjemno­ści. Osoby zintegrowane i dojrzałe są zdolne do odsunięcia w czasie przy­jemności w imię osiągnięcia trwalszych i bardziej duchowych dóbr, czym jednocześnie poszerzają i dywersyfikują źródła poczucia własnej wartości i nawiązują lepszy kontakt z otaczającą rzeczywistością. Osoby niedojrzałe nie potrafią tego: muszą otrzymać nagrodę natychmiast, czym nie tylko nie poszerzają źródeł własnej satysfakcji, ale przeciwnie, zamykają się w coraz bardziej sztywnych schematach postępowania i skupiają się na przyjemnoś­ciach, o coraz bardziej prymitywnym charakterze.

By przekonać się o stanie miłości własnej, wystarczy sobie postawić wymagania i przyglądać się, jak się wobec nich zachowujemy. Stawianie sobie wymagań, odsuwanie przyjemności w czasie w imię bardziej trwałych wartości było od wieków prostą zasadą każdej edukacji. I choć jest to ćwiczenie natury, to otwiera się ono na wymiar łaski. Paradoksalnie, zewnętrzne ograniczenia otwierają wewnętrzne przestrzenie.

Stanisław Morgalla SJ


Polecamy:

                                   

Pierwsza spowiedź twojego dziecka – kilka praktycznych rad

Pierwsza spowiedź twojego dziecka – kilka praktycznych rad

Pod hasłem „pierwsza komunia” kryją się zazwyczaj dwa sakramenty. Oprócz pełnego uczestnictwa w sakramencie Eucharystii dziecko przyjmuje wcześniej po raz pierwszy w życiu sakrament pokuty i pojednania.

Pomiędzy sakramentem Eucharystii a sakramentem pokuty zachodzi istotna różnica, która polega na tym, że w pierwszym z nich dziecko uczestniczy na długo przed uroczystością Pierwszej Komunii Świętej, ale nie w pełni. Przygotowując dziecko do komunii, przygotowujemy je do pełnego uczestnictwa we mszy.

Inaczej przedstawia się kwestia sakramentu pokuty – dziecko nigdy w nim nie uczestniczyło, nie wie, jaki jest jego schemat, i dlatego tak ważne jest, by je do tego odpowiednio przygotować. Nie można pozwolić, by te przygotowania nam umknęły, zwłaszcza że sakrament pokuty będzie dla waszego dziecka dużym wyzwaniem i sporym przeżyciem.

Znowu nie chodzi o to, by dziecko przygotować jedynie do tego, żeby potrafiło się wyspowiadać. Sakrament pokuty to proces pięciu kroków – pięciu warunków spowiedzi, z których każdy domaga się wsparcia. Spowiedź jest z nich najtrudniejsza, natomiast dobrze jest udzielić dziecku swojego wsparcia przy każdym z warunków określonych przez nauczanie Kościoła. Dziecko potrzebuje zatem pomocy także przy rachunku sumienia. Dobrze jest wyjaśnić mu, czym jest żal za grzechy, jak może się poprawić, a jak zadośćuczynić innym. Samych warunków dziecko nauczy się na katechezie, warto jednak, by rodzic towarzyszył mu w realizowaniu każdego z nich.

Rachunek sumienia
Dla dzieci nie jest oczywiste, że zrobiły coś złego ani co dokładnie jest grzechem. Grzech to inaczej wina. Często nawet osoby dorosłe mylą się i twierdzą, że skoro są sprawcami czegoś złego, to znaczy, że zgrzeszyły. Tymczasem grzech popełniają jedynie ci, którzy świadomie i dobrowolnie robią coś niewłaściwego.

Zdarza się, że choć jesteśmy sprawcami jakiegoś czynu, to nie mamy złych intencji, nie mamy pełnej świadomości swego działania lub jakiś zbieg okoliczności działa na naszą niekorzyść. Jeżeli jakieś zło zaistniało nie z naszej winy, to nie mamy grzechu. Prawo byłoby w takiej sytuacji bardziej rygorystyczne. Zdarza się, że dorośli nie są tego świadomi. Trudno się zatem dziwić, że dzieci mają problem z identyfikowaniem tego typu sytuacji i potrzebują wsparcia rodziców. Niełatwo przychodzi im także określenie, co jest grzechem lekkim, a co ciężkim. Często mają problem z odróżnieniem sytuacji, w której są obserwatorami czegoś złego, od tej, gdy same postępują źle. Zdarza im się więc spowiadać z grzechów cudzych. Stąd bardzo ważne jest, by towarzyszyć im w przeprowadzaniu rachunku sumienia.

Najprościej jest przeczytać rachunek sumienia z książeczki razem z dzieckiem. Warto się wcześniej do tego przygotować. Skoro książeczka przeznaczona jest dla dzieci, to raczej nie powinniśmy spodziewać się tam pytań o grzechy, których nie popełniają, jak seks pozamałżeński. Ponieważ jednak zawarty w książeczce rachunek sumienia może być przeznaczony również dla dzieci nieco starszych, warto wcześniej się z nim zapoznać i zaznaczyć sobie te grzechy, nad którymi dziecko powinno się zastanowić i je z nim omówić. Pamiętajcie, by zacząć od zapewnienia dziecka, że nie musi wam wyjawiać swoich grzechów, wystarczy, że zapisze je sobie na kartce.

Warto natomiast dziecko dopytywać, żeby się upewnić, czy rozumie, na czym polega dany grzech, jak może on wyglądać w praktyce. Jak to zrobić? Można na przykład zapytać dziecko, czy rozumie, co to znaczy „obgadywać kogoś” i poprosić, żeby podało przykład takiego postępowania. Jeżeli nie potrafi tego zrobić, warto mu podsunąć przykład, upewniając się, że go rozumie. Podobnie jest w wypadku pytania o to, czy dziecko oglądało filmy dla dorosłych. Wy, będąc z dzieckiem na co dzień, wiecie, że nie ma ono dostępu do tego typu produkcji, dziecko jednak nie wie, o co chodzi. Warto je więc dopytać, czy wie, co to znaczy, że film jest dla dorosłych, i po czym to poznać. Dziecko może na przykład wskazać na to, że takie filmy są odpowiednio oznaczone. Kiedyś nasz syn opowiadał, że oglądał taki film razem z kolegą i jego rodzicami. Wytłumaczyliśmy mu wtedy, że jeżeli rodzice widzą, co to za film, i na to pozwalają, to nie ma żadnego problemu. Co innego, gdyby oglądał taki film bez ich zgody. Warto też wytłumaczyć dziecku, dlaczego filmy dla dorosłych są oznaczone specjalnym symbolem i dlaczego robi źle, jeśli je ogląda.

Dobrze jest też zachęcić dziecko, żeby zastanowiło się nad tym, za co konkretnie, jego zdaniem, powinno przeprosić babcię, dziadka, was czy swoje rodzeństwo. Dziecko zazwyczaj pamięta, że zrobiło komuś przykrość, na przykład uderzyło brata lub popsuło jego zabawkę. Można zachęcić je do zastanowienia się nad tym, za co powinno przeprosić Pana Boga. Można mu też coś podpowiedzieć, na przykład zapytać je o sytuację, gdy kręci się niespokojnie na mszy, podczas gdy prosicie, żeby w jakimś momencie przez chwilę było spokojne. Inny sposób to zachęcić dziecko, żeby zapytało innych dorosłych, na przykład babcię, czym sprawiło jej przykrość. Warto wskazywać mu na to, że w przypominaniu sobie grzechów może mu pomóc rachunek sumienia w książeczce, znajomość dziesięciu przykazań Bożych, pięciu przykazań kościelnych i tak dalej, ale jeszcze ważniejsze jest to, żeby pokazać dziecku, że ma wokół siebie osoby, które chętnie mu pomogą, takie jak mama, tata czy babcia.

Jedną z takich osób jest także ksiądz przy spowiedzi. Traktowanie spowiedzi jako pewnego rodzaju egzaminu sprawia, że księdza postrzega się jako osobę, która sprawdza i ocenia. Tymczasem księża są doskonale świadomi tego, jak wielkim przeżyciem jest dla dziecka pierwsza spowiedź, i robią wszystko, żeby mu pomóc. Jeden z naszych synów uparł się, że pójdzie bez kartki, bo wszystkie grzechy pamięta, ale tak się zestresował, że żadnego nie mógł sobie przypomnieć. Później, gdy opowiadał nam tę sytuację, mówił, że połowę grzechów ksiądz mu przypomniał, a o drugiej połowie powiedział mu, że Bóg i tak mu je przebacza. To był bardzo dobry spowiednik. Innym razem ten sam syn wrócił ze spowiedzi cały zapłakany. Baliśmy się, że ksiądz mógł go potraktować zbyt surowo. Okazało się, że było wręcz przeciwnie. Ksiądz powiedział naszemu synowi, że jest bardzo dobrym chłopcem, i właśnie to go tak bardzo wzruszyło. Robiąc rachunek sumienia, skupił się na swoich grzechach i nie spodziewał łagodnego potraktowania, a tym bardziej pochwał. Księża naprawdę przychodzą dzieciom z pomocą i warto to swojemu dziecku uświadamiać.

Czas na wyjaśnienia
Warto być otwartym i mieć czas dla dziecka nie tylko po to, by pomóc mu przy rachunku sumienia, lecz także by porozmawiać, kiedy dziecko stwierdzi, że czegoś nie rozumie. Bardzo dobrze, by na taką rozmowę byli gotowi oboje rodzice. Nie wiadomo, do kogo dziecko zwróci się za swoimi wątpliwościami, któremu z was ujawni, z czym ma problem. Być może będzie wolało porozmawiać konkretnie z tatą albo z mamą, bo uzna, że właśnie ten rodzic będzie bardziej kompetentny w danej kwestii. Do zadania pytania może je też skłonić konkretna sytuacja, coś, co mu się skojarzy. Warto stworzyć mu przestrzeń do takich rozmów.

Wspólnie przeczytajcie rachunek sumienia z książeczki do nabożeństwa waszego dziecka i zastanówcie się, które grzechy warto z nim omówić, co mu wyjaśnić, czego może nie zrozumieć. Może przyjdą wam do głowy sytuacje, które zechcecie dziecku przypomnieć i wytłumaczyć, dlaczego warto za nie przeprosić Pana Boga i osobę, której dotyczą, oraz że spowiedź to świetna okazja, żeby to zrobić. Spróbujcie sami sformułować rachunek sumienia dla waszego dziecka.

Trening „na sucho”
Warto zadbać również o to, żeby dziecko przetrenowało sobie spowiedź „na sucho”. Być może zorganizuje to katecheta lub ksiądz, jeśli jednak dziecko nie przeszło wcześniej takiego technicznego przygotowania, dobrze się o nie zatroszczyć.

Pamiętam, jak bardzo byłam zaskoczona, gdy jako mała dziewczynka przystępowałam do pierwszej spowiedzi i okazało się, że kratka konfesjonału znajduje się na wysokości mojego czoła. Żeby do niej dosięgać, przez całą spowiedź trwałam w bardzo niewygodnej pozycji. Klęczałam jedną nogą na klęczniku, a drugą, wyprostowaną, opierałam o podłogę. Trudno się dziwić, że niewiele z tej spowiedzi pamiętam, skoro większość uwagi poświęciłam temu, żeby się w tej pozycji utrzymać i nie runąć na podłogę. W kościele stoją puste konfesjonały, można do nich z dzieckiem podejść, przyjrzeć się im, spróbować sobie uklęknąć, zobaczyć, gdzie dziecko ma głowę, na jakiej wysokości są jego oczy i usta, pozwolić, by oswoiło się z widokiem kratki. Jeśli do niej nie sięga, to przy spowiedzi może stać, ale żeby czuć się w takiej sytuacji komfortowo, musi o tym wiedzieć wcześniej.

Inne warunki dobrej spowiedzi – jak towarzyszyć dziecku
Jako że rachunek sumienia to tylko jeden z pięciu warunków dobrej spowiedzi, czas zatrzymać się przy pozostałych czterech. Dobrze jest wyjaśnić dziecku, że żal za grzechy nie oznacza, że musi ono płakać z ich powodu, ale powinno wiedzieć, że za to, co złego uczyniło, trzeba Pana Boga przeprosić. Warto mu podpowiedzieć, jak się poprawić, by nie popełniać tych samych grzechów. Można zaproponować, żeby wybrało sobie jeden z grzechów, zastanowiło się, co jest w stanie zrobić, by postępować dobrze w podobnej sytuacji, i na tym skupiło się w najbliższym miesiącu, aż do kolejnej spowiedzi. Chodzi o to, by dziecko określiło, co chce w sobie zmienić, i żeby to postanowienie nabrało konkretnych kształtów. Jeśli na przykład postanowi sobie, że chce mieć porządek w pokoju, to wie już, co może z tym dalej zrobić.

To samo dotyczy zadośćuczynienia. Jeśli dziecko komuś czymś zawiniło, to warto mu podpowiedzieć, jak może spróbować to naprawić – na przykład zrobić dla tej osoby coś miłego, porozmawiać z nią, przeprosić. To samo możecie pokazać dziecku na własnym przykładzie, jeśli po spowiedzi przeprosicie je za jakieś swoje zachowanie. Dzięki temu dziecko dowie się, że wy też popełniacie błędy, również potrzebujecie rozgrzeszenia, ale potraficie się do tego przyznać i zależy wam na tym, żeby dziecko wiedziało, że jest wam przykro, jeśli zachowaliście się względem niego niewłaściwie. W ten sposób spowiedź stanie się także przestrzenią budowania więzi między wami.

Spowiedź
Przejdźmy do pierwszej spowiedzi i jej przebiegu. Dobrze jest podpowiedzieć dziecku, co może robić, czekając w kolejce. Może się zdarzyć, że spotka tam swoich kolegów i każdy będzie miał coś do powiedzenia o nowej sytuacji, w której się znajdują. W ten sposób mogą przeszkadzać innym. Podczas samej spowiedzi pomocna może być kartka. Stres nie sprzyja temu, by wszystkie swoje grzechy zapamiętać. Dobrze jest oczywiście uwrażliwić swoje dziecko na to, by później tę kartkę zniszczyło. Jeśli dziecko ma kłopoty z zapamiętaniem regułki, to może mieć ze sobą książeczkę i otworzyć ją na odpowiedniej stronie. Najważniejsze jednak to uzmysłowić dziecku, że spowiedź nie jest egzaminem i że może ono liczyć na pomoc i wsparcie księdza. Warto też zapytać dziecko o zadaną mu pokutę, jak tylko odejdzie od konfesjonału, bo rozemocjonowane może szybko zapomnieć, co to było, a później nie będzie wiedziało, co z tym fantem zrobić.

Wspólne świętowanie
Żeby wspólne świętowanie było możliwe, warto przygotować się odpowiednio wcześniej do całej uroczystości, tak abyście mogli poświęcić ten dzień i całą swoją uwagę dziecku. Nawet jeśli pójdziecie z nim do kościoła, ale myślami będziecie już przy zaplanowanej wizycie u fryzjera lub załatwianiu cateringu na uroczystość, dziecko tylko na tym straci.

W tym miejscu chcielibyśmy wam podsunąć jeszcze jeden sposób towarzyszenia dziecku przy spowiedzi. Przez lata praktykowaliśmy takie podejście w wypadku naszych dzieci. Chcieliśmy pokazać im wymiar świętowania towarzyszący spowiedzi, bo przecież kiedy syn marnotrawny wraca do swojego ojca, to ten urządza dla niego ucztę. Dlatego staraliśmy się pierwszopiątkową spowiedź uczcić jakimś wspólnym wyjściem, na przykład na pizzę. Po pierwszej spowiedzi dobrze jest urządzić takie wyjście tylko dla dziecka, którego to wydarzenie dotyczy, żeby mogło poczuć się wyjątkowo.

Marta i Marek Babikowie


Polecamy:

               

Kiedy naprawdę grzeszymy?

Kiedy naprawdę grzeszymy?

Anna Sosnowska: Ksiądz, u którego się spowiadałam, często powtarzał: „Chrześcijaństwo nie polega na byciu dobrym, tylko na relacji z Jezusem”. Mam wrażenie, że zwykle myślimy odwrotnie.
Wojciech Ziółek SJ:
Gdyby w chrześcijaństwie chodziło o bycie dobrym w znaczeniu „grzecznym”, to stworzylibyśmy fajną, państwową religię, która by wychowywała dobrych obywateli. A przecież chrześcijaństwo, jak już wiemy, nie jest w ogóle religią, lecz relacją, zawierzeniem Panu Bogu. Nic nie szkodzi, że przydarzają mi się ciągle grzechy, że ciągle upadam, jeśli tylko Jemu ufam.

Ojciec mówi: „Nic nie szkodzi”, a Katechizm mówi, że „nie ma większego zła niż grzech”.
W pełni się zgadzam z Katechizmem. Tragedia, jaką niesie ze sobą grzech, polega na zajmowaniu się głównie sobą, płakaniu nad sobą, a nie nad Panem Bogiem: „Myślałem, że jestem taki dobry, a okazało się, że jestem podły”. Może po którymś tam razie dotrze do mnie wreszcie prawda o mojej podłości i przyznam się przed samym sobą: „Tak, to ja, podlec, ale zbawiony przez Jezusa”. Wtedy już nie będę porywał się na deklaracje w stylu: „Życie moje oddam za Ciebie!” ( J 13,37), tylko będę mówił: „Panie, Ty wszystko wiesz” ( J 21,17)… Nie znajduję niczego piękniejszego, co moglibyśmy powiedzieć Jezusowi, niż właśnie te słowa: „Panie, Ty wszystko wiesz”. Nieraz nawet nie jestem w stanie dokończyć tego zdania i dodać: „Ty wiesz, że Cię kocham”.

Bo nie ma Ojciec śmiałości?
Tak, ale to niedobrze, bo ulegam wtedy pokusie. Pełne doświadczenie chrześcijaństwa wyraża się w postawie: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz o wszystkich moich świństwach, podłościach, ale kłamałbym, gdybym powiedział, że Cię nie kocham. Ja wiem, to skrajna bezczelność z mojej strony, ale tak właśnie jest i nie mogę powiedzieć Ci inaczej”.

Mówił kiedyś Ojciec w kontekście historii Judasza, że każdy z nas to zdrajca.
Każdy, zaczynając ode mnie. Ale skoro Pan Jezus nie przestał kochać Judasza, to i mnie nie przestaje miłować. Przyjął nas do siebie, jako swoich uczniów, a my sprzedajemy Go za marne 30 srebrników. A przecież dla Judasza nie tyle pieniądze były ważne, tylko to, żeby wszystko odbyło się bez tego całego cierpienia. Zanim wyszedł z Ostatniej Wieczerzy w ciemną noc – co jest dla mnie najbardziej dramatycznym momentem Pisma Świętego – dostał od Pana Jezusa kawałek chleba umoczonego w misie (por. J 13, 21-30). Od tej chwili ten kawałek, czyli Eucharystia, będzie w Judaszu. Zatem on nie wyruszył sam, Pan Jezus poszedł z nim. Dlatego szczerze wierzę, że jeśli się kiedyś, psim swędem i z Bożej łaski, załapię na niebo, spotkam w nim Judasza. Jeżeli ja liczę na to, że się tam dostanę, to dlaczego nie on?

Podobno los Judasza poruszył Ojca jeszcze w dzieciństwie. Ile miał Ojciec wtedy lat?
Około ośmiu. Dwa lata wcześniej zostałem ministrantem i dobrze wiedziałem, kiedy ten fragment będzie czytany. Wsłuchiwałem się i bolało mnie bardzo, że Pan Jezus nie zatrzymał Judasza, że nie wyszedł za nim. Jeszcze do tego ten szatan, który się wślizgnął w Iskariotę… (por. J 13,27). Truchlałem na te słowa. To było straszne, zionęło zupełną beznadzieją. Wtedy nie myślałem o kawałku chleba i o tym, że obok szatana w Judaszu znajdował się też Zwycięzca. I chociaż szatan zabił Iskariotę w sensie fizycznym, to ostatnie słowo należy właśnie do Zwycięzcy. Dlatego nie uważam mojej wiary w zbawienie Judasza za dziecinną i naiwną.

W Kościele chleb eucharystyczny nazywamy przecież zadatkiem życia wiecznego.
Tak, ale niektórzy mówią w tym przypadku o świętokradczej komunii, co mnie bardzo wkurza i boli. Takie lękowe przeżywanie naszej wiary sprawia, że przyjmując Komunię Świętą, wcale nie cieszymy się Tym, który przyszedł, tylko zastanawiamy się, czy mamy odpowiednio posprzątane. To jest tragedia.

A może ciągle jeszcze nie dociera do nas, że Chrystus przyszedł właśnie do grzeszników, jak mówi Pismo (por. 1 Tm 1,15)? Albo może przez tych grzeszników rozumiemy ludzi Jezusowi współczesnych, bo przecież my już jesteśmy ugruntowanym Kościołem, mamy wprawę w chrześcijaństwie?
I kiedy coś nam się nie podoba, szemramy: „Do grzesznika poszedł w gościnę” (Łk 19,7). A przecież powinien przyjść do nas. Tylko że my chcielibyśmy ugościć Jezusa tak, jak zrobił to Szymon faryzeusz (por. Łk 7,36-50) – po to, by pochwalić się, jacy to jesteśmy prawi.

I nagle w ten pobożnie poukładany świat faryzeusza Szymona wdziera się kobieta, „która prowadziła w mieście życie grzeszne” (Łk 7,37).
Przychodzi, ociera włosami nogi Jezusa, całuje je, przytula się, a On nic? Żadnej reakcji. „No, na litość Boską! Tak nie można! Przecież tu zasiadają ludzie żyjący w łasce uświęcającej! Z osobami pokroju tej kobiety nie wolno się zadawać!” Tymczasem Pan Jezus, odpowiadając na wewnętrzne szemranie faryzeusza mówi: „Szymonie, mam ci coś do powiedzenia” (Łk 7,40), i zaczyna opowiadać mu historię, którą można by zatytułować: „I kto tu jest prostytutką?”. No, kto? Ty Szymonie! Tak jest, ty! Ponieważ myślisz, że Ja cię kocham za coś! A to nie tylko jest nieprawda, to pojmowanie miłości w kategoriach ekonomicznych, za pieniądze!

W tym fragmencie Ewangelii grzeszna kobieta występuje jako ta, która „bardzo umiłowała” (Łk 7,47). Czyli nawet jeśli zagrzebiemy się w totalnym bagnie, też możemy kochać Boga. Tymczasem nam się wydaje, że stajemy się tego godni dopiero wtedy, kiedy pozałatwiamy różne rzeczy.
Ponieważ wciąż myślimy, że Jezus przyjdzie do nas dopiero, kiedy będziemy grzeczni. A On nie przychodzi do grzecznych, tylko do grzesznych, co wielokrotnie udowadnia nam Pismo Święte. Im szybciej przyznamy się do własnej słabości, tym lepiej, ponieważ lekarz idzie z wizytą wyłącznie do chorych (por. Mt 9,13). Jeśli wydaje nam się, że z nami wszystko w porządku, to odcinamy się od Jego łaski.

Chcę na chwilę wrócić do początku naszej rozmowy o grzechu. Jego konsekwencją, jak Ojciec mówił, jest przeświadczenie, że Bóg już nas nie kocha. Ale może jego następstwem są także myśli, że my nie możemy kochać Boga?
Przez grzech szatan faktycznie wbija w nas swoje dwa kły, którymi wsącza w nas śmiercionośną truciznę. Pierwszy kieł: „Pan Bóg już cię nie kocha”, a drugi: „Ty już Go nie możesz kochać”. W tej perspektywie jasne stają się słowa z Katechizmu, że „grzech śmiertelny niszczy miłość w sercu człowieka (…)” (KKK 1855) i jest największym nieszczęściem.

Grzech śmiertelny, czyli jaki?
Świętej pamięci o. Piotr Lenartowicz, mój nieodżałowany współbrat, cytował często swojego katechetę, który mawiał, że grzech ciężki to – jak sama nazwa wskazuje – taki grzech, który jest ciężko popełnić. Bo aby naprawdę zaistniał, muszą zostać spełnione jednocześnie aż trzy warunki.

Świadomość działania, jego dobrowolność i tzw. poważna materia.
I właśnie dlatego o. Lenartowicz twierdził, że tak naprawdę ciężko grzeszą tylko księża, ponieważ mają na ten temat wystarczającą wiedzę.

Chrześcijaństwo to relacja. A w relacji mogę komuś coś powiedzieć, kogoś skrzywdzić, urazić, uderzyć, zranić, zabić. Duży ciężar gatunkowy. Jednak jeszcze trzeba wziąć pod uwagę to, czy wiedziałem, co robię, czy chciałem to zrobić, z jakiego powodu to zrobiłem i co mnie łączy z osobą, której wyrządziłem krzywdę. Mogę krzyczeć na Pana Boga, wyzywać Go – i to będzie bluźnierstwo. Ale mogę też krzyczeć na Niego z bólu – i to już będzie wyraz mojej wiary, bo do kogo mam się zwrócić, jak nie do Niego?

Po co rozróżniać grzechy lekkie i ciężkie, skoro sprawa jest tak złożona?
Ponieważ jako ludzie potrzebujemy określonych terminów, aparatu pojęciowego, zasad, stopniowania. W ten sposób łatwiej nam pewne rzeczy uporządkować. Jednak uważajmy, żeby przy okazji nie zacząć postrzegać Pana Boga jako księgowego, który waży, mierzy i skrzętnie zapisuje nasze występki. Prawo ma nas trzymać w ryzach. Jednocześnie Pan Jezus jest ponad tym prawem i traktuje nas według swojej miary, jak tych robotników z winnicy (por. Mt 20, 1-16).

Część z nich się obraziła, kiedy dostała taką samą zapłatę co ci, którzy pracowali najkrócej.
A Pan Jezus zwrócił im uwagę: „Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje i odejdź! Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?” (Mt 20, 13-15). Otóż tak, powiedzmy to otwarcie: bardzo nas potrafi zdenerwować to, że Pan Bóg jest dobry.

Dobry dla innych, bo dla nas powinien być jak najłaskawszy.
Bardzo słuszna uwaga.

Na ile w rozpoznaniu własnego grzechu i w walce z nim psychologia może być sprzymierzeńcem, a na ile wrogiem wiary? Powiedzmy, że spowiednik mi mówi, iż grzeszę pychą, a w tym samym czasie terapeuta stwierdza, że mam objawy niskiego poczucia własnej wartości. I już czuję się uniewinniona.
Ogólnie rzecz biorąc, z grzechem radzimy sobie na dwa sposoby. Od razu mówię, że oba są złe. Pierwszy – usprawiedliwiamy grzech, bo przecież wszyscy tak robią, bo czasy są inne, bo mam kompleksy, bo moje dzieciństwo nie było udane.

Drugi sposób to próba wyeliminowania grzechu poprzez udawanie, że ja go nie popełniam – to współczesna wersja sekty katarów. Oj, mamy dziś w Kościele sporo tych „zakatarzonych”, przekonanych o własnej doskonałości! Tymczasem jedynym sensownym działaniem, na które możemy się zdecydować, jest uznanie grzechu za własne dziecko i szczere wyznanie go Panu Jezusowi pod krzyżem. Więc jeśli jakaś psychologia miałaby mnie odwodzić od prawdy o mojej grzeszności, to niedobrze, bo zamyka mi także drogę do doświadczenia zbawienia.

W czym w takim razie (mądra) psychologia może nam pomóc?
Dzięki niej udaje nam się lepiej rozpoznać właściwą kwalifikację moralną grzechu: czy jest to grzech powszedni, czy ciężki. Kiedy odczytujemy działanie jakiejś osoby, znajomość kontekstu pozwala nam zwrócić uwagę na więcej spraw: czy jest ona wolna, żyje w lęku albo może przejawia zachowania kompulsywne?

Poza tym warto korzystać z wiedzy psychologicznej, żeby nie kaleczyć jeszcze bardziej siebie i innych.

Czyli optymalne rozwiązanie byłoby następujące: spowiadam się z tego, że, załóżmy, kogoś pobiłam, a jednocześnie zaczynam z terapeutą pracę nad agresją, z którą sobie nie radzę.
Właśnie tak.

Wtedy wymiar duchowy i psychologiczny sensownie się ze sobą łączą, a moje wołanie do Boga o ratunek obejmuje różne „warstwy” jakiejś kulejącej dziedziny mojego życia.
Mechanizm jest taki sam, jak przy każdej innej dolegliwości. Prosimy o zdrowie, ale jednocześnie się leczymy. Gdybyśmy zatrzymali się na samej modlitwie, mielibyśmy powtórkę z kawału o człowieku, który strasznie chciał wygrać na loterii, tylko nie wpadł na to, że trzeba kupić los.

Czy ludzie niewierzący też grzeszą?
Tak, ponieważ grzech nie jest jakimś przekroczeniem reguł gry wymyślonych przez Kościół, lecz realną krzywdą, którą człowiek wyrządza sobie i innym. Każdy – wierzący czy niewierzący – intuicyjnie czuje, kiedy tę krzywdę sobie albo komuś wyrządził, ponieważ ma zapisane w sercu coś, co nazywamy prawem naturalnym. I tu wracamy do koncepcji, że chrześcijaństwo to nie jest sposób na życie, tylko samo życie.

Wojciech Ziółek SJ, Anna Sosnowska


Polecamy:

                         

Gniew – wino demonów

Gniew – wino demonów

W nawiązaniu do słów z Księgi Powtórzonego Prawa (por. Pwt 32, 33) Ewagriusz uznaje gniew za „wino smoków”, czyli demonów. Gniew jest szczególną ich właściwością (por. O praktyce, 6). Kto ulega gniewowi, naśladuje złe duchy. W Objaśnieniach do Księgi Przysłów mnich z Pontu pisze, że jak picie wina skłania do nieumiarkowania, tak gniew jest „rzeczą nieznającą miary”. Rausz przyćmiewa powoli rozum i osłabia wolę, a wzmaga emocje, tak podobnie skutkuje gniew.

Ewagriusz opisuje niepozorny przejaw gniewu opanowującego pustelnika. Oto demon gniewu „udaje, że niektórzy rodzice, przyjaciele albo krewni są dręczeni przez niegodziwców. Rozbudza popędliwość u anachorety, aby krzyczał bądź czynił coś złego przeciwko tym, którzy ukazują się w myśli” (O różnych rodzajach złych myśli, 16). Niezależnie od przyczyny gniewu – czy pochodzi z wnętrza człowieka, czy z zewnętrznej inspiracji – do jego powstania przyczynia się uleganie negatywnym myślom mającym podstawę w rzeczywistości albo i nie. U źródeł znacznej części naszych gniewów stoi imaginacja krzywdy wyrządzonej nam samym czy naszym bliskim. Jesteśmy w stanie puścić płazem jakieś uchybienie bliźniego, jeśli nie skupiamy się na nim, natomiast jego rozpamiętywanie wcześniej czy później doprowadzi uczucia do wrzenia.

Odwołując się do starożytnej myśli etycznej, Ewagriusz określa gniew jako „żądzę odwetu” żywioną przez duszę, skądinąd łagodną, która – jak czytamy w Objaśnieniach do Księgi Psalmów – „ponad miarę pragnie zemsty” . W tej klasycznej definicji zakłada się, że chęć odpłaty za zło jest w jakiejś mierze naturalna człowiekowi. Naturalne są jednak również łagodność i wewnętrzny spokój, które utrzymują tego rodzaju chęci pod kontrolą rozumu i woli. Gniew – jako wada, a nie chwilowe uczucie – burzy ów naturalny porządek rzeczy, przekraczając pewną miarę. Sposób jej przekraczania to osobny temat. Każdy, kto uległ nadmiernemu gniewowi, na ogół jest w stanie określić, na czym polegało jej przekroczenie. Może był nim zbędny wybuch emocji, może wściekły wyraz twarzy, nerwowa gestykulacja, rozpalone wściekłością myśli, a może raniące słowo czy jakiś czyn.

Od wzburzenia ku łagodności

Jakie skutki wywołuje gniew? „Gniew jest szaleńczą namiętnością i tych, którzy już posiadają poznanie, łatwo psuje. Czyni duszę dzikim zwierzęciem i sprawia, że cofa się ona przed wszelkim spotkaniem. […] Woda jest poruszana przez pęd wiatrów, a gwałtownikiem wstrząsają nierozumne myśli. […] Podnosząca się mgła zaciemnia słońce, a myśl o mściwości – samotny umysł. […] Oczy gwałtownika są zaniepokojone i nabiegłe krwią i pozostają zwiastunami wzburzonego serca. Oblicze zaś cierpliwego jest spokojne, a oczy przyjaźnie patrzą przed siebie” (O ośmiu duchach zła, 9).

Ewagriusz nie mówi wiele o przejawach zewnętrznych gniewu, ale o jego wewnętrznej postaci. Permanentny gniew, przechodzący w stałą irytację, urazy i pretensje, niszczy duchowo, izoluje, pozbawia pokoju i jasności myślenia. Swój gniew w jakiś sposób człowiek ma zapisany na twarzy.

Często Ewagriusz podkreśla, że gniew, jak i inne namiętności, uniemożliwia „czystą modlitwę”. Bóg unika „serca pamiętającego krzywdę” jak uczciwy człowiek „gospody o złej sławie” (O ośmiu duchach zła, 10). Podejmując krytykę gniewu, Ewagriusz wskazuje na postawę przeciwną i środki pomocne w walce z nim. Praktykowanie łagodności, cierpliwości i męstwa staje się najlepszym remedium na takie wzburzenie. „Wzburzoną popędliwość uspokaja śpiewanie psalmów, cierpliwość i miłosierdzie” (O praktyce, 15). Pisarz radzi czytelnikowi: „Oddal myśli gniewne od twojej duszy, a zapalczywość niech nie mieszka w twym sercu, a nie doznasz zamętu w czasie modlitwy” (O praktyce, 10). Pozostaje czujność nad myślami, by nie zalęgła się w nich trwała złość. Modlitwa łagodzi serce.

„W tym ujawnia się prawość człowieka łagodnego, że zgodnie z miłością okazuje bratu wielkoduszność i walczy przeciw złej myśli. […] Jeżeli posiadasz fundament mocno utwierdzony w miłości, raczej ku niej zwróć swą uwagę niż ku temu, kto ci wymierza cios” (Traktat dla Eulogiusza, 10).

Nasza waleczność znajduje w złu odpowiedniego przeciwnika, a nigdy – w bliźnim. Nie żałuje się okazanej cierpliwości, gdy tymczasem okazana niecierpliwość oskarża sumienie.

Leon Niescior OMI


Polecamy:

                         

Pożądanie. Kiedy jest złe, a kiedy staje się cnotą

Pożądanie. Kiedy jest złe, a kiedy staje się cnotą

Katarzyna Szkarpetowska: Co to znaczy pożądać?

Ks. Jan Kaczkowski: Przekraczać w myślach przykazanie czystości i wierności małżeńskiej. To dziewiąte przykazanie łączy się z przykazaniem szóstym i to nie tylko kształtem cyferki, ale także treścią merytoryczną.

W kontekście przykazania, o którym mówimy, pożądanie ma wydźwięk negatywny. Ale jeśli zmienimy „obiekt pożądania” z „żony bliźniego swego” na „swoją żonę”, to pożądanie chyba przestaje być czymś złym?

Wtedy staje się nawet cnotą. W średniowieczu wiele kontrowersji wiązało się z tym, czy współżycie w małżeństwie jest dobre. Pewne koncepcje głosiły, że Pan Bóg dopuszcza współżycie tylko po to, by ród ludzki się rozwijał, podczas gdy św. Tomasz powiedział temu wyraźne: „nie!”. Współżycie w małżeństwie nie jest grzechem. Jest ono dobrym uczynkiem, a nawet czynem zasługującym.

Im lepiej współżyjemy w małżeństwie, tym bardziej zasługujemy na niebo?

Oczywiście!

Czy jeżeli prawdziwie kochamy, to będziemy pożądać tego, czego Bóg zakazuje?

Myślę, że to jest poza naszą dobrą lub złą wolą.

Wiara może być hamulcem, który pomaga radzić sobie z pożądaniem?

Wolałbym, by wiara była napędem.

Pomaga radzić sobie z pożądaniem?

Nie wiem.

Dlaczego Ksiądz nie wie?

Bo staram się nie pożądać.

Potrafi Ksiądz cieszyć się z „małych rzeczy”, drobiazgów dnia codziennego?

Kiedy jestem tak chory, to nie są dla mnie drobiazgi. To są wydarzenia.

„…ani żadnej rzeczy, która jego jest” to kontynuacja przykazania, które rozpoczyna się od słów: „nie pożądaj…”. Czy my dzisiaj „obrastamy” w rzeczy, koncentrujemy się bardziej na tym, by mieć niż być?

Tak sądzę. Nawet my, którzy uważamy się za przyzwoitych, siedzimy gdzieś, patrzymy na coś ładnego i mamy taką pokusę: a może by tak skubnąć?

W Księdze Koheleta napisane jest, że wszystko to marność nad marnościami. Skoro tak, to dlaczego nam ta „marność” smakuje?

Przecież kiedy sięgamy po coś, co jest obiektem naszego pożądania, to nie wydaje nam się wcale, że to jest marność, tylko widzimy w tym ogromną wartość.

O co w życiu zabiegać nie warto?

O długie życie, o zaszczyty, o pozycję… Ważny jest odpowiedni dystans i odpowiednia perspektywa.

„…która jego jest”. Dlaczego to, co należy do innych, bardzo często wydaje nam się atrakcyjniejsze od tego, co jest naszą własnością? Dlaczego pożądamy tego, co cudze, a swego nie doceniamy?

Ogródek sąsiada będzie zawsze bardziej zielony… Dlaczego tak jest? To po prostu najbardziej podły z grzechów, czyli zazdrość. Zazdrość, która niczego nam nie daje, a jeszcze bardziej wprowadza nas w niepokój.

Czy zamiast koncentrować się na tym, co mają inni, nie lepiej skupić się na tym, co nasze – co osiągnęliśmy i co jeszcze osiągnąć możemy?

I pomnożyć, i rozdać – zdecydowanie!

Jak dojść do takiego właściwego myślenia?

Trzeba sobie uświadomić, gdzie jestem, kim jestem, jaki jest sens mojego życia, a potem spróbować zmusić się (bo to często nie jest proste) do tego, by ewentualny nadmiar, który mam, a nawet niedomiar, rozdać innym ludziom w sposób wolny i niekrępujący mnie.

Inni dostaną to, co rozdamy. A co my dostaniemy w zamian?

Podzielimy się z tymi, którzy potrzebują… Będziemy wolni od tych rzeczy.

W życiu, we wszystkim ważna jest równowaga. Co służy zachowaniu równowagi pomiędzy „być” a „mieć”?

My doskonale czujemy, kiedy zachowujemy równowagę, a kiedy jesteśmy kompletnie wystrzeleni w kosmos. Utrzymaniu równowagi służy stan łaski uświęcającej, szukanie dobrej harmonii (nie myślę tu o buddyzmie), sklejenie z sobą i niedemonizowanie żadnej ze sfer – ani psychicznej, ani duchowej.


Polecamy:

75860     dasz rade front     73667     72746     71755     74674     75615-1

Adwentowy rachunek sumienia

Adwentowy rachunek sumienia

Adwent to czas powrotu i nawracania się do Boga. Jak powinien wyglądać rachunek sumienia w tym okresie? Jak się przygotować do spowiedzi i dlaczego znowu musimy się spowiadać?

Jam jest Alfa i Omego, mówi Pan Bóg, Który jest, Który był i Który przychodzi, Wszechmogący (Ap 1, 8).

Po co się nawracać w Adwencie? Dlaczego zrównywać góry i wypełniać doliny? Jest kilka powodów.

Pierwszy powód
Pan ciągle jest i działa dla naszego dobra. Zarówno w swoim ziemskim życiu jak i teraz Pan przychodzi w tym samym celu: dać ludziom Jego pokój, to znaczy, uwolnić nas od sprzeczności, „pozszywać” nasze rozdarcia, aby powoli zmniejszał się rozdźwięk między tym, co deklarujemy, a tym, co rzeczywiście czynimy. To właśnie te sprzeczności budzą w nas niepokój. Natomiast pokój to wewnętrzna harmonia i jedność, dzięki której mogę swobodnie i z radością czynić dobro.

Drugi powód
Św. Ignacy Loyola w kontemplacji wieńczącej „Ćwiczenia Duchowe” przedstawia wizję Boga, który „pragnie dać mi siebie, ile tylko może” (ĆD 234) i bez ustanku „działa i pracuje dla mnie we wszystkich rzeczach stworzonych na obliczu ziemi. Znaczy to, że postępuje jak ktoś pracujący” (ĆD 236). To niesamowite, że Bóg trudzi się dla mnie.

Trzeci powód
Każdy człowiek pragnie pokoju, radości i wolności, ale o własnych siłach nie może tych darów zdobyć.

Czwarty powód
Ciągle musimy zawracać i szukać od nowa właściwej drogi, bo oddalamy się od Źródła.

Pisze o tym angielski poeta George Herbert w wierszu „Zatrudnienie”:

„Człek to nie gwiazda, lecz węgiel, łup żywy
Śmiertelnego płomienia:
Trzeba weń dmuchać, pobudzać przypływy
Słabnącego pragnienia
Inaczej duszę zdławi popiół siwy”.

Nasz zapał i miłość szybko stygną. Każda modlitwa, każda Eucharystia, każde rekolekcje, każda spowiedź, to dmuchanie w żarzący się w nas węgiel. To wiatr Ducha, który wówczas przyjmujemy. Jeśli go zabraknie, węgiel gaśnie. Nie ma czym żyć. Nie ma czego dawać, wszak nikt z nas nie jest źródłem miłości.

Proponuję pomoc do modlitwy i dobrego przygotowania do przedświątecznej spowiedzi, by ogień znów mocniej w nas zapłonął. Najlepiej będzie, jeśli poświęci się na to ćwiczenie dłuższą chwilę ciszy. A skoro Bóg jest i działa, to działa zawsze: w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Trzeba wracać do przeszłości, żyć nadzieją, ale najważniejsze dzieje się teraz. „Teraz” Bóg jest „najbardziej”.

Bóg, który był
Czy dostrzegam, że Bóg pierwszy mnie obdarował? Jaki rys Boga bardziej przeważa w mojej wierze? Czy jest to Ktoś, kto najpierw daje, a może Ktoś, kto ciągle czegoś oczekuje i żąda?

Co myślę o moim własnym chrzcie? Czy dziękuję za dar wiary, który otrzymałem także za pośrednictwem wspólnoty Kościoła, rodziny, parafii, przyjaciół? Jak to wydarzenie z przeszłości wpływa dzisiaj na moje życie? Czy w wierze widzę sposób życia, drogę, czy tylko przekonanie, że „Bóg istnieje”?

Czy to, że stałem się dzieckiem Ojca i świętym, dzięki śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa, ma jakieś znaczenie dla mojego życia? Czy moja nowa tożsamość wpływa na co dzień na moje wybory, postawy i czyny? A może pozostała tylko na metryce chrztu?

Czy mam świadomość, że stałem się również uczniem Chrystusa, a więc kimś, kto stale się uczy i może popełniać błędy? Czy chcę się uczyć, być prowadzonym i korygowanym?

Czy mam świadomość, że Chrystus mnie kształtuje, bym z Nim współpracował i był Jego rękami, nogami, uszami i oczami w świecie, w szkole, małżeństwie, rodzinie, parafii, w pracy?

Czy zdaję sobie sprawę, że Duch Święty działa w Kościele i wewnątrz mnie, nieustannie chce mnie oczyszczać, wzmacniać, dodawać odwagi? Czy gotów jestem tę pomoc przyjąć z pokorą dziecka?

Czy Ewangelię traktuję na serio, a może wybieram sobie tylko to, co mi pasuje, albo wydaje się łatwiejsze, bo bardziej ufam swoim siłom i możliwościom niż mocy Boga? A może się już poddałem i dlatego nie wierzę, że rzeczy niemożliwe mogą stać się możliwe? Czy wiem, że Bóg nigdy nie wymaga ode mnie czegokolwiek, jeśli najpierw mnie do tego nie uzdolni? Czy dostrzegam tę pomoc i czy ją przyjmuję?

Bóg, który jest
Jakie uczucia wywołuje we mnie myśl, że w Bogu żyję, poruszam się i jestem?

Czy praktyki religijne są dla mnie źródłem światła, pokarmu, siły, by móc żyć Ewangelią? A może tylko są niechętnie spełnianym obowiązkiem?

Czy rozumiem, że wiara bez codziennego pokarmu i światła modlitwy powoli umiera? Jakie są moje najczęstsze wymówki, by się nie modlić: brak czasu, praca, nieumiejętność, zmęczenie? Co robię, by było inaczej?

Czy i jak się modlę? Czy zdaję sobie sprawę, przed kim staję? Czy modlitwa daje mi pokój, radość, siłę? A może nie, bo upieram się przy raz nauczonej formie modlitwy, która być może już nie jest dla mnie? Czy szukam innych form? Czy chcę iść do przodu na drodze modlitwy?

Co dzieje się podczas mojej modlitwy? Czy nie opuszczam jej roztargniony? Czy nie ulegam pokusie niewiary, nie tyle negując istnienie Boga, co zajmując swoją uwagę mnóstwem innych pilnych spraw i gdy kończę modlitwę nawet nie wiem, że się modliłem?

Czy przychodzę do kościoła, bo mi kazali, czy dlatego, że sam chcę, wybrałem, pokochałem?

Jak przeżywam niedzielną (codzienną) Eucharystię? Czy jestem na niej obecny nie tylko ciałem, ale i duchem? Na czym skupia się moja uwaga? Czy wychodzę z niej pokrzepiony, zachęcony do dobrych czynów?

Czy nie oddzielam wiary od czynów? Czy nie sprowadzam jej tylko do kultu i praktyk religijnych? Czy jestem żywym Kościołem także poza murami kościołów?

Czy rozumiem, że jakość mojej wiary i modlitwy sprawdza się dopiero w relacjach z bliźnimi?

Czy mam świadomość, że Boga i bliźniego kocham lub obrażam tym samym i jednym sercem? Czy dostrzegam Chrystusa przychodzącego w bliźnich? Czy wierzę, że przez nich Bóg do mnie przemawia? Jak wygląda moja gotowość do poświęcenia swojego czasu, energii, oczekiwań dla dobra drugiego? Czy rozumiem, że miłość do bliźniego często będzie nieodwzajemniona?

Czy noszę w sobie Jezusową definicję bliźniego, a więc nie tylko tego, kto jest mi bliski, lecz także tego, kto jest w jakiejkolwiek potrzebie i nagle pojawia się na mojej drodze?

Bóg, który przychodzi
Czy pociesza mnie fakt, że należę już do wspólnoty wybranych, oczekujących na Pana? Czy czekam na przyjście Pana? Czy pragnę się z Nim spotkać? Jak czuwam w mojej codzienności?

Czy jestem człowiekiem nadziei? Czy zwykle oczekuję dobra, pozytywnych rozwiązań, czy raczej kieruje mną obawa i z góry zakładam najczarniejszy scenariusz wydarzeń?

A może uważam, że już niewiele „da się” zrobić w moim życiu? Czy nie zniechęcam się zbyt szybko w obliczu trudności?

Co się dzieje we mnie, gdy pomyślę, że kiedyś (dziś) będę musiał odejść z tego świata?

Gdyby dano mi szansę powrotu do przeszłości, to co bym w zmienił w moim życiu i dlaczego? Czego żałuję? A czego bym nie zmieniał, bo jestem z tego zadowolony i zrobiłbym to powtórnie?

Czy wierzę w życie wieczne? Nie w jakąkolwiek formę istnienia po śmierci, ale bycie sobą w relacji z Bogiem i innymi świętymi?

Czy nie zachowuję się tak, jakbym na ziemi miał żyć wiecznie? Czy nie absolutyzuję jakiegokolwiek stworzenia, oddając mu całą swoją wolność, siły i zaangażowanie?

Czy mam świadomość, że w ten sposób odbieram sobie nagrodę na tej ziemi, bo nie pragnę już niczego więcej?

Czy zdaję sobie sprawę, że odpowiadam też za zbawienie innych? Czy zależy mi, by moi bliscy i moi „dalecy” zostali zbawieni?

Czy odkrywam w sobie tęsknoty, których nie da się zaspokoić? Co z nimi robię?

Na jakiego Pana czekam? Na takiego, którego należy się bać, czy na tego, który za mnie umarł i zmartwychwstał i tęskni za mną?

 

Dariusz Piórkowski SJ


Polecamy:

74752     75730     71331     74057