Jezus gorszyciel i chorzy na samousprawiedliwienie

Jezus gorszyciel i chorzy na samousprawiedliwienie

Kto gorszy się miłosierdziem Jezusa

Jezus w Ewangeliach przedstawiony jest jako objawienie miłosierdzia Bożego: przede wszystkim sam kierował się nim w swoich spotkaniach z ludźmi, następnie głosił je poprzez przypowieści, nauczanie i upomnienia prorockie. Nie możemy zapomnieć, że na początku swojej działalności jako pierwszy znak wybrał chrzest, do którego ustawił się w kolejce razem z grzesznikami, aby z rąk Jana Chrzciciela przyjąć zanurzenie w Jordanie na odpuszczenie grzechów (zob. Mk 1,9–11 i par. J 1,29–34). Ten, który był bez grzechu, stał się grzechem dla nas (zob. 2 Kor 5,21) w pełnej solidarności z grzesznikami. To jest pierwszy obraz Jezusa z działalności publicznej przekazany nam przez Ewangelie. Gorszył on chrześcijan pierwszych generacji, próbujących złagodzić wymowę tego wydarzenia (por. Łk 3,21–22) albo w jakiś sposób usprawiedliwić wybór Jezusa (por. Mt 3,14–15). Tymczasem trzeba podkreślić to z całą mocą: Ten, który przybył od Boga, ukazał się jako grzesznik i nie będąc nim, stanął między grzesznikami. Oto szaleństwo miłości Bożej: Święty, który ze względu na miłosierdzie w Jezusie staje się grzesznikiem. I właśnie wobec Jezusa, w Jego dobrowolnie wybranej solidarności z grzesznikami, Ojciec z nieba ogłasza: „Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie złożyłem całą moją radość” (Mk 1,11 i par.), abyś objawił moje prawdziwe oblicze, moje Imię „miłosierny i litościwy”.

W ciągu całego swojego życia Jezus ukazywał, że Bóg kocha jawnych grzeszników, tych wytykanych przez innych. Dlaczego? Ponieważ wszyscy są grzesznikami (zob. Rz 3,23). Nawrócenia potrzebuje sprawiedliwy, który grzeszy siedem razy dziennie (zob. Prz 24,16). Nawracać się musi również ten, kto grzeszy w ukryciu, mimo że jest szanowany i ceniony ze względu na swój zewnętrzny wizerunek. Ten zaś, kto pozostaje jawnym grzesznikiem, nieustannie wystawionym na osąd innych, jest w pierwszym rzędzie wezwany do zmiany życia. Osąd innych „łamie” mu serce, aż stanie się „sercem pokornym i skruszonym” (Ps 51 (50),19), bardziej wyczulonym na potrzebę łaski Bożej.

Wychodząc od tego spostrzeżenia, Jezus ogłosił na początku swojej działalności: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem, aby powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” (Mk 2,17 i par.). To twarde słowa, a także paradoksalne, dlatego należy je właściwie zrozumieć. Jezus oczywiście nie potępia sprawiedliwych jako takich, wręcz przeciwnie – wzywa swoich uczniów, aby ich sprawiedliwość przewyższała tę uczonych w Piśmie i faryzeuszy (por. Mt 5,20). Natomiast obciąża winą sprawiedliwych, którzy pokładają nadzieję w sobie samych i swoich uczynkach (por. Łk 18,9), tych, którzy na mocy zachowywania Prawa osądzają i niszczą bliźnich. Obwinia ludzi, którzy czują się „oddzieleni” i lepsi od innych. Należy zwrócić uwagę, że Ewangelie opisują jako „chorych na samousprawiedliwienie” uczonych w Prawie, faryzeuszy, trzeba jednak zaznaczyć, że nie dotyczy to ich wszystkich. Kiedy czytamy teksty, w których Jezus atakuje tę grupę, musimy pamiętać, że mamy do czynienia z „literackim” uogólnieniem, które należy odpowiednio zinterpretować. W rzeczywistości osoby chcące uchodzić za sprawiedliwe można znaleźć wśród osób „religijnych” różnych proweniencji – tak w judaizmie, jak i w chrześcijaństwie.

Są to ludzie, którzy gorszą się nauczaniem Jezusa i Jego zachowaniem wobec grzeszników. Można zrozumieć mechanizmy, które prowadzą ich ku rygoryzmowi, wymaganiom i ku dosłownemu rozumieniu Prawa. Osoby religijne tego pokroju angażują całą swoją energię w walkę z grzechem. Za wszelką cenę dążą do skrupulatnego przestrzegania Prawa i są skłonne do poświęceń. Jednak ze względu na odniesione sukcesy nie odczuwają wdzięczności wobec Boga za otrzymaną łaskę, która w nich działała. Są przekonane, że zasługi mogą przypisać sobie. Uważają się za nienaganne i „niepokalane” w oparciu o swoje przyzwyczajenia i rytuały. Pewne zdobytej w trudzie pozycji, stają się przykładem dla innych. Myśląc, że powinny udowodnić czy zademonstrować swoje cnoty, działają w dobrej wierze. Chcą bowiem, by również inni podjęli trud i osiągnęli wyższy poziom moralny. Kiedy jednak zdarzy się, że w życiu codziennym nie mogą stanąć na wysokości zadania lub popadają w grzech, za jedyną drogę ucieczki uznają staranne ukrycie swoich przewin, aby nie wzbudzić zgorszenia. W rezultacie owi „sprawiedliwi” karmią się potrzebą bycia widzianymi i podziwianymi przez innych. Każdego dnia, często nieświadomie, podejmują wysiłek, by budować swój dobry wizerunek, pozbawiony słabości i win. Ich rzekoma sprawiedliwość staje się ostatecznie parawanem chroniącym przed koniecznością zmierzenia się z wartościami, które określają jakość relacji międzyludzkich: stają się nieprzystępni, niezdolni do przyjaźni i radości bycia z innymi, często osamotnieni lub wprost izolowani. Aby być nienaganni w zachowaniu, przestają słuchać innych i lekceważą sprawiedliwość, miłosierdzie, współczucie i wierność (por. Mt 23,23).

Jezus dobrze zna tych „sprawiedliwych”, dlatego może powiedzieć, że „już odebrali swoją nagrodę” (Mt 6,2.5.16) – bez względu na to, czy dają jałmużnę, czy modlą się lub poszczą, ponieważ wszystkie te działania, same w sobie święte i konieczne, jeżeli są robione na pokaz, przynoszą chwałę temu, kto je czyni, a nie Bogu (por. Mt 5,16). W imię autentyczności Bożego miłosierdzia Jezus występuje przeciw ludziom tego typu. Biorąc pod uwagę, że mogą oni później znaleźć się w Jego wspólnocie, wspólnocie chrześcijańskiej, przeżywa gniew prorocki. Sięga po słowo mocne i dobitne, jasno wskazujące, co jest złem. Nie unika inwektyw, aby wstrząsnąć tymi, którzy przyzwyczaili się do kłamstwa i obłudy. Woła do nich: „Biada wam!” (Mt 23,13.15.16.23.25.27.29), i ujawnia wszystkie ich wady, hipokryzję i nieszczerość, które czynią z nich „pobielane groby” (zob. Mt 6,2). Faryzeusze ci modlą się publicznie, ponieważ wolą być słuchani przez ludzi niż przez Boga (zob. Mt 6,5). Mnożą modlitwy, aby pokazać wiarę, której nie mają (zob. Mt 6,7). Przyjmują ponury wygląd, aby przyciągnąć uwagę i wzbudzić aplauz (por. Mt 6,16).

Na tym nie koniec. Owi religijni ludzie identyfikują się ze swoją rolą, aby wywołać wrażenie stałości własnej postawy i przezwyciężyć niepokój wynikający z konieczności poszukiwania, konfrontowania się i dialogu z innymi. Ich osobowość osadza się na autorytecie, „byciu pierwszymi”, na zaszczytnych miejscach podczas spotkań liturgicznych (zob. Mt 23,6). To wszystko prowadzi do zaburzeń osobowości, a nawet grozi rozdwojeniem jaźni. Ich funkcja staje się ich fikcją, ta zaś karmi i podtrzymuje ich miejsce i autorytet we wspólnocie. Kochają próżność, są pewni siebie, chcą prezentować się jako godni salonów, ponieważ uważają się za osoby wartościowe. Strach przed pokazaniem się takimi, jakimi są naprawdę – biednymi i słabymi stworzeniami jak wszyscy – powoduje, że coraz mocniej identyfikują się z pełnioną funkcją. Ostatecznie to ona przejmuje nad nimi władzę. W taki oto sposób, krok za krokiem, wszystko w ich życiu staje się przemyślane i przeżywane w kontekście założonego celu. Oprawa religijna staje się usprawiedliwieniem wszelkich zachowań, również tych niewłaściwych, ale uznanych za konieczne dla chwały Bożej. Tak czyniąc, stają się ślepi (zob. Mt 23,16.17.19.24), nie widzą, że w rzeczywistości szukają tylko swojej chwały. Kochają być widziani i postrzegają siebie oczyma innych, nie są jednak zdolni patrzeć na ludzi w sposób bezinteresowny, gdyż zawsze oczekują uznania. Stają się więc ślepi na samych siebie i nie widzą siebie tak, jak widzi ich Bóg. W rezultacie prowadzą zepsute, podwójne życie, ponieważ nie dostrzegają już, ani tym bardziej nie potępiają swojego grzechu, a jedynie grzechy innych.

Jezus jest wobec nich surowy, ponieważ negują oni ludzkie relacje, solidarność i miłosierdzie. Oddalają się i separują, ubierając się w jednakowy sposób, w bogate, długie szaty, olśniewające ozdoby ze złota i drogich kamieni, cenne nakrycia głowy jak u faraonów i władców tego świata. Nie ma sensu, aby wmawiali, że czynią to wszystko na chwałę Boga, dziś już nikt w to nie wierzy! Jednym z nich może być także każdy z nas, ponieważ te przywary nie są obce nikomu. Przede wszystkim zaś komuś takiemu jak ja – mnichowi, osobie kościelnej, a przez to w Kościele rozpoznawalnej. Dlatego zasadne jest postawienie pytania: czy z powodu mojej samoświadomości i samousprawiedliwiania się nie jestem również tym „sprawiedliwym”, do którego Jezus nie przyszedł? Przed udzieleniem odpowiedzi na to pytanie rodzi się lęk…

Kto przyjmie miłosierdzie Jezusa

Tak jak Jezus rozpoznał, że Jan Chrzciciel był posłany przez Boga, tak również Jezusa rozpoznawali publiczni grzesznicy (celnicy) i prostytutki, natomiast ludzie religijni nie uwierzyli Mu (por. Mt 21,32). Było to bolesne doświadczenie, które doprowadziło Go do wypowiedzenia znanych słów: „Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego” (Mt 21,31). Możemy być pewni, że także dzisiaj Jezus chce spotkać w pierwszej kolejności tych, którzy są chorzy i wzywają lekarza życia, czują się grzesznikami i chcieliby, aby im przebaczono. Natomiast ludzi pobożnych mających się za lepszych od swoich braci i sióstr, ufających w swoje uczynki – Jezus pomija. Co więcej, zamyka przed nimi swoje objawienie. Prostytutki i jawnogrzesznicy mogą się nawrócić i dlatego będą wyprzedzać w drodze do królestwa Bożego tych, którzy sądzą, że nie muszą się nawrócić i nie potrzebują miłosierdzia.

Dlatego Ewangelia wskazuje, że Jezus nie powoływał kapłanów ani gorliwców, takich jak faryzeusze, natomiast wezwał celnika Mateusza (zob. Mt 9,9 i par.). Sam lubił siadać za stołem z grzesznikami, dzieląc z nimi ten gest szczególnej wspólnoty i tym samym odsłaniając Boże serce (zob. Mt 9,10 i par.). Niektórzy faryzeusze chcieli w związku z tym wywołać skandal wśród uczniów, pytając ich: „Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?” (Mt 9,11; zob. Mk 2,16). Odpowiedzi udzielił im sam Jezus: „Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia [éleos] niż ofiary” (Mt 9,13; zob. Oz 6,6). Z kolei faryzeusze osądzili Jezusa: „Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników” (Mt 11,19; Łk 7,34).

Przyjaźń Jezusa z osobami mniej poważanymi we wspólnocie religijnej, jego serdeczna sympatia, jaką darzył kobiety i mężczyzn „zagubionych”, była bardzo ludzka, autentyczna, nie wynikała z jakiejś strategii nawracania. Jezus wiedział, że w tych zagubionych jest więcej człowieczeństwa niż w tych, którzy czują się czyści i pobożni! On nie kocha grzechu, ale grzeszników w ich grzeszności – i to bez względu na grzech. Dlatego jest to gorsząca prawda o miłosierdziu: Bóg kocha nas, mimo iż my jesteśmy Jego nieprzyjaciółmi, i jedna nas ze sobą, choć jesteśmy grzesznikami! To jest doświadczenie, które odmieniło życie Pawła: czuć się kochanym i wezwanym przez Boga w sytuacji, gdy nienawidzi się Jezusa i ze wszystkich sił prześladuje Go w Jego uczniach. To było miłosierdzie Boże – niepojęte, całkowicie bezinteresowne i darmowe – które przyszło do Pawła, gdy 151 ten był przeciw Bogu. Ono złamało jego mechanizmy obronne i całkowicie przekształciło: z Szawła stał się Pawłem (zob. Dz 9,1–18; 22,5–16; 26,9–18; Gal 1,12–17). Czuć się kochanym, gdy ma się świadomość bycia dobrym, nie jest trudne, ale czuć się kochanym w swoim grzechu, w swoich mrokach, co więcej, w chwili gdy się nienawidzi drugiego – to niesłychane.

Bezgraniczne miłosierdzie Boga wobec nas w momencie, gdy nosimy w sobie grzech: oto niepokojące orędzie, poprzez które Jezus ewangelizuje nasze wyobrażenie o Bogu, nadaje Mu prawdziwe oblicze, usuwając to perwersyjne – srogiego sędziego, sprawiedliwego według naszych kryteriów.

Jest jedno słowo Jezusa, które powinno zaniepokoić nasze serca, niejednokrotnie zatwardziałe i skamieniałe, jedno słowo, które ujawnia sytuację, kiedy nie otrzyma się miłosierdzia Bożego: „Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście grzechu, ale ponieważ mówicie: «Widzimy», grzech wasz trwa nadal” (J 9,41). Wobec tego stwierdzenia nie pozostaje nic innego, jak tylko zapytać samych siebie, czy znamy swój grzech albo czy jesteśmy w stanie go rozpoznać. Jeżeli pomimo naszych niekończących się oporów będziemy w stanie rozpocząć naszą drogę, na którą wzywa nas miłosierdzie, niech będą dla nas zachętą wspaniałe słowa Izaaka z Niniwy: „Ten, kto osiągnął świadomość własnych grzechów […] jest większy niż ten, kto powstaje z martwych”. To inteligencja nad inteligencjami, oto prawdziwy cud – rozpoznać siebie jako grzesznika. Zobaczyć, że to my jesteśmy jawnogrzesznikami i prostytutkami i że to my jesteśmy kuszeni tak jak niektórzy uczeni w Piśmie i faryzeusze! Rozumiemy więc, że daremny jest wysiłek, by ukrywać swój grzech przed innymi, ponieważ i tak sąd ostateczny, który będzie oczyszczeniem i miłosierdziem, ukaże go. Wystarczy rozpoznać swój grzech, aby odkryć, że Bóg jest gotowy usunąć go, zapomnieć i przykryć swoim nieskończonym miłosierdziem.

Skandaliczna miłość Boga

Pragnienia i seksualność

Pragnienia i seksualność

Chrześcijańska tradycja mistyczna często korzysta z języka erotyki i miłości seksualnej, opisując relację Boga z człowiekiem i jednoczenie się z Bogiem. Towarzyszy temu jednak zwykle założenie, iż energia seksualna miłości erotycznej przeobraziła się i ma odtąd wyraźnie duchowy charakter. Bierze się ono stąd, że chrześcijaństwo właściwie już od samych swych początków nazbyt często traktowało ludzką seksualność oraz pierwiastek erotyczny jako szczególne cechy świata, który odłączył się od Boga. I dlatego ekstazy seksualnej nie należało porównywać z ekstazą mistyczną, a tym samym nie była ona w stanie niczego wnieść do naszej relacji z Bogiem. Co więcej, same odczucia seksualne jawiły się jako poważny problem! (…)

Eros przeobrażony w energię duchową nie budził sprzeciwu, pod warunkiem że towarzyszyło temu całkowite odseparowanie świętości od seksualności.

Każdy człowiek jest ze swej natury istotą seksualną. Dotyczy to także osób niepozostających w trwałych związkach, nie wyłączając tych, które świadomie wybrały celibat. Możemy próbować ignorować i tłumić własną seksualność lub starać się żyć pozytywnie i zdrowo w jej obrębie. Nie da się natomiast uciec przed nią ani jej pominąć. (…)

Miłość jako eros wykracza – podkreślmy to – poza pragnienie czysto fizyczne, ale go nie pomija. Skierowana ku drugiemu człowiekowi miłość-eros obejmuje wymiar fizyczny, lecz nie jest zorientowana przede wszystkim ani wyłącznie na uzyskiwanie przyjemności ani na rozładowanie napięcia fizycznego. Miłość rozumiana jako eros dąży w ostatecznym rozrachunku do zjednoczenia z tym, co postrzegamy jako źródło wszelkiej wartości. Lub też – jak określił to wybitny amerykański psycholog Rollo May – „eros jest pchnięciem w kierunku unii z tym, do czego przynależymy”. To znaczy ku harmonii, jedności, integralności i znaczeniu. Wyrażając to w terminach chrześcijańskich, można powiedzieć, że jest to Bóg-we-mnie, Bóg-w-drugim, Bóg-miłość-między-nami. Ten ruch w kierunku zjednoczenia obejmuje także proces wyjścia poza nasze poczucie fragmentacji i oddzielenia. W kulturze dysfunkcyjnej lub wyalienowanej może dojść do konfliktu między miłością rozumianą jako eros a wypaczonym stosunkiem do „seksu”. Prawdziwa miłość jako eros postrzega drugą osobę jako podmiot, z którym pragniemy się zjednoczyć, a nie przedmiot, który chcemy wykorzystać dla własnej przyjemności, rozluźnienia się lub spłodzenia potomstwa.

Istnieje ważna różnica między fałszywym erotyzmem a prawdziwą miłością-erosem. Pierwszy to niekontrolowane pragnienie, by wessać w siebie innych ludzi. Ma ono zatem często charakter inwazyjny i zaborczy. Kierując się fałszywym erotyzmem, dążymy ostatecznie do własnego zaspokojenia i własnej satysfakcji. Nie chcemy drugiego człowieka dla niego samego. Miłość-eros, przeciwnie, jest siłą jednoczącą i spajającą należące do siebie nawzajem elementy. Kluczowe jest to, że pragnienie nie zasadza się wyłącznie na instynkcie. W przypadku spotkania seksualnego dwojga ludzi prawdziwe pragnienie jest zawsze pragnieniem drugiej osoby za pośrednictwem jej ciała i doświadczenia złączenia z jej ciałem. Wyrażając to w kategoriach duchowych, możemy powiedzieć, że ciało jest sakramentem osoby. Prawdziwe pragnienie erotyczne uznaje sakrament w pełnym znaczeniu tego słowa – jako znak wskazujący na coś poza sobą ku głębokiemu zjednoczeniu osób.

Teologiem, któremu przypisuje się największą rolę w kwestii wypracowania stosunku chrześcijaństwa do seksu, jest Augustyn. Niestety, to prawda, że Augustyn utożsamiał pożądanie seksualne z grzeszną pożądliwością, którą uznawał za skalaną już u korzeni. Trzeba jednak podkreślić, że i on słusznie pojmował, że sednem poszukiwania Boga przez człowieka jest miłość-eros: „Niespokojne jest serce nasze, dopóki w tobie nie spocznie”. Augustyn wiedział, iż nie możemy i nie powinniśmy wykorzenić z naszych serc pragnienia będącego cechą istotową naszego człowieczeństwa i naszej przynależności do Boga. Dodawał jednak, że przedmioty naszego pragnienia bądź erosa muszą być uporządkowane zgodnie z ich rzeczywistą relacją w odniesieniu do Boga. Pierwiastek erotyczny jest uporządkowany, jeśli pozostaje radykalnie otwarty na to, co transcendentne. Niezależnie od tego, jak wiele krytycznych uwag możemy mieć do Augustyna, ten aspekt jego myśli ma wielką wartość.

W naszych doświadczeniach pragnienia seksualnego miłość nigdy nie jest przede wszystkim uniwersalna, nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku pozostaje otwarta na to, co uniwersalne. Pragnienie, pożądanie seksualne jest zawsze konkretne, żarliwe i ucieleśnione. Tak samo Bóg ucieleśniony w człowieku, Jezusie, objawia się nam jako Ktoś żarliwie angażujący się w konkretne okoliczności naszego świata, a w szczególności w sprawy wszystkich ludzi. Głębokie pożądanie seksualne to w podobny sposób dawanie siebie i oddanie drugiej osobie. Niemniej myśl, iż język ciała ludzkiej miłości to konkretna artykulacja miłości Boga objawionej w Jezusie Chrystusie, wydaje się niektórym zbyt śmiała. Jak można porównać miłość Boga z usilną, bolesną i czasami raniącą nas namiętną tęsknotą doświadczaną przez ludzi? Z tego powodu za rzecz normalną uznaliśmy oddzielanie wcielenia i ziemskiego życia Jezusa od seksu. Bo czy nie jest tak, że wielu ludzi sądzi, że Jezus był do nas podobny we wszystkim z wyjątkiem… seksu? Tymczasem wcielenie oznacza, że Bóg nie chce być postrzegany jako teza i abstrakcja. Nie, Bóg staje się człowiekiem w konkretnej fizycznej, a zatem seksualnej osobie doświadczającej przyjemności, bólu i potrzeb. (…)

Wszyscy musimy wyzbyć się skłonności do lekceważenia pierwiastka erotycznego i redukowania go do zaspokajania potrzeb społecznych. W seksualności chodzi o coś więcej niż zapewnienie spoiwa stabilnej rodzinie i płodzenie potomstwa. Tego rodzaju redukcjonizm, a także lęk przed tą cielesną energią sprawiły, że uprzywilejowaną drogą wzrostu duchowego, a tym samym uprzywilejowaną ikoną Boga dającego nam samego siebie w Jezusie, stało się nie doświadczenie seksualne, lecz wyrzeczenie się seksu. W rezultacie zjednoczenie seksualne stało się domeną tego, co „świeckie”, a nawet tego, co ze swej natury byłoby profanacją sacrum, a nie domeną osób prawdziwie duchowych. Dopiero od niedawna związek seksualny dwojga oddanych sobie osób zaczął być rozumiany jako powołanie.

Jeśli cofniemy się do początków chrześcijańskiego ascetyzmu, do ojców i matek pustyni żyjących w Syrii, Palestynie i Egipcie, zobaczymy, że cechowało ich dość rzeczowe podejście do pokus seksualnych. Pożądanie seksualne postrzegano – przynajmniej pośrednio – w kategoriach radykalnego przeciwieństwa między „światem” a „pustynią”. Ucieczka przed światem nie oznaczała ucieczki przed własnym ciałem i seksualnością. Bez wątpienia jednak pustynia wiązała się z porzuceniem wyraźnie określonej sieci społecznych relacji i ograniczeń, takich jak dążenie do zawarcia małżeństwa, wychowanie dzieci i przypisanie do konkretnego miejsca i jego kultury. Ideał, by żyć „jak anioły”, które nie wstępują w związki małżeńskie (tak też miało być z ludźmi po zmartwychwstaniu), nie był wynikiem dążenia do czystości cielesnej, aczkolwiek mógł być w ten sposób interpretowany w późniejszym okresie. To wyobrażone życie aniołów odzwierciedlało raczej wizję doskonałej ludzkiej społeczności, która – jak sądzono – będzie opierała się na dobrowolności i harmonijnym współżyciu, a nie na czysto konwencjonalnych strukturach społecznych.

Wzmianka o ostatecznej kondycji osób po zmartwychwstaniu przypomina nam, że ilekroć w myśleniu religijnym kładziemy nadmierny nacisk na życie po śmierci, zawsze towarzyszy temu dewaluacja pierwiastka erotycznego. Nie jest chyba zaskoczeniem, że Biblia hebrajska, w której brak wyraźnie rozwiniętej wiary w pośmiertne życie cielesne, ma mniej problemu z tym, by podkreślać pozytywne wartości pierwiastka erotycznego w odniesieniu do tego, co święte w naszym życiu tu i teraz. To rodzi istotne pytania dla nas jako współczesnych chrześcijan. Czy tu i teraz możemy doświadczyć, chociażby częściowo, czegoś, co ma wartość absolutną? Czy jesteśmy w stanie wpisać głębię duchową w czerpanie radości ze wszystkich dobrych rzeczy pojmowanych jako Boże błogosławieństwa i wyraz żartobliwości Boga? A może sądzimy, że prawdziwe spełnienie i radość będzie można znaleźć dopiero po drugiej stronie – w lepszym życiu i lepszym miejscu? Jeśli prawdą jest to drugie, wówczas zawsze będziemy gotowi poświęcić to, co uważamy za wątpliwe przyjemności, w imię doskonałej radości, która czeka nas później. (…)

Rozumiana najszerzej seksualność obejmuje całe nasze doświadczenie ucieleśnienia. Innymi słowy, seksualność to także ogromna sfera uczuć i emocji kierujących nas ku innym. Dotyczy to każdej relacji z drugim człowiekiem, nie wyłączając relacji osób żyjących samotnie. Można powiedzieć, że to właśnie seksualność pozwala wszystkim nam wyrażać takie emocje jak czułość, bliskość i współczucie, a także ogólną otwartość na dotyk.

Słowem dobrze wyrażającym ten aspekt naszej seksualności, z którym mamy do czynienia we wszystkich bliskich relacjach z innymi ludźmi, jest „intymność”. Z tego zaś wynika, że nie jest ono zarezerwowane wyłącznie do opisu relacji osób „aktywnych seksualnie”, tak jak się zwyczajowo rozumie taką aktywność. Każda osoba jest powołana do jakiegoś rodzaju intymnej więzi z innymi ludźmi – rodzicami, pozostałymi członkami rodziny, przyjaciółmi. My jednak często zawężamy rozumienie słowa „intymność”. Mówiąc najogólniej, wszyscy musimy nauczyć się okazywać taką intymność we właściwy i niebudzący zagrożenia sposób w stosunku do ludzi niebędących naszymi partnerami seksualnymi.

Zaproszenie do intymności odczuwane przez nas wszystkich na różnych etapach życia to zaproszenie do podejmowania ryzyka. Jest tak, gdyż każda ludzka miłość może dobiec końca, może nas oszukać, jest niepełna i nigdy nie można na niej polegać całkowicie i do końca. Niemniej nasza potrzeba intymności i zdolność do tworzenia intymnych więzi to wezwanie, by w obrębie obarczonego ryzykiem kochania na sposób ludzki znaleźć miłość Boga, która jest całkowita, stała i wierna. Mocnym, a może i najmocniejszym wkładem w miłosne zjednoczenie z Bogiem jest głęboka ludzka przyjaźń. Temu wezwaniu do intymności musi towarzyszyć także świadomość tego, iż nawet jeśli dwie osoby kochają się nawzajem najbardziej, jak to możliwe, nigdy nie będą posiadać nawzajem jedna drugiej i nigdy nie poznają się nawzajem w pełni i do końca. Zawsze w drugiej osobie pozostanie niezbywalny element obcości. To oznacza, że zawsze istnieje możliwość pogłębienia każdej więzi z drugim człowiekiem, zawsze będzie w niej jakieś „więcej”.

Niezależnie od tego, czy żyjemy samotnie czy też oddaliśmy się jednej osobie, wspomniane wcześniej prawdy chrześcijańskie dotyczące miłości-erosa i miłości-agape przypominają nam, że aby osiągnąć pełnię, musimy starać się w ostatecznym rozrachunku zintegrować miłość partykularną i miłość powszechną. Bez doświadczenia intymności w relacjach z innymi ludźmi, niezależnie od tego, czy obejmuje ona sferę genitalną czy też nie, nigdy nie damy z siebie wszystkiego – ani sobie, ani innym, a nasze życie emocjonalne będzie powierzchowne i będziemy zawsze oddaleni od innych ludzi. To właśnie ryzyko intymności, a nie pozorne bezpieczeństwo emocjonalnej obojętności objawia prawdę o nas samych, uczy, co znaczy być dostępnym dla drugiego człowieka i pokazywać mu, jacy jesteśmy naprawdę. Ze wszystkich ludzkich doświadczeń właśnie intymność może w nas zainicjować rzeczywistą przemianę.

Kolejną rzeczą, którą odsłania poszukiwanie miłości, jest potrzeba znalezienia równowagi między intymnością a samotnością. To, co odkrywamy w naszych relacjach z innymi ludźmi, odkryjemy też w swojej relacji z Bogiem. Mówiąc, że samotność i intymność powinny zachować równowagę, stwierdzamy równocześnie dwie rzeczy. Przede wszystkim, zanim wyjdziemy do innych tak, by nie naruszać ich podmiotowości, sami musimy być zdrowo i wystarczająco mocno zakorzenieni w sobie. Mój znajomy z Indii, komentując liczne wędrówki ludzi z Zachodu przemierzających ten kraj w poszukiwaniu duchowego oświecenia, zauważył, iż są one bezpieczne tylko dla tych, którzy wiedzą, skąd przybywają i gdzie przynależą. Te słowa można odnieść nie tylko do wędrowania w przestrzeni, ale także do „wędrówki przez życie”, którą jest związek dwojga ludzi. „Samotność” oznacza konieczne miejsce i czas oczekiwania, gdy uczymy się, jak przyjmować – samych siebie, Boga i innych ludzi – w bezinteresownej miłości. Umiejętność przyjmowania połączona z wyjściem poza siebie nie przychodzi nam łatwo. To znaczy, że uczenie się czekania, a następnie owocnego komunikowania intymności jest zawsze bolesne, ponieważ musimy równocześnie nauczyć się rezygnować z nierealnych oczekiwań i egoistycznych żądań, równocześnie pogłębiając i wyostrzając nasze prawdziwe pragnienie.

Co więcej, zdrowa duchowo intymność zawsze pozwala drugiej osobie pozostać bezpiecznie w jej własnej przestrzeni. Jak pisze niemiecki poeta Rainer Maria Rilke w Listach do młodego poety, prawdziwa miłość nie polega na „zatracani[u] się” w drugim człowieku, lecz na tym, że „graniczą ze sobą dwie samotności, nawzajem się chroniąc i pozdrawiając”. Ta definicja to nie tylko wspaniały opis intymnej więzi dwóch osób, lecz także intymnej więzi Boga z nami objawiającej się w ludzkiej miłości i przez ludzką miłość.


Philip Sheldrake, Pragnienia. Ukryte źródło duchowości, Wydawnictwo WAM, Kraków 2019

Polecamy:



Gdy po rachunku sumienia wciąż coś Cię dręczy

Gdy po rachunku sumienia wciąż coś Cię dręczy

 

Czasami pojawia się wprost wątpliwość i penitenci też ją wyrażają, że po rachunku sumienia coś ich męczy, a nie wiedzą, jak to powiedzieć. Pamiętajmy, że spowiednik to jest ktoś, kto jest po naszej stronie, a nie przeciwko nam. W sakramencie pokuty jest wielka koalicja przeciwko grzechowi w składzie: Bóg, Kościół, spowiednik i ja. Jeśli nie wiemy, co powiedzieć, mówmy tak, jak potrafimy, ewentualnie zastrzegając, że nie wiemy, czy dobrze powiemy, ale tak to przeżywamy i tak rozumiemy. Oczy­wiście będą też takie grzechy, które będzie nam wstyd powiedzieć do lustra, a co dopiero w konfesjonale. Dlatego ważne jest, by przed ich wyznaniem pomodlić się przy rachunku sumienia. Miejmy świadomość, że swój grzech powierzamy Bogu miłosiernemu, a kapłan Go tylko reprezentuje. Jest ważny, ale to Bóg wybacza nam grzechy. Nie warto kombinować, mówiąc tak, że ksiądz nie zrozumie i przepchnie się coś bokiem. Nie o to chodzi!

Bóg patrzy na mnie z miłością i mnie przyjmie, wystarczy, że stanę przed Nim w prawdzie. Żal za grzechy nie musi być emocjonalny, nie muszą mi ciurkiem cieknąć łzy. Żal za grzechy w rozumieniu teologicznym to postawa woli. Nie chcę tego, Boże, ze względu na to, że Ty tego nie chcesz, że Ty uważasz to za zło, że to jest sprzeczne z Twoją Ewangelią.

Piotr Jordan Śliwiński OFM Cap, Rachunek sumienia z o. Jordanem, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

         

Łyżeczki się znalazły, ale niesmak pozostał… O pewnym grzechu

Łyżeczki się znalazły, ale niesmak pozostał… O pewnym grzechu

 

Grzech pierworodny dotyczy natury, torpeduje to, co sprawia, że jestem człowiekiem stworzonym przez Boga do dobra, do miłości – on w to z całej siły rąbie.

Jest taka bardzo mądra zasada Arystotelesa: „Najlepsza rzecz może się popsuć tylko w najgorszy sposób”. Wyobraźmy sobie blaszany kubek, taki zwykły blaszak, z którym jeździliśmy na obozy – jeśli ktoś na niego nadepnie albo spad­nie nań kamień, zarysuje się, wgniecie, ale my w ogóle się tym nie przejmiemy, bo w końcu tak powinien wyglądać surwiwalowy blaszany kubek. A teraz wyobraźmy sobie rosenthalowską porcelanę odziedziczoną po uko­chanej babci, którą przy myciu zarysujemy ostrą gąbką – uszkodzenia prawie nie widać, a jednak kłuje w oczy i jest wprost nie do zniesienia: ledwie widoczna rysa zniszczyła porcelanę kompletnie, to już nie jest ta sama filiżanka! Jeżeli więc na czymś dogłębnie dobrym pojawi się choćby najdelikatniejsza skaza, rzecz jest zniszczona. A w raj­skim ogrodzie na człowieku nie pojawiła się rysa, to było jak grzmotnięcie w rosenthalowską porcelanę pięścią Władimira Kliczki. Rzecz najlepsza może popsuć się tylko w najgorszy sposób, bo nie ma gradacji, nie można powiedzieć, że wprawdzie ta filiżanka jest porysowana, ale nadal pozostaje piękna. Czasem tak mówimy z litości, lecz sami wyczuwamy fałsz w tych słowach, bo to już nie jest ten sam kunsztowny serwis, niesmak pozostał, jak w tym żydowskim dowcipie o srebrnych łyżeczkach.

Goldbaumowie zaprosili Rosenzweigów na wystawną kolację. Na drugi dzień stary Goldbaum dzwoni do sędzi­wego Rosenzweiga i mówi:
– Słuchaj, Lewi, przepraszam cię, ale jest taka nieprzyjemna sytuacja: po waszym wyjściu przy sprzątaniu okazało się, że zniknęły dwie srebrne łyżeczki.
Goldbaum na to:
– Słuchaj, Mosze, czyś ty zwariował, na co mnie twoje dwie łyżeczki, choćby srebrne? Szukałeś ich wszędzie?
– Szukałem.
– I pod stołem szukałeś?
– Szukałem.
– A w zlewie szukałeś?
– Szukałem.
– I co, nie znalazły się?
– No znalazły się, ale niesmak pozostał.

Ta anegdota jest świetną ilustracją sytuacji z grzechem pierworodnym: corruptio optimi pessima – najlepsza rzecz psuje się najgorzej, diametralnie, dramatycznie, w beznadziejny sposób, dlatego właśnie, że jest najlepsza, że nie jest blaszanym kubkiem, że to nie jest jakaś tam luźna znajomość – Goldbaumowie i Rosenzweigowie byli najlepszymi przyjaciółmi od lat i nagle pojawiło się podejrzenie, jak wąż wpuszczony do raju.

Świat po grzechu pierworodnym sprawia nieraz wrażenie opanowanego przez zło, miewamy takie poczucie, kiedy patrzymy na to, co się dzieje wokół, kiedy studiujemy dzieje ludzkości, kiedy śledzimy newsy. To po części dlatego, że jak pisał ks. Twardowski: „Zło jest romantyczne, a dobro zwyczajne, dobro wciąż na ostatku, bo zło jest ciekawe”, zło jest krzykliwe, robi wiele hałasu, a dobro niepozorne, ciche, spokojne, mniej dostrzegane przez świat żądny emocji. Ale jest też inne wytłumacze­nie, które intuicyjnie wyczuł Andersen w swojej słynnej baśni. My zostaliśmy ograbieni – vulnerati in naturalibus et spoliati in supernaturalibus – zostaliśmy ograbieni z tego, co jest nadprzyrodzone, z owej bliskości nadprzyrodzonej z Bogiem, z widzenia Go, rozmawia­nia z Nim, przebywania z Nim. I jednocześnie zostali­śmy zranieni w tym, co było dla nas naturalne, w róż­nych naszych zdolnościach: chorujemy, męczymy się, przestaliśmy widzieć sens.

Andersen znakomicie opi­suje to w Królowej Śniegu: kiedy diabłu rozbiło się lustro, w którym się przeglądał zadowolony, że tak pięknie odbija jego zło, to rozbiło się w drobny mak, a jego okruchy niektórym ludziom wpadły do oka. Wpadły między innymi do oka Kaja, który nagle, patrząc na świat, prze­stał widzieć piękny ogród, a zobaczył zeschłe badyle; nie widział swej pięknej, dobrej przyjaciółki Gerdy, tylko jakieś wstrętne dziewuszysko, którego nie był w stanie znieść, to samo dotyczyło uroczej babci, która w jego oczach stała się paskudną staruchą. Za to zła Królowa Śniegu stała się w jego oczach najpiękniejsza i najlepsza. Piękna była bez wątpienia, ale Kaj ją widział jako dobrą, miłą panią, która powiedziała: „Chodź, dostaniesz łakoci, będziesz miał wszystko, czego dusza zapragnie”. I chłopak wsiadł do jej sań, dał się zwieść i odjechał, a jego serce zaczęło się powoli zamieniać w sopel lodu. Jaki genialny pisarz! Okruch zła w oku powoduje zaburzenie widzenia – prawda staje się kłamstwem. To prowadzi do złych wyborów i złych działań, a one w końcu uśmiercają serce. Co uratowało chłopca? Łza, symbol miłości silniejszej niż zło. Kiedy Gerda w końcu dotarła do lodowego pałacu i nie mogła w żaden sposób przekonać przyjaciela do powrotu, zaczęła płakać, jej łzy spadły na piersi Kaja, rozgrzały jego serce i zły czar prysł.

 

Paweł Krupa OP, Koniec czasów, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

            

Rachunek sumienia: czy to naprawdę miało miejsce, czy to naprawdę był grzech?

Rachunek sumienia: czy to naprawdę miało miejsce, czy to naprawdę był grzech?

KIEDY MAMY DO CZYNIENIA Z GRZECHEM?
Pierwsza wątpliwość, jaka może się pojawić, to czy jakieś wydarzenie miało miejsce, czy nie. Zdarza się to zwłaszcza wtedy, gdy spowiadamy się z dłuższego odcinka czasu. Bardzo często spowiadający się bagatelizują wątpliwości. Rozstrzygają to tak, że jeżeli nie mają pewności co do danej sytuacji, to o niej nie mówią. Potem narasta u nich niepokój, czy spowiedź była ważna. Warto sobie oszczędzić takich trudnych sytuacji i powiedzieć o tym spowiednikowi. Choćby po to, by się uspokoić, nie podejrzewać się, że zatailiśmy grzech.

Często zadajemy sobie również pytanie, czy coś jest grzechem, czy nie jest. Przypomnijmy, że grzech jest świadomym i dobrowolnym działaniem człowieka, ale niezgodnym z tym, czego Bóg od nas oczekuje. Co z tego wynika? Chociażby to, że nie można grzeszyć we śnie. Na przykład jestem wściekły na sąsiada i śni mi się, że rozbiłem mu siekierą drzwi. Nie mam na to wpływu, więc nie jestem odpowiedzialny. To samo jest w przypadku fantazji erotycznych. Gdy nie mamy pełnej świadomości, nie ma naszej zgody i woli, trudno mówić o grzechu, a już na pewno nie o grzechu ciężkim.

Może się też pojawiać wątpliwość, czy dobrze oceniam daną sytuację. Warto wtedy zapytać spowiednika. Odradzałbym tu konsultacje ze znajomymi i przyjaciółmi oraz ingerencje w sprawy innych, bo może to przynieść więcej szkody niż pożytku. Są osoby, które chętnie siebie oskarżają na wyrost, ale i takie, które usprawiedliwiają się, choć spokojnie mogą przyjąć odpowiedzialność za grzech.

Jeżeli matka ma małe dziecko i nie ma go z kim zostawić, by pójść na mszę, to trudno mówić o grzechu. Dopiero gdy to dzieje się regularnie, można zadać pytanie, czy nie da się na to wyzwanie odpowiedzieć inaczej. Decyzji i działań, których motywem jest miłość, nie można traktować jako niedopełnienia obowiązków chrześcijanina. Podobnie jest w przypadku choroby. Ktoś wyznaje, że trzy razy nie był na mszy świętej. Dlaczego? „Bo byłem chory”. Jeśli tak, to Bóg nie chce, byś przyszedł do kościoła i padł w prezbiterium.

Pewne sytuacje trzeba dobrze rozeznać. Nieraz ludzie oskarżają się, że naruszyli post piątkowy lub post eucharystyczny. Jeśli ktoś opiekuje się chorym, który ma mieć podawane potrawy mięsne, to może z nim zjeść ten posiłek i nie ma grzechu. Podobnie jest w przypadku skrócenia postu przed przyjęciem komunii świętej. Ktoś musi zjeść, by nie zasłabnąć. Do takich osób należą chorzy na cukrzycę. Pamiętajmy, że Ewangelia zawsze stawia miłość jako centralne prawo. Każdy przepis i norma ma służyć wyrażeniu miłości. Podobnie rzecz się ma z wstrzemięźliwością od pokarmów mięsnych. Poza dniami, kiedy jest post ścisły i nie ma dyspensy, pamiętajmy, że jeśli ktoś nie ma wyboru, to przysługuje dyspensa Episkopatu i może wtedy spokojnie spożywać pokarm mięsny. Tak samo jest, gdy zostanie nam obiad z czwartku i musielibyśmy go wyrzucić.

Bywają rodzice, którzy spowiadają się, że rozmawiali o swoich dzieciach. Trudno mówić o obmowie, jeżeli mama mówi z tatą o dziecku. Któż miałby o nim rozmawiać, jeśli nie oni? Pamiętajmy, że obmowa to nie jest tylko mówienie o kimś. Ważna jest intencja, z jaką to robimy.

Często nie wiemy, jak o czymś powiedzieć. Przeważnie dotyczy to sfery seksualnej. Pamiętajmy, że kapłana w konfesjonale nie interesują pikantne szczegóły, nawet jeśli media czasem sądzą, że spowiednik siedzi i jest zainteresowany tylko tematyką związaną ze sferą seksualności. Nie wierzcie w to! Dla spowiednika ważne jest, by mógł ocenić i zrozumieć, o jaki grzech chodzi. Jeżeli ktoś przyjdzie i powie, że przewinił przeciwko szóstemu przykazaniu, to kapłan może zapytać, czy było to dobrowolne przyjmowanie i rozwijanie myśli erotycznych i fantazji, czy była to zdrada małżeńska.

Piotr Jordan Śliwiński OFM Cap, Rachunek sumienia z Ojcem Jordanem, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

            

Nagi Bóg, który niszczy dotychczasowy porządek

Nagi Bóg, który niszczy dotychczasowy porządek

 

Wówczas uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę, którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją pośrodku, powiedzieli do Niego: „Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz?” Mówili to, wystawiając Go na próbę, aby mieli o co Go oskarżyć. Lecz Jezus nachyliwszy się, pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciąg u Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień”. I powtórnie nachyliwszy się, pisał na ziemi. Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. Wówczas Jezus podniósłszy się, rzekł do niej: „Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?” A ona odrzekła: „Nikt, Panie!” Rzekł do niej Jezus: „I Ja ciebie nie potępiam. Idź, a od tej chwili już nie grzesz!”. ( J 8, 3-11)

 

Pan Jezus wybacza bezwarunkowo, bez dodatkowych klauzul, nie żądając nic w zamian. To spotkanie z bezwarunkową miłością czyni z nas bezinteresownych kochanków.

„I Ja ciebie nie potępiam”. W centrum tego opowiadania nie znajduje się grzech, który należy potępić lub wybaczyć, w centrum, „na środku” nie stawia się tu zła, ale Boga o wiele większego niż nasze serce, który nie usprawiedliwia cudzołóstwa, nie banalizuje winy, ale na nowo otwiera przyszłość i pozwala nam na nowo wyruszyć z miejsca, w którym się zatrzymaliśmy.

Jezus nie obwinia nikogo. Dlatego ja też nie obwiniam nikogo, nawet siebie samego. Obwiniać to jakby mówić: zawaliłeś na całej linii, nigdy ci się nie uda, jesteś stracony, jesteś nic niewarty, jesteś niezdolny do miłości, nie zasługujesz.

Natomiast Jezus przychodzi do winnych w zupełnie innym celu. Stawia siebie na miejscu tej kobiety, na miejscu wszystkich potępionych, wszystkich grzeszników świata i pozwala się zabić przez ową władzę uważaną za świętą, pochodzącą od Boga, zrywając w ten sposób przeklęty łańcuch w miejscu, w którym on się zaczyna, w strasznym, błędnym obrazie Boga, który potępia i mści się, usprawiedliwiając przemoc.

Opowiada o ręce, która przytula, a potem popycha naprzód, o pasterzu, który bierze nas w ramiona i jako pierwszy kocha nas takimi, jakimi jesteśmy, wybaczając wszystkie błędy, lecząc wszystkie rany, łagodząc każdy ból.

Jezus przyszedł, aby przynieść radykalną rewolucję w relacjach pomiędzy Bogiem a człowiekiem, i wywraca tradycyjny porządek w osi pionowej oparty na hierarchicznej władzy: nad wszystkimi jest Bóg sędzia, który wymierza kary, którego należy się bać, a pod Nim ludzie reprezentujący religię, którzy rozszerzają tę władzę na innych, a sprawują ją nad jeszcze innymi, słabszymi od siebie, złączeni w niekończącym się łańcuchu władzy coraz bardziej małostkowej i złośliwej.

„Nikt cię nie potępił? (…) I Ja ciebie nie potępiam”. Jezus wie, że do zablokowania tego przewrotnego mechanizmu nie potrzeba niczego innego jak tego, by Bóg całkowicie wyzbył się swojej władzy. Po to przyszedł. Nagi Bóg na krzyżu, który wybacza, który nie łamie nikogo oprócz siebie, będzie gestem wywracającym wszelki porządek, niezbędnym, by rozbroić niezliczone bomby, na których siedzi ludzkość. Nie Bóg wszechmogący, ale Abba wszechkochający.

Już nie wytykający palec, ale palec piszący na skale serca: kocham cię. „Idź i nie grzesz więcej” – pobrzmiewa tych kilka słów, które wystarczają, by odmienić życie! Inni zabijają, On wskazuje kroki; inni zarzucają kamieniami, On uczy ścieżek. Od tej pory… To, co za nią, już się nie liczy, liczy się przyszłość. Dobro, które jest możliwe jutro, liczy się bardziej niż wczorajsze zło.

Bóg przebacza nie jako zapominalski, ale jako wyzwoliciel. Wiele osób żyje jak na wewnętrznym dożywociu, jakby wchodząc na szafot, który same sobie zbudowały, przygniecione poczuciem winy z powodu dawnych błędów, niszczą obraz Boży, który w ich wnętrzu domaga się, aby wyjść na światło.

Jezus otwiera drzwi naszych więzień, rozwala szubienice, na których często wieszamy samych siebie i innych. On dobrze wie, że tylko mężczyźni i kobiety wyzwoleni, którym przebaczono, mogą nieść światu wolność i pokój. Mówi do tej kobiety: idź, wyjdź ze swojej przeszłości, idź ku nowemu, zanieś tę samą miłość, to samo przebaczenie wszystkim, których napotkasz. Nie jesteś już cudzołożnicą, ale w tę noc stałaś się kobietą, która od tej chwili jest zdolna do miłości, będzie umiała kochać bardzo i kochać dobrze.

Felix culpa, która była potrzebna, aby do głębi poznać serce Boga. Raj, jak sądzę, nie jest pełen świętych, ale pełen cudzołożnic, którym przebaczono, pełen grzeszników, którym przebaczono. Ludzi takich jak ja, jak my.

Przebaczenie nie jest kwestią dobroduszności, to siła, która sprawia, że życie idzie naprzód. Autentyczna miłość to taka, która uzdalnia człowieka do bycia najlepszym, jakim może się stać. Przemienia człowieka z gąsienicy w motyla.

Jezus wie, że człowiek to nie to samo co jego grzech, że kobieta to nie jej mroczna strona, ale tkwiące w niej iskierki światła, dobry zaczyn, a nie chwast w jej sercu. Dla Niego dobro, które jest możliwe w dniu jutrzejszym, liczy się bardziej niż zło dnia dzisiejszego. Nie obchodzi Go już przeszłość, On jest Bogiem przyszłości, otwartego morza, ziarna, które łagodnie i wytrwale wzrasta na słońcu. Ziarno jest ważniejsze niż kąkol, a dobro ważniejsze niż zło. Światło jest ważniejsze niż ciemność. Kłos dobrego zboża liczy się bardziej niż wszystkie chwasty na polu.

„Gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?”. Słowa Jezusa i Jego gesty wywołują niespodziewany skutek – przełamują schematyczne podziały na dobrych i złych, winnych i niewinnych. Nikt nie jest niewinny, wszyscy dopiero odzyskujemy niewinność. Nasze oko, które widzi grzech, jest wezwane, aby widzieć słońce i deszcz, które Boża ręka sprowadza nad pole każdego człowieka, nad pola dobrych i złych (por. Mt 5, 45).

„I Ja ciebie nie potępiam”. Jezus ze swym miłosierdziem wyprowadza nas poza bariery i schematy etyki, tak samo działa modlitwa. Modlitwa wstawia się za wszystkimi, za Ablem i za Kainem, za ofiarami, a nawet za oprawcami (sześciu mnichów trapistów, męczenników z Tibhirine, modliło się: „Panie, rozbrój ich i rozbrój nas”).

Modlitwa, miłosierdzie, miłość nie rozróżnia na godnych i niegodnych, na tych, którzy zasługują na moją miłość, i tych, którzy nie zasługują. Każdy, kto zasłużył, aby pić bez granic z oceanu życia, jakim jest Bóg, zasługuje także, aby napić się choćby łyk z mojego małego strumyka.

I jeśli nawet podział na świętych i grzeszników, na dobrych i złych wydaje się nam kategorią religijną, nie jest nią – już u swojego zarania to dziecko serca faryzejskiego, a nie serca Bożego.

 

Emes Ronchi, Naga prawda Ewangelii. Rekolekcje papieskie, Wydawnictwo WAM, Kraków 2017


Polecamy: