Spowiedź generalna – czy ma sens?

Spowiedź generalna – czy ma sens?

Św. Ignacy w Ćwiczeniach Duchowych zaleca dwa rodzaje spowiedzi: regularną (w tamtych czasach co tydzień) oraz generalną, którą odbywa się co roku. Ta druga forma spowiedzi może zawierać coś, czego penitent nie wypowiedział podczas poprzednich spowiedzi, gdyż nie był tego świadomy. Ale Ignacy wyraźnie twierdzi, że kto się regularnie spowiada, nie musi przystępować do spowiedzi generalnej, bo grzechy zostały już odpuszczone.

Ta spowiedź musi być absolutnie dobrowolna i powinna wypływać z potrzeby serca poruszonego większym poznaniem swoich grzechów. Pod tym warunkiem, Ignacy gorąco zachęca do wyznania już odpuszczonych grzechów i tych, które zauważyliśmy np. podczas jakiegoś dnia skupienia, po dłuższych rekolekcjach, po przejściu jakiegoś trudnego doświadczenia, które rzuciło na moje życie nowe światło. Taka spowiedź jest bardziej formą duchowego ćwiczenia dla następujących celów:

  • W ten sposób człowiek wierzący wzmocni i pomnoży owoc odprawionych modlitw, bo dzięki zbliżeniu się do Boga, odosobnieniu od innych, lepszemu poznaniu siebie i Boga odczuje jeszcze większy żal, odniesie większy pożytek. Nie chodzi więc o wystawianie Boga na próbę, aby jeszcze raz odpuścił to, co już odpuszczone. Chodzi o pogłębienie doświadczenia miłosierdzia Boga w tym, co już zostało mi odpuszczone, patrząc na swoje grzechy przez pryzmat rozważanego Słowa Bożego. w nowym i bardziej intensywnym świetle. Chodzi o przeżycie sakramentalnego spotkania z Bogiem w innych okolicznościach i lepszym nastawieniu duchowym.
  • Taka spowiedź pozwala doświadczyć miłosierdzia nie tylko jako jednorazowego aktu, teraz i tutaj, ale przez włączenie własnej przeszłości ponowne uświadomienie sobie Bożej wierności względem mnie w poprzednim roku czy latach.
  • Powierzenie swojej przyszłości z większym i pełniejszym zaufaniem wobec Chrystusa, który stale jest miłosierny, przez stanowcze opowiedzenie się po Jego stronie i odrzucenie grzechu.
  • Spowiedź generalna rodzi również większą gotowość i lepsze usposobienie do przyjęcia Najświętszego Sakramentu. Nie chodzi o usposobienie w sensie zmazania grzechów, uzyskania łaski uświęcającej, lecz o przeżycie tego, że Najświętszy Sakrament jest nam dany również po to, abyśmy trwali w większej łasce, abyśmy się rozwijali, a nie tylko po to, aby unikać grzechów.
  • W Psalmie 17, padają takie słowa: Choćbyś badał moje serce i przyszedł do mnie nocą i doświadczał ogniem, nieprawości we mnie nie znajdziesz. Ale za chwilę Psalmista woła: Okaż przedziwne miłosierdzie Twoje. Strzeż mnie jak źrenicy oka, ukryj mnie w cieniu Twych skrzydeł. Miłosierdzie jest więc czymś więcej niż przebaczeniem grzechów. Psalmista, błagając o miłosierdzie, prosi o Bożą troskę, Opatrzność, wzięcie w opiekę, obronę przed różnorakimi wrogami. Spowiedź generalna może być podobnym aktem powierzenia siebie Bogu z ufnością. Można w niej podejść do tego, co Bóg pokazał mi podczas rekolekcji, do różnego rodzaju „wrogów” i ciemności, które zostały zdemaskowane w moim sercu, do postaw i zachowań, które zostały ujawnione. Warto powierzyć Chrystusowi to, co boli, co uwiera, jako Temu, kto zniósł grzechy świata, kto chce wziąć nasze troski na siebie i uleczyć nasze rany.

 

Dariusz Piórkowski SJ


polecamy:

     74057     72396     

Spowiedź na krawędzi

Spowiedź na krawędzi

Spowiedź na krawędzi. Dlaczego ją tak nazwałem? Bo praca w hospicjum, która jest pracą na wysokim pozio­mie adrenaliny, najdobitniej uświadamia mi, że w czasie spowiedzi ważą się ludzkie losy, trwa wyścig o wieczność. 

przed ołtarzem
Są w życiu momenty przełomowe, kiedy decydujemy się na spowiedź generalną. Zachęcam was do takiej spo­wiedzi. Radziłbym się nie ustawiać w jakiejś kosmicznej kolejce, tylko wcześniej wybrać sobie księdza, u które­go chce się wyspowiadać. Czy zachęcam do uprawiania priestingu? Tak. Niektórzy uprawiają shopping, clubbing, inni churching (szukają kościołów, w których jest dobre duszpasterstwo). Jest wskazane, by dla dobrej spowie­dzi uprawiać priesting, czyli szukać księdza, zasadniczo stałego spowiednika. Jest problem ze stałym spowiedni­kiem, bo za pierwszym razem mi przypasował, był ok. Za drugim razem czułem się po spowiedzi uwznioślony, bo się pilnowałem. Przy trzecim razie, kiedy mam wyznać grzechy, których się wtedy wstydziłem, ksiądz mnie już poznaje. I to jest ten moment dojrzałości duchowej, kie­dy się przed naszym stałym spowiednikiem przełamiemy, przestaniemy obawiać, że on nas będzie oceniał. Potem pójdziemy do niego z kolejną słabością, z której do tej pory nie potrafiliśmy zrezygnować. Świadoma praca nad sobą świadczy o duchowym rozwoju.

Pierwszym momentem, w którym należałoby zachęcać ludzi do spowiedzi generalnej, jest czas przed ślubem. By ten ślub nie był wydmuszką. Ale błagam, by nie spowiadać się po to, żeby ksiądz podpisał kartkę. Jeżeli państwo mają to robić byle jak, to przyjdźcie do mnie, ja wam podpi­szę papiery. A zresztą – ile razy widać, że ludzie sobie sami podpisują, np. ksiądz Kowalski w Pikutkowie. Pa­pier przyjmie wszystko, można go oszukać. Ale własnego sumienia i Pana Boga mówiącego w sumieniu oszukać się nie da. Zatem należałoby wszystkich narzeczonych przy­gotowywać do takiej bardzo głębokiej spowiedzi podsu­mowującej ich życie. Często bywa tak, że to jest spowiedź z okresu od bierzmowania do dwudziestki, dwudziest­ki piątki. Przynajmniej z perspektywy Trójmiasta tak to wygląda, że jest spory odsetek ludzi, którzy przestali się spowiadać jako dzieci, a teraz mamy już dorosłą osobę z całym pękiem dziecięcych i dorosłych grzechów.

Mówię narzeczonym: niekoniecznie musimy mordować się, na przykład, z tą całą teologią małżeństwa. Ona jest mniej więcej znana. Ale musicie się przygotować porządnie do spowiedzi po to, żebyście mieli poczucie gigantycz­nej wolności, kiedy staniecie w drzwiach kościoła, kiedy ksiądz po was wyjdzie. Możecie być nawet w brudnych jeansach, ale będziecie szczęśliwi, że jesteście tylko wy i Pan Bóg. Nie będziecie się przejmować, że ciocia z Wąbrzeźna nie przyjechała.

kiedy jesteśmy na dnie
Drugim momentem, w którym szczególnie polecam spo­wiedź generalną, jest ten, gdy popełniliśmy jakiś ciężki grzech, który nas upodlił. Przypominam sobie, siedzia­łem w wakacje w konfesjonale w Sopocie, i przyszedł do spowiedzi starszy ksiądz. Mówił, że się, mówiąc najde­likatniej, strasznie łajdaczy i nie może w ogóle nad tym zapanować. On był w moralnym dołku, ale też był tak skruszony… Przyjechał na wakacje i kompletnie mu puściły wszelkie moralne hamulce. Twierdził, że ma z tym prob­lem od wielu lat. Naprawdę miał sporo na sumieniu. Ale przyszedł ze szczerym wyznaniem, ze łzami. Zapytałem go, co powinienem mówić, gdy przyjdą do spowiedzi młodzi księża albo w ogóle młodzi ludzie, którzy dali się ponieść tego typu uciechom? I on mnie tak wzruszył… Z ogromną szczerością powiedział: „Mów im, że to jest ułuda. Tylko się wydaje, że na tym można zbudować szczęście”. I to we mnie zapadło. Spowiedź tego zdruzgotanego grzechem kapłana, który jednak miał tyle siły, żeby się podnieść. Łaska Boża jest przeogromna. Wtedy, kiedy popełnimy jakiś potwornie ciężki grzech (nie chcę wyliczać, szanując państwa inteligencję), musimy się zdobyć na taką na­prawdę poważną spowiedź, najlepiej z całego życia, żeby wykorzenić przyczyny tego najpoważniejszego grzechu, które może nawarstwiały się latami.

na łożu śmierci
Ostatni rodzaj spowiedzi na krawędzi, w której często uczestniczę jako spowiednik, to ta na łożu śmierci. Fascy­nujące są, proszę państwa, ludzkie sumienia. Niezwykłe. Niezbadane. Kiedy ludzie są w agonii, zachowując przy­tomność, albo kiedy czują, że śmierć już się zbliża, napraw­dę niczego nie muszą udawać i zasadniczo nie kłamią. Poza sytuacjami naprawdę patologicznymi. Muszę powiedzieć, że fenomen wyparcia, fenomen dobrego samopoczucia mnie zawsze obezwładnia. Czasem mamy tzw. pacjentów z zza, czyli z zespołem zależności alkoholowej. Alkoholi­ków, którzy często byli potworami dla własnych rodzin.

Mam, na przykład, wiedzę od żony takiego alkoholika, która go przywiozła do hospicjum, że to był potwór, że ją katował, że kiedy nie chciał, by miała dzieci, to skakał jej po brzuchu, zmuszał do aborcji, pił, tłukł, sprzedawał gospodarstwo po kawałku. Przychodzę spowiadać tego mężczyznę – robimy to od pierwszego do ostatniego przy­kazania. Mówię: „panie Ryszardzie (oczywiście wymyślam teraz imię), chciałbym, żeby to była porządna spowiedź, czy mogę panu zadawać pytania?”. Muszę mu zapewnić warunki intymności na tyle, na ile się da. Jeżeli może, to wychodzimy z pokoju. Jeżeli nie, to wyjeżdżamy łóżkiem. Kiedy dochodzimy do pytania: „A jak w pana małżeń­stwie?”, on odpowiada: „Świetnie. Pasmo sukcesów”. Py­tam: „Był pan dobrym ojcem i mężem?” „Tak, na pewno. Zawsze byłem z nimi. Nigdy ich nie krzywdziłem”. Nie mogę podać w wątpliwość jego słów. Muszę założyć, że albo wszystko, co złe, wyparł i tak naprawdę jest nieświa­domy, że spowiada się świętokradzko, albo zostawić go Bożemu miłosierdziu. Rozgrzeszyć, kiedy jestem prawie pewien, że on spowiada się świętokradzko, a potem podać mu komunię świętą, oczywiście na jego odpowiedzialność.

Ale bywają też piękne historie. Kiedy ludzie już nie­wiele mogą mówić, wtedy mam prawo odstąpić od tzw. integralności spowiedzi, czyli od pełnej formuły. Na ogół spowiadający się kiwa wtedy głową na tak lub na nie, a ja zadaję konkretne pytania, tłumacząc, dlaczego tak robię. Bywa, że ludzie znajdujący się w tej krańcowej sytuacji początkowo się obawiają. Ale kiedy się przekonują, że chcę dla nich dobra i że Chrystus Pan jest dobry, to się otwierają.

Mówią rzeczy, o których całe życie nie mówili. To jest bar­dzo ryzykowne zachowywanie – najpoważniejsze grzechy trzymać do godziny śmierci, bo możemy nie zdążyć. Albo może nie zdążyć ksiądz. Ale to są niezwykle uwalniające historie.

Najbardziej wzruszają mnie nawróceni komuniści. Nie lubię komunistów typu Konrad Wallenrod. Lubię komu­nistów czerwonych do szpiku kości, a nie tych jak rzod­kiewka – z wierzchu czerwona, a w środku biała. Bo oni zawsze mówią: „ja tam w partii nikim nie byłem, ja tak budowałem system, by się jak najszybciej rozleciał…”. To są oszuści. Oni zawsze twierdzą, że byli jedynie kierowcami czy szeregowymi członkami partii. Cenię tych, którzy mieli odwagę stanąć wobec wyrzeczenia się Pana Boga.

Kiedy jeszcze byłem kapelanem w szpitalu i chodziłem z komunią świętą, to leżący na jednej sali ubek był strasznie ordynarny, krzyczał: „Nie chcę. Spadaj, klecho” albo był jakiś taki dziwny: „Powiem, kiedy będę chciał”. Ale nie byłbym prawdziwym duszpasterzem, gdybym do niego nie zaglądał, nie pukał, trochę go nie zaczepiał, gadał o pogo­dzie. I pewnego dnia on mówi: „Już!”. Ja zaskoczony, a on powtarza: „Już jestem gotowy do spowiedzi”. Tak przygo­towanej głębokiej spowiedzi, jakby to psychologowie po­wiedzieli – z tak ogromnym kontaktem z sobą, nie miałem albo miewam rzadko. On wyznał: „Proszę księdza, byliśmy świętymi krowami, łamaliśmy ludziom kręgosłupy, łama­liśmy ludziom sumienia, rozbijaliśmy się po pijanemu sa­mochodem, byliśmy nie do ruszenia”. Drążyłem temat, bo dla mnie to jest ciekawe antropologicznie. „Jak to się stało, że tak pana sumienie się zdegradowało?” On na to: „Wojna się skończyła, jak miałem 17 lat. Nie skończyłem żadnej szkoły. Poszedłem do milicji, ona dała mi wykształcenie, wyprała mi mózg. Potem wstąpiłem do ub, awansowałem. To był świat, który mnie ukształtował”. Chciałem dociec, jak było z prawością jego sumienia. „A nie czuł pan, że to jest złe, sumienie panu nic nie mówiło?”. Odpowiedział: „Mówiło. Moja matka była prostą kobietą ze wsi, ale zawsze powtarzała, że nie można nikogo krzywdzić. Gdy dorosłem, wyrzuty sumienia zalewałem alkoholem. Opamiętanie przyszło, kiedy (użył liczby mnogiej) zabiliśmy księdza Popiełuszkę. Ale wtedy nie miałem już odwagi się wycofać. Bo wszystko bym stracił. Byłem tak wkorzeniony”. Wielki, wielki gość, że zdobył się na taką szczerość.

Kiedy indziej w hospicjum leżała niegdyś postawiona wysoko w partii kobieta. Gdy przychodziłem, mówiła, że nie chce mieć nic wspólnego z Kościołem. Była niezwy­kle elokwentna i bardzo chciała ze mną rozmawiać na wszystkie tematy poza religijnymi. W pewnym momen­cie powiedziała: „Jak ksiądz będzie naciskał, to ja będę się usztywniała”. Uszanowałem to. Bardzo się zaprzy­jaźniliśmy. Ale jej stan się sukcesywnie pogarszał. Znów wymyślam na poczekaniu imię: „Pani Ewo, mam do pani dwa pytania. Czy zrobiłaby mi pani ten zaszczyt, żebym mógł być na pani pogrzebie? Ona odpowiada, że tak. „Ale proszę mi powiedzieć, czy mam iść przed trumną czy za nią? Ona na to: „Niech mi ksiądz da dwa dni do namysłu”. Po tych dwóch dniach powiedziała, że przed trumną. No to ja: „Pani Ewo, nie jestem pracownikiem Cepelii, nie chcę uczestniczyć w czymś nieprawdziwym. Chciałbym, żeby pani się spróbowała z Panem Bogiem pojednać”. Ona znów poprosiła o dwa dni do namysłu, a potem bardzo prawdzi­wie pojednała się z Panem Bogiem. Co ciekawe, poprosiła, żebym nikomu w hospicjum o tym nie mówił, żeby kapelan (mój zastępca) do niej nie przychodził z komunią, żeby nikt się nie dowiedział o jej nawróceniu. Chciała, żeby to zostało między mną, nią i Panem Bogiem. Została pochowana po katolicku, przyjmowała ode mnie sakramenty, udzieliłem jej namaszczenia chorych. Zachowała prawdziwą duchową klasę, klasę na krawędzi.

I ostatnia rzecz. Proszę pamiętać, że w godzinie śmierci można rozgrzeszać wszystkich ważnie i godziwie. Koś­ciół na godzinę śmierci daje tyle przywilejów, że nawet największym zbrodniarzom, największym grzesznikom, tym, którzy wpadli w karę ekskomuniki z tego czy inne­go powodu, nawet zastrzeżoną papieżowi (czyli związaną z dwoma grzechami: świadomym zniszczeniem postaci eucharystycznej i zdradą tajemnicy spowiedzi), mogą zo­stać odpuszczone grzechy.

Czasem, kiedy moi pacjenci słyszą, że udzielam im tego sakramentu w niebezpieczeństwie śmierci, przeszywa ich strach. Żeby rozładować atmosferę, mówię: „Pani Grażyno, teraz już jest pani tak chroniona, że z kopytami do nieba bez żadnych przystanków”. Czego państwu i sobie życzę.

 

ks. Jan Kaczkowski

 


polecamy:

     72746      73667          

Pycha – ostatnia sieć szatana

Pycha – ostatnia sieć szatana

Między jezuitami krąży znany żart: „Pokora to bardzo rzad­ka i bardzo cenna cnota, ale ja na szczęście ją mam!”.

To po­wiedzenie trafnie obrazuje, czym jest pycha. Człowiek po­korny nigdy nie powie o sobie, że taki jest, natomiast pysz­ny publicznie manifestuje swoją „pokorę”. Nieżyjący już mój współbrat zakonny opowiadał o rozmowie ze starszą, bardzo „uduchowioną” zakonnicą. Przyszła do niego po poradę, gdyż jak twierdziła, osiągnęła już „dwunasty sto­pień”, czyli szczyt pokory. Nie wiedziała jednak, co czynić dalej. Po namyśle odpowiedział jej: „Teraz zejdź ze szczytu na dół i rozpocznij wszystko od początku!”.

Termin „pycha” (superbia w języku łacińskim) kryje w sobie pozytywny rdzeń. Pochodzi stąd, że ktoś dąży do spraw sięgających „sopra” – „ponad”, „wyżej” niż to, kim jest (św. To­masz z Akwinu). Dążenie „ponad”, „wyżej” samo w sobie jest pozytywne. Św. Ignacy z Loyoli podobne słowo magis („więcej”) uczynił jednym z filarów swojej duchowości. Ca­łe życie duchowe jest zmierzaniem ponad, wyżej, jest prze­kraczaniem ograniczeń, barier i przeciętności. Bez przekra­czania siebie i zewnętrznych granic nie byłoby wzrostu, lecz stagnacja i regres. Święta Teresa z Ávili napisała: O tak, niech Bóg da, że wzrastanie nigdy nie ustanie; wiecie bowiem: kto nie wzrasta, kurczy się. Wydaje mi się niemożliwym, że miłość mogła­by się zadowolić tym, aby pozostać w tym samym miejscu.

Zdążanie wyżej (zwłaszcza gdy nie szanuje godności i praw innych) może przybierać grzeszne, a czasami wręcz patologiczne formy. Pojawia się pycha. Nie bez powodu Kościół umieścił ją na pierwszym miejscu wśród grzechów głównych. Jest ona bowiem źródłem wszystkich pozosta­łych. Ewagriusz z Pontu opisuje ją w metaforyczny sposób: Pycha jest obrzękiem duszy wypełnionej ropą, jeśli dojrzeje, pęk­nie i sprawi wielki odór. Współczesny człowiek zagubił „hie­rarchię” grzechów. Zwykle za najcięższe uważamy grzechy związane ze sferą seksualną. Zapominamy, że pierwsze przykazanie dotyczy miłości Boga, bliźniego i siebie (por. Mt 22, 34-40), a pycha jest jego zaprzeczeniem. Ojcowie Koś­cioła podkreślają, że każdy grzech kryje w sobie pierwiastek pychy. Uważają ją za królową wad, korzeń drzewa, na którym wyrasta każdy rodzaj złego owocu (G. Cucci). Pisze św. Augu­styn: Staraj się dociec, na czym polega każdy grzech, i zobaczysz, czy potrafisz znaleźć jakiś, który nie mógłby być określony jako pycha. Rozumowanie jest tu takie: każdy grzech, jeśli się nie my­lę, jest wyrazem pogardy wobec Boga, a wszelką postacią pogardy wobec Boga jest pycha. Cóż bowiem jest większym wyrazem pychy niż pogarda Boga? Każdy zatem grzech jest pychą.

Święty Ignacy z Loyoli opisuje działanie szatana jako „zarzucanie łańcuchów, sieci” (Ćwiczenia duchowne, 142). Jest to działanie stopniowe, które systematycznie usidla człowieka, koncentrując na sobie i prowadząc do pychy. Etapami pośrednimi jest pragnienie bogactw, posiadania oraz prestiż, zaszczyty, pozycja społeczna, ludzka chwała.

Pycha jest „ostatnią siecią” szatana. Gdy podprowadzi do niej człowieka, jego „misja” w zasadzie jest zakończona. Może spokojnie zająć się innymi. Panuje dziś powszechne przekonanie, że sukcesem szatana jest przekonanie ludzi, że jest iluzją, wymysłem albo niegroźnym straszakiem. Sądzę, że groźniejsze jest utwierdzenie człowieka w jego perfekcji, superdoskonałości, niezależności, czyli w pysze. Dotyczy to zwłaszcza osób duchownych i dążących do doskonało­ści. Linia dzieląca doskonałość od pychy jest bardzo cienka. Tymczasem pokora jest w stanie pokonać wszystkie „sieci szatana”. Gdy św. Antoni Pustelnik je zobaczył, zapytał z przerażeniem Boga: Któż może ich uniknąć? I usłyszał od­powiedź: Pokora.

Pycha wyraża się przede wszystkim w relacjach. W stosun­ku do Boga prowadzi do Jego negacji i odrzucenia. Człowiek pyszny sam siebie uważa za boga i centrum świata. Sądzi, że jest niezależny i wszechmocny. Źródłem pychy jest narcyzm, zapa­trzenie w siebie, szczycenie się własną pięknością i dosko­nałością.

Pierwsi rodzice (por. Rdz 3, 1nn), chociaż cieszyli się Bożymi dara­mi, przyjaźnią i bliskością samego Stwórcy, zapragnęli być jak On: posiąść tajemnicę dobra i zła, decydować o moral­ności. Ulegli więc pokusie szatana: wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło (Rdz 3, 5). Pokusa węża nie oznaczała, że ludz­kość posiadłaby nieskończoną wiedzę podobną do boskiej ani że zakazany owoc był rodzajem afrodyzjaku, który skłonił ludzi do nieznanych im dotąd relacji seksualnych lub cielesnych. Zamiast tego wąż kusił doświadczeniem tego, czego ludzie zawsze pragną: niezależności i wolności (W.C. Kaiser i in.). Adam i Ewa uwie­rzyli szatanowi, że mogą posiąść Bożą prawdę i mądrość, Jego potęgę i nieśmiertelność, zostać bogami. Konsekwencje ich pychy, braku zgody na bycie stworzeniem, pragnienie nieograniczonej suwerenności i dorównywania Stwórcy od­czuwamy do dzisiaj.

Pycha nie jest domeną jedynie człowieka. Zaczyna się już w świecie duchów czystych, aniołów. Właściwie moż­na powiedzieć, że jest ich jedynym i najcięższym grzechem, który doprowadził do ich upadku. Aniołowie są najdosko­nalszymi duchowymi stworzeniami Boga: posiadają rozum i wolę: są stworzeniami osobowymi i nieśmiertelnymi. Przewyższają doskonałością wszystkie stworzenia widzialne. Świadczy o tym blask ich chwały (Katechizm Kościoła Katolickiego, 330). Taki sposób obdarowania aniołów przez Stwórcę winien za­owocować wdzięcznością, miłością i niewzruszonym zaufa­niem. Tymczasem pojawiła się myśl zniekształcająca relację z Nim. „Zbuntowany anioł” odrzucił zaproszenie do relacji miłości i przyjaźni z Trójcą Świętą. Uległ złudnemu poczu­ciu samowystarczalności, niezależności, a nawet więcej, sam równał się ze Stwórcą. Misją anioła jest służba Bogu, tymcza­sem w swojej pysze anioł zrywa relację miłości łączącą go z Bogiem, w sposób nieodwołalny mówi: Nie będę służyć! (Jr 2, 20). Wybiera niezależność, „wolność” i w efekcie śmierć. Z anioła przemienia się w szatana.

Pycha jest wyrazem buntu wobec Boga, który bywa jawny lub (częściej) skrywany. Słusznie zauważa Piet van Breemen: Nasz bunt przeciwko Bogu zawsze maskujemy. Jeste­śmy zbyt przeszkoleni i wytrenowani pod względem religijnym, aby buntować się otwarcie. Zamiast miłości i wdzięczności wobec Stwórcy, któremu wszystko zawdzięczamy, pojawia­ją się żale, pretensje, niezadowolenie, pesymizm, narzeka­nie na Niego, osądzanie Go bądź udzielanie Mu dobrych rad. Słowa, które powinny być linią przewodnią całego ży­cia: Któż jak Bóg?, zostają zastąpione przez inne: Któż jak ja? Narcystyczna kontemplacja siebie prowadzi w efekcie do demonicznej logiki; odrzuca relacje miłości i zaufania Bogu i tworzy świat oparty na egoizmie i antywartościach. Święty Doroteusz z Gazy w Naukach opisuje przykład stopniowej degradacji wynikającej z pychy: Znałem kiedyś człowieka, któ­ry doszedł do godnego pożałowania stanu. Zaczęło się od tego, że kiedy ktoś z braci mówił do niego, on każdym gardził i mawiał: „A któż to taki? Nie ma autorytetu oprócz Zosymasa i jego szko­ły!” Potem i tych zlekceważył i zaczął mówić: „Nikt tylko Ma­kary!” Wkrótce potem już twierdził: „Któż to jest Makary? Tyl­ko Bazyli i Grzegorz!” Wnet i tych zlekceważył, mówiąc: „Któż to Bazyli i któż to Grzegorz? Tylko Piotr i Paweł!” Powiadam mu: „Zaiste, bracie, i tymi jeszcze pogardzisz”. I wierzcie mi, że w krótkim czasie zaczął już mówić: „Któż to jest Piotr i któż to jest Paweł? Nikt, tylko sama Trójca Święta!” Wreszcie wyniósł się i nad Boga samego i tak skończył. Dlatego musimy walczyć, bra­cia, z pierwszym rodzajem pychy, żebyśmy stopniowo nie doszli do pychy ostatecznej.

Człowiek pyszny miesza cele ze środkami. W miejsce Boga i jego chwały stawia swoje własne motywacje, czysto egoistyczne. W sposób zawoalowany próbuje je usprawied­liwiać. Przypomina wówczas Judasza z jego iluzorycznym altruizmem (por. J 12, 4-6). Maskuje własne egoistyczne cele, motywując je wzniosłymi ideałami.

Przypowieść Jezusa o faryzeuszu i celniku (por. Łk 18, 9-14) trafnie punktuje różnice między pychą a pokorą, prawdą o sobie. Modlitwa faryzeusza za fasadą pobożno­ści okazuje się „bezbożna”. Bóg jest jedynie przykrywką dla zadufanego w sobie „ja”. Religia jest mu potrzebna, by się dowartościować, wywyższyć. Ten człowiek o nic Boga nie prosi, niczego od Niego nie oczekuje. Uwypukla osiąg­nięcia, a pomija słabości i błędy. Postępuje jak skrupulatny buchalter, sądząc, że w tym podoba się Bogu, albo że jest wręcz podobny do Boga. Ta postać pychy sprowadza Boga do narzędzia władzy, a religię do ideologii, kanału reklamującego na­szą domniemaną wartość (G. Cucci). Przeciwieństwem faryze­usza jest celnik. Stoi przed Bogiem jak żebrak, zawstydzony i pełen skruchy, gdyż zrozumiał swój grzech. Wie, że grzech czyni go dalekim od Boga. Nie usprawiedliwia się ani nie porównuje z innymi, jak czynił faryzeusz. Nie czuje się lep­szy przez kontrast z innymi. Ma świadomość, że potrzebu­je Boga, Jego miłosierdzia i łaski, by móc żyć inaczej. Jego modlitwa, słowa i postawa świadczą o pokornej miłości.

 

Stanisław Biel SJ


polecamy:

64372     74057     75035     66288     59334

Nie wiem, z czego się spowiadać

Nie wiem, z czego się spowiadać

Czasami penitent, który dawno nie był u spowiedzi, nie wie, z czego ma się spowiadać.
Rzeczywiście nieraz tak bywa, że ktoś nie potrafi zrobić rachunku sumienia albo robi go infantylnie, korzystając z wiedzy wyniesionej z przygotowania do pierwszej spowiedzi.

Może to nie zabrzmi dobrze, ale niektóre pomoce są przygotowane dramatycznie źle. Mam na myśli na przykład książeczkę z 250 pytaniami. Jeśli trafi na nią penitent ze skrupułami, to przez co najmniej dobę nie wyjdę z konfesjonału. Taki człowiek przejdzie ogromną walkę sam ze sobą i wyjdzie z niej duchowo poobijany. Przecież rachunek sumienia to stanięcie przed Bogiem, a nie konfrontacja z toporną buchalterią moralną.

Jestem za tym, żeby propozycja rachunku sumienia była jak najprostsza. Lepiej ewentualnie dopytać spowiednika, jeśli pozostaje jakaś wątpliwość moralna, niż gubić się w setkach pytań mogących dotykać problemów, których nigdy w życiu nie przewidywałem. Widziałem kiedyś formularz rachunku sumienia dla dzieci z pytaniami o bardzo specyficzne zachowania seksualne. Myślę, że dziecku do głowy nie przyjdą pewnego typu działania, więc po co o nie pytać?

Widziałbym w rachunku sumienia konfrontację z tekstem biblijnym, bez mnożenia pytań, lecz z ukazaniem pewnych sfer, o które trzeba zapytać. Rachunek sumienia musi też brać pod uwagę stopień rozwoju duchowego penitenta. Spokojnie można zacząć od dziesięciu przykazań, a w pewnym momencie rozwoju można wziąć Hymn o miłości i się z nim konfrontować. Ktoś inny weźmie sobie ewangeliczne Błogosławieństwa i będzie się z nimi konfrontował na zasadzie pewnego wezwania, planu, do którego ma dostosować życie.

W konfesjonale preferuję „regułę trzech palców”, bo wydaje mi się najbardziej sprawna i łatwa – w różnym wieku, w różnych sytuacjach – do zastosowania: relacja do Boga, do drugiego człowieka i do siebie. Myślę, że w tym się zawierają wszystkie przykazania i podstawowe zobowiązania człowieka w tych relacjach.

Pytania w rachunku sumienia powinny mieć Ojca zdaniem charakter otwarty? Wciąż wielu wiernych myśli w kategoriach ilościowych: „Ile razy popełniłem dany grzech?”.

Przy grzechach śmiertelnych jest obowiązek wyznawania ich liczby i ważnych okoliczności. W innych wypadkach wiele zależy od sytuacji. Jeżeli ktoś nie był u spowiedzi od dwudziestu lat, to siłą rzeczy pytania w rachunku sumienia muszą być dosyć precyzyjne. Ale pamiętajmy, że kreatywność ludzka jest olbrzymia także w czynieniu zła. Więc obok tych formuł zawsze trzeba zadać pytanie, czy jest coś jeszcze, co sumienie wyrzuca penitentowi.

Trzeba to jasno powiedzieć: jeśli jakiegoś pytania nie ma w rachunku sumienia, to nie znaczy, że coś nie jest grzechem. A jeżeli w rachunku sumienia penitent konfrontuje się z czymś, czego nie potrafi ocenić, to dla spokoju sumienia niech o to zapyta spowiednika.

A co jeśli ani spowiednik, ani penitent nie wpadli na coś, o co mogliby jeszcze zapytać, a rzecz dotyczy sprawy wcale niebłahej? Czy wówczas wszystkie grzechy zostają odpuszczone?

Oczywiście, że tak. Wyznanie grzechów jest przede wszystkim sprawą penitenta. Spowiednik nie siedzi w jego głowie. Jest zasada, że mu się wierzy, a druga jest taka, że właściwe pytania mogą czasami pomóc, ale kapłan w związku z tym nie ma obowiązku dopytywać o jeszcze kolejne sprawy. Zakłada, że penitent chce wyznać takie, a nie inne grzechy. I jeżeli na danym etapie sumienie mu mówi, że to jest grzechem, to spowiedź jest ważna i owocna.

Inna sytuacja powstaje, jeśli ktoś zataja jakiś grzech, a inna, kiedy nie ma świadomości moralnej, że coś jest grzechem. A to zdarza się na przykład choćby odnośnie do moralności seksualnej, bardzo różnie przeżywanej. Dzisiaj bardzo często sądzi się – co wynika też z braków w katechezie, formacji chrześcijańskiej – że gorące, serdeczne, a może nawet prawdziwe uczucie usprawiedliwia każdą formę zachowań seksualnych. „Ale ja go/ją kocham” – i to jest usprawiedliwienie. Tutaj nieraz jest duży problem z uznaniem, co grzechem jest albo nie jest. Spokojne wyjaśnienie powinno być dla penitenta pomocne.

Bywają też takie obszary w życiu, na przykład Polaków, na które na skutek różnych wydarzeń historycznych bardzo trudno spojrzeć z punktu widzenia moralnego. Dotyczy to na przykład obowiązków wobec państwa. Dla wielu przez długi czas państwo w ogóle nie było ich własnością, tylko strukturą opresji. I teraz to państwo jest moje, cokolwiek bym o nim myślał, czy jest dobrze, czy źle rządzone, ale ono jest moje, nasze i teraz mam wobec niego pewne obowiązki, mam też obowiązki wobec społeczności lokalnej. Bardzo często są to rzeczy, które nie wchodzą w zakres rozeznawania moralnego penitenta. Po prostu wielu z nas posługuje się rachunkiem sumienia na miarę tego, jaki zna z książeczki przed pierwszym przystąpieniem do spowiedzi. Albo robi to w pośpiechu, tak jak żyje w pośpiechu, przegapiając wiele istotnych spraw.

Jeżeli przypomniałem sobie wydarzenie, które miało miejsce pewien czas temu, ale w międzyczasie przystąpiłem kilkakrotnie do spowiedzi bez wyznawania tego grzechu, co powinienem uczynić?

Warto przy okazji tego pytania dokonać rozgraniczenia. Jeżeli coś niepokoi, to radziłbym, żeby to wyznać spowiednikowi, powiedzieć, że dopiero teraz to sobie uświadomiłem i niepokoi mnie to. To świadectwo mojej pokory, stawienia się przed Bogiem. Uchroni mnie też przed wątpliwościami.

Pamiętajmy, że dla rozumienia grzechu jest ważny moment, kiedy go popełniam. Jeżeli go popełniałem, nie mając świadomości, że jest grzechem, a tę świadomość zyskam dziesięć lat później, to ten czyn w moim rachunku sumienia nie był grzechem. Jeśli dziecko eksperymentalnie pali papierosy, ale dopiero jako osiemnastolatek zyskuje zrozumienie, czym jest palenie, zaczyna się z tego świadomie spowiadać, bo rozumie, że paląc, szkodzi swojemu zdrowiu. Nagle też może się obudzić sumienie: „O, Boże, paliłem już i się z tego nie spowiadałem!”. Dobrze, ale jako dzieciak, kiedy eksperymentowałeś, nie miałeś tej świadomości, więc trudno mówić o takiej wadze grzechu, jaka jest w tej chwili.

A jeśli taka sytuacja dotyczy moich działań jako osoby dorosłej: dopiero z perspektywy czasu widzę zło czy też grzeszność jakiegoś czynu albo cierpienie, którego ktoś przeze mnie doznał?

Mogę próbować przewidzieć, jakie będą efekty moich działań, ale nie zawsze uda mi się właściwie rozeznać sytuację. W postawionym pytaniu nie ma problemu, ponieważ intencje w momencie podejmowania decyzji były dobre: liczyłem na to, że moje postępowanie przyniesie dobro. Mamy więc do czynienia z kwestią błędu czy skutku obiektywnego, który jest ode mnie niezależny i nie podlega ocenie, gdyż nie potrafiłem go wówczas w całości uchwycić.

Kolejnym elementem utrudniającym ocenę sytuacji może być wzburzenie emocjonalne. Po prostu działam pod wpływem emocji. Oto przykład, wcale nadal nierzadki: dziecko denerwuje rodzica, a ten je uderza. To była pierwsza reakcja rodzica, a dopiero po chwili przyszła świadomość, że przekroczył granicę i dokonał czegoś, co nie powinno się zdarzyć. Jak takie zdarzenie ma ocenić rodzic, a jak spowiednik? W chwili czynu trudno mówić tu o pełnej świadomości zła. Aby czyn był grzechem, ma być świadomy i dobrowolny. Gdyby ta osoba mogła spokojnie rozważyć sytuację, nie uderzyłaby dziecka. A może trzeba było jeszcze coś zrobić, żeby ustrzec siebie i swoje dziecko przed tego typu reakcjami? Mówimy o zdarzeniu nagłym, zaskakującym dla rodzica i dla dziecka, a nie o postępowaniu zaplanowanym i zrealizowanym, by zadać ból.

Podobnie jest z kłótnią dwojga bliskich osób – męża i żony. Czy naprawdę mąż lub żona, przychodząc zmęczeni z pracy, podenerwowani czymś w drodze, tylko czekają, aby się wzajemnie poranić, żeby „gryźć” w reakcji na dowolny bodziec? Tutaj zawsze bardzo ważne będą uwarunkowania podmiotowe. Tego jednak nie odkryje kapłan podczas sakramentu pokuty. Sami musimy spróbować to zobaczyć podczas rachunku sumienia.

Osoby wrażliwe mogą wyolbrzymiać tę sytuację i swój ewentualny wkład w kłótnię, a inne mogą ją bagatelizować. Lepiej byłoby się nie tyle obwiniać, ile pytać, czy dało się zareagować inaczej. Dostrzegając, że tak może wyglądać sytuacja, często pytam penitentów: „A może to nie jest problem tylko tej jednej sytuacji, tylko na przykład przemęczenia? Może trzeba pomyśleć – choćby w trosce o realizację piątego przykazania w aspekcie szacunku dla siebie – o chwili odpoczynku, bo reagujesz nieadekwatnie i ranisz swoich bliskich?”.

Czy rachunek sumienia lepiej robić w konfrontacji z jakimś tekstem, czy raczej zaufać własnemu wyczuciu?

Nie musimy robić rachunku sumienia z tekstem. Musi być w nim natomiast pewna struktura, na której się oprę. Choćby wspomniana zasada trzech palców. Jeśli ktoś potrafi się spowiadać na podstawie przykazania miłości i ma wyrobiony sposób stosowania prawa miłości, to wspaniale. Jeżeli ktoś to potrafi zrobić na podstawie Ośmiu Błogosławieństw, też nie ma problemu.

Tylko wtedy czasami pojawia się lęk, że im bardziej coś subiektywne czy im mniej tych pomocy z zewnątrz w postaci pytań, tym więcej rzeczy może mi umknąć i ukryć się przed moim sumieniem.

Dekalog jest tak obszerny, że jeżeli się go dobrze przemyśli, to przygotowanie do spowiedzi będzie w zupełności wystarczające. Ale – i to jest problem ludzi dzisiaj – na rachunek sumienia potrzeba czasu. Co do pytań, które dotyczą każdego możliwego grzechu w życiu – bo i takie karkołomne wyliczenia się zdarzają – to myślę, że żaden moralista nie jest aż tak kreatywny, by wszystko wyliczyć, wszelkie możliwe sposoby zgrzeszenia. Nie trzeba się też gubić w tropieniu grzechów wręcz wyimaginowanych albo dowiadywaniu się o grzechach, których miało się szczęście nie poznać i nie popełnić.

Rachunek sumienia zawsze będzie przeprowadzany pod wypływem jakiejś formacji religijnej. Wiadomo, że jak ona się będzie pogłębiać, czyli jeżeli będę bliżej w relacji z Bogiem, to ten rachunek będzie coraz bardziej subtelny. Praktyka czy rodzaj działania duchowego nie może być oderwany od całości mojego życia. Jeżeli nie modlę się czy nie korzystam z sakramentów lub uczestniczę w nich rzadko, to siłą rzeczy mój rachunek sumienia będzie stawaniem przed Kimś obcym, przed Kimś, kogo słabo znam. Bóg będzie mi daleki, więc rachunek sumienia upodobni się do składania przez podatnika rozliczenia w urzędzie skarbowym. Nie będzie w tym bliskości i życzliwości, które są tak ważne w wierze.

 

Jordan Śliwiński OFMCap, Olaf Pietek


polecamy:

72396