Nie bój się panicznie grzechu

Nie bój się panicznie grzechu

Nikt z ludzi głęboko wierzących nie chce grzeszyć. Większość, jeśli nie wszyscy, chcieliby być zawsze w dobrych relacjach z Bogiem, wiedząc, że grzechy je nadwyrężają czy wprost zrywają. W konsekwencji zachowują się niczym Eliasz, który walcząc z prorokami Baala, wytracił ich wszystkich nad potokiem Kiszon (por. 1 Krl 18, 20-40). Szybko jednak okazało się, że pojawił się jeszcze gorszy wróg: Izebel, która zagroziła mu śmiercią (por. 1 Krl 19, 2).

W naszym życiu także walczymy z grzechami. Niekiedy wydaje się nam, że przezwyciężyliśmy je, że wreszcie można odpocząć i ze spokojem i czystym sumieniem nawiązać kontakt z Bogiem. Jednak bardzo szybko okazuje się, że była to tylko ułuda, duchowa fatamorgana. Pojawiają się nowe upadki, niespodziewane problemy, sytuacje i grzechy. Istnieje także jeszcze inny aspekt tej kwestii – samo pragnienie odrzucenia grzechu, chęć walki z nim sprawia, że napięcie wzrasta. Pociąga ono za sobą determinację, ale może sprowokować również pojawienie się lęku. A z nim wzrasta i zniecierpliwienie, i oczekiwanie na sukces, który nie przychodzi.

Napięcie i lęk przed popełnieniem grzechu prowadzą do nadmiernej autokontroli. Ta z kolei sprawia, że częściej popełnia się błędy. W tym wypadku mowa jest o grzechach. W psychologii sukcesu podkreśla się, że dla osiągnięcia jak największej liczby sukcesów trzeba koniecznie pozwolić sobie na popełnianie błędów. Jeśli ktoś broni się przed nimi i boi się ich, będzie ich popełniał więcej. Wystarczy spojrzeć na publiczne wystąpienia: kiedy za wszelką cenę nie chcemy się pomylić, na pewno się pomylimy.

Analogicznie dzieje się w kwestii grzechu. Oczywiście nie chodzi o to, by pozwalać na grzech, ale by się go panicznie nie bać. Lęk prowadzi, jak już wspomniano, do zwiększenia liczby upadków. Zatem jedyną słuszną drogą jest zaufanie Bogu. Ważne w tym kontekście staje się uświadomienie sobie znanego faktu, że Jezus przyszedł do grzeszników, a nie do „bezgrzesznych świętych” (por. Łk 5, 32).

Więcej, to On pozostawił nam sakrament pojednania, co oznacza, że wiedział, iż jako słabi ludzie, zranieni przez grzech pierworodny, będziemy upadać i grzeszyć. Nie należy z tego wyciągać pochopnego wniosku: „Pozwalaj sobie na grzechy, a będzie ich mniej”, lecz „Bierz na siebie za nie odpowiedzialność. Zaufaj Bogu, powierz Mu swą drogę, a On cię wyzwoli”. Innymi słowy, nie należy walczyć z grzechem w oparciu o lęk, ale o ufność Bogu. Zresztą Pan Jezus pokazał, że nie upadek decyduje o końcu drogi, ale jej finisz. Można iść na Golgotę, upadając. Ważne, by dojść. Upadek może być również pożyteczny, aby nabrać do siebie dystansu i odkryć wartość pokory.

Mateusz Roman Hinc OFMCap


Polecamy:

                              

Gniew – wino demonów

Gniew – wino demonów

W nawiązaniu do słów z Księgi Powtórzonego Prawa (por. Pwt 32, 33) Ewagriusz uznaje gniew za „wino smoków”, czyli demonów. Gniew jest szczególną ich właściwością (por. O praktyce, 6). Kto ulega gniewowi, naśladuje złe duchy. W Objaśnieniach do Księgi Przysłów mnich z Pontu pisze, że jak picie wina skłania do nieumiarkowania, tak gniew jest „rzeczą nieznającą miary”. Rausz przyćmiewa powoli rozum i osłabia wolę, a wzmaga emocje, tak podobnie skutkuje gniew.

Ewagriusz opisuje niepozorny przejaw gniewu opanowującego pustelnika. Oto demon gniewu „udaje, że niektórzy rodzice, przyjaciele albo krewni są dręczeni przez niegodziwców. Rozbudza popędliwość u anachorety, aby krzyczał bądź czynił coś złego przeciwko tym, którzy ukazują się w myśli” (O różnych rodzajach złych myśli, 16). Niezależnie od przyczyny gniewu – czy pochodzi z wnętrza człowieka, czy z zewnętrznej inspiracji – do jego powstania przyczynia się uleganie negatywnym myślom mającym podstawę w rzeczywistości albo i nie. U źródeł znacznej części naszych gniewów stoi imaginacja krzywdy wyrządzonej nam samym czy naszym bliskim. Jesteśmy w stanie puścić płazem jakieś uchybienie bliźniego, jeśli nie skupiamy się na nim, natomiast jego rozpamiętywanie wcześniej czy później doprowadzi uczucia do wrzenia.

Odwołując się do starożytnej myśli etycznej, Ewagriusz określa gniew jako „żądzę odwetu” żywioną przez duszę, skądinąd łagodną, która – jak czytamy w Objaśnieniach do Księgi Psalmów – „ponad miarę pragnie zemsty” . W tej klasycznej definicji zakłada się, że chęć odpłaty za zło jest w jakiejś mierze naturalna człowiekowi. Naturalne są jednak również łagodność i wewnętrzny spokój, które utrzymują tego rodzaju chęci pod kontrolą rozumu i woli. Gniew – jako wada, a nie chwilowe uczucie – burzy ów naturalny porządek rzeczy, przekraczając pewną miarę. Sposób jej przekraczania to osobny temat. Każdy, kto uległ nadmiernemu gniewowi, na ogół jest w stanie określić, na czym polegało jej przekroczenie. Może był nim zbędny wybuch emocji, może wściekły wyraz twarzy, nerwowa gestykulacja, rozpalone wściekłością myśli, a może raniące słowo czy jakiś czyn.

Od wzburzenia ku łagodności

Jakie skutki wywołuje gniew? „Gniew jest szaleńczą namiętnością i tych, którzy już posiadają poznanie, łatwo psuje. Czyni duszę dzikim zwierzęciem i sprawia, że cofa się ona przed wszelkim spotkaniem. […] Woda jest poruszana przez pęd wiatrów, a gwałtownikiem wstrząsają nierozumne myśli. […] Podnosząca się mgła zaciemnia słońce, a myśl o mściwości – samotny umysł. […] Oczy gwałtownika są zaniepokojone i nabiegłe krwią i pozostają zwiastunami wzburzonego serca. Oblicze zaś cierpliwego jest spokojne, a oczy przyjaźnie patrzą przed siebie” (O ośmiu duchach zła, 9).

Ewagriusz nie mówi wiele o przejawach zewnętrznych gniewu, ale o jego wewnętrznej postaci. Permanentny gniew, przechodzący w stałą irytację, urazy i pretensje, niszczy duchowo, izoluje, pozbawia pokoju i jasności myślenia. Swój gniew w jakiś sposób człowiek ma zapisany na twarzy.

Często Ewagriusz podkreśla, że gniew, jak i inne namiętności, uniemożliwia „czystą modlitwę”. Bóg unika „serca pamiętającego krzywdę” jak uczciwy człowiek „gospody o złej sławie” (O ośmiu duchach zła, 10). Podejmując krytykę gniewu, Ewagriusz wskazuje na postawę przeciwną i środki pomocne w walce z nim. Praktykowanie łagodności, cierpliwości i męstwa staje się najlepszym remedium na takie wzburzenie. „Wzburzoną popędliwość uspokaja śpiewanie psalmów, cierpliwość i miłosierdzie” (O praktyce, 15). Pisarz radzi czytelnikowi: „Oddal myśli gniewne od twojej duszy, a zapalczywość niech nie mieszka w twym sercu, a nie doznasz zamętu w czasie modlitwy” (O praktyce, 10). Pozostaje czujność nad myślami, by nie zalęgła się w nich trwała złość. Modlitwa łagodzi serce.

„W tym ujawnia się prawość człowieka łagodnego, że zgodnie z miłością okazuje bratu wielkoduszność i walczy przeciw złej myśli. […] Jeżeli posiadasz fundament mocno utwierdzony w miłości, raczej ku niej zwróć swą uwagę niż ku temu, kto ci wymierza cios” (Traktat dla Eulogiusza, 10).

Nasza waleczność znajduje w złu odpowiedniego przeciwnika, a nigdy – w bliźnim. Nie żałuje się okazanej cierpliwości, gdy tymczasem okazana niecierpliwość oskarża sumienie.

Leon Niescior OMI


Polecamy:

                         

Co wynika ze szpitalnych spowiedzi? Wyznania kapłana.

Co wynika ze szpitalnych spowiedzi? Wyznania kapłana.

Często choroby są właściwym momentem, by potraktować rzeczywistość śmierci na poważnie i pod tym kątem przemyśleć swoje życie. Nagle staję przed faktem, że moje ciało niedomaga, nie jest już tak sprawne jak wcześniej.

Trafiam do szpitala i mam dużo czasu, by to sobie przemyśleć. Dlatego tak ważna jest wtedy obecność księdza. Ksiądz ma autorytet i ludzie z problemami chętnie pójdą do niego porozmawiać. Tylko musi mieć na to czas. Bo jeśli bycie kapelanem przyszpitalnym jest kolejną kulą u nogi faceta, który trzydzieści godzin w tygodniu uczy religii, a ponadto odprawia msze i udziela sakramentu spowiedzi w swojej parafii, to do szpitala będzie wpadał jak po ogień, nie mając czasu ani sił, żeby poświęcić je napotkanym osobom. Rozmowa z księdzem, który poświęci im czas i stawi czoło trudnym pytaniom, z jakimi się borykają, to dobry pomysł.

Spędziłem kiedyś trzy tygodnie w szpitalu. A ponieważ poza problemami z okiem byłem sprawny, to mogłem odpowiadać na potrzeby innych pacjentów. Nie wszyscy wiedzieli, że jestem jednym z nich, bo kiedy odprawiałem mszę w kaplicy, nie było widać wenflonu w mojej żyle. Chodziłem w koloratce i ludzie garnęli się do mnie jak nigdy. Wielu z nich spowiadałem, niektórzy chcieli porozmawiać i wcale nie zadawali mi łatwych pytań. Opowiadali o swoim życiu i problemach, z jakimi się borykają. Rozwody, pijaństwo, kłótnie w małżeństwie, krzywdy jeszcze z dzieciństwa… Czasem uważali swoje życie za kompletnie nieudane, bo żona nie ta, praca nie ta, stosunki w pracy nie te, dzieci nie takie… Nieraz sam byłem przerażony. Najważniejsze jednak dla nich nie było to, co ja im powiedziałem, ale to, że ich wysłuchałem. Zadawałem im pytania, nieraz coś dopowiedziałem czy doprecyzowałem, ale przede wszystkim przyjąłem ich i wysłuchałem. Nie opieprzyłem, nie dałem w gębę, tylko przyjąłem każdego z tym, z czym przyszedł.

Nieraz opowiadając coś głośno, można samemu sobie udzielić odpowiedzi na dręczące pytania, zdystansować się do problemów, zrozumieć lepiej swoją sytuację. Często służą temu rozmowy, które odbywam podczas swoich dyżurów duszpasterskich. Mogę wtedy skonfrontować tego, kto przyszedł, z prawdą o Bogu, pokazać dobro, szansę na wyjście z najgorszego impasu. Nie zawsze chodzi o sytuację, w jakiej ktoś się znalazł, ale o brak nadziei, który jej towarzyszy.

Dlaczego Bóg i wiara w Niego tej nadziei nie dają? Bo nosimy w sobie Jego wypaczony obraz jako tego, który nas karze. Wspominałem już o tym, że nieraz taki obraz, o zgrozo, przekazują sami księża. My często swoją chorobę rozumiemy jako karę od Boga. Tymczasem prawdą jest, że Bóg karze, ale czyni to jako miłosierny Ojciec. Nie mści się więc, ale pozwala nam doświadczyć negatywnych konsekwencji naszych działań. Czasem rzeczywiście choroba jest konsekwencją, bo o siebie nie dbam, narażam swoje zdrowie i życie, źle się odżywiam, nie uprawiam sportu, wpadam w przeróżne nałogi, zamiast odpocząć, zapracowuję się na śmierć, żyję w stresie… Wtedy choroba oznacza jasny sygnał: czas coś zmienić. I faktycznie można powiedzieć, że Bóg nas przed nią nie ustrzegł, pozwolił na to doświadczenie słabości i niemocy. Zobacz, jak żyjesz, i zmień to, co jest niewłaściwe. Wyciągnij wnioski z sytuacji, w jakiej się znajdujesz.

Józef Puciłowski OP


Polecamy: