Kiedy naprawdę grzeszymy?

Kiedy naprawdę grzeszymy?

Anna Sosnowska: Ksiądz, u którego się spowiadałam, często powtarzał: „Chrześcijaństwo nie polega na byciu dobrym, tylko na relacji z Jezusem”. Mam wrażenie, że zwykle myślimy odwrotnie.
Wojciech Ziółek SJ:
Gdyby w chrześcijaństwie chodziło o bycie dobrym w znaczeniu „grzecznym”, to stworzylibyśmy fajną, państwową religię, która by wychowywała dobrych obywateli. A przecież chrześcijaństwo, jak już wiemy, nie jest w ogóle religią, lecz relacją, zawierzeniem Panu Bogu. Nic nie szkodzi, że przydarzają mi się ciągle grzechy, że ciągle upadam, jeśli tylko Jemu ufam.

Ojciec mówi: „Nic nie szkodzi”, a Katechizm mówi, że „nie ma większego zła niż grzech”.
W pełni się zgadzam z Katechizmem. Tragedia, jaką niesie ze sobą grzech, polega na zajmowaniu się głównie sobą, płakaniu nad sobą, a nie nad Panem Bogiem: „Myślałem, że jestem taki dobry, a okazało się, że jestem podły”. Może po którymś tam razie dotrze do mnie wreszcie prawda o mojej podłości i przyznam się przed samym sobą: „Tak, to ja, podlec, ale zbawiony przez Jezusa”. Wtedy już nie będę porywał się na deklaracje w stylu: „Życie moje oddam za Ciebie!” ( J 13,37), tylko będę mówił: „Panie, Ty wszystko wiesz” ( J 21,17)… Nie znajduję niczego piękniejszego, co moglibyśmy powiedzieć Jezusowi, niż właśnie te słowa: „Panie, Ty wszystko wiesz”. Nieraz nawet nie jestem w stanie dokończyć tego zdania i dodać: „Ty wiesz, że Cię kocham”.

Bo nie ma Ojciec śmiałości?
Tak, ale to niedobrze, bo ulegam wtedy pokusie. Pełne doświadczenie chrześcijaństwa wyraża się w postawie: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz o wszystkich moich świństwach, podłościach, ale kłamałbym, gdybym powiedział, że Cię nie kocham. Ja wiem, to skrajna bezczelność z mojej strony, ale tak właśnie jest i nie mogę powiedzieć Ci inaczej”.

Mówił kiedyś Ojciec w kontekście historii Judasza, że każdy z nas to zdrajca.
Każdy, zaczynając ode mnie. Ale skoro Pan Jezus nie przestał kochać Judasza, to i mnie nie przestaje miłować. Przyjął nas do siebie, jako swoich uczniów, a my sprzedajemy Go za marne 30 srebrników. A przecież dla Judasza nie tyle pieniądze były ważne, tylko to, żeby wszystko odbyło się bez tego całego cierpienia. Zanim wyszedł z Ostatniej Wieczerzy w ciemną noc – co jest dla mnie najbardziej dramatycznym momentem Pisma Świętego – dostał od Pana Jezusa kawałek chleba umoczonego w misie (por. J 13, 21-30). Od tej chwili ten kawałek, czyli Eucharystia, będzie w Judaszu. Zatem on nie wyruszył sam, Pan Jezus poszedł z nim. Dlatego szczerze wierzę, że jeśli się kiedyś, psim swędem i z Bożej łaski, załapię na niebo, spotkam w nim Judasza. Jeżeli ja liczę na to, że się tam dostanę, to dlaczego nie on?

Podobno los Judasza poruszył Ojca jeszcze w dzieciństwie. Ile miał Ojciec wtedy lat?
Około ośmiu. Dwa lata wcześniej zostałem ministrantem i dobrze wiedziałem, kiedy ten fragment będzie czytany. Wsłuchiwałem się i bolało mnie bardzo, że Pan Jezus nie zatrzymał Judasza, że nie wyszedł za nim. Jeszcze do tego ten szatan, który się wślizgnął w Iskariotę… (por. J 13,27). Truchlałem na te słowa. To było straszne, zionęło zupełną beznadzieją. Wtedy nie myślałem o kawałku chleba i o tym, że obok szatana w Judaszu znajdował się też Zwycięzca. I chociaż szatan zabił Iskariotę w sensie fizycznym, to ostatnie słowo należy właśnie do Zwycięzcy. Dlatego nie uważam mojej wiary w zbawienie Judasza za dziecinną i naiwną.

W Kościele chleb eucharystyczny nazywamy przecież zadatkiem życia wiecznego.
Tak, ale niektórzy mówią w tym przypadku o świętokradczej komunii, co mnie bardzo wkurza i boli. Takie lękowe przeżywanie naszej wiary sprawia, że przyjmując Komunię Świętą, wcale nie cieszymy się Tym, który przyszedł, tylko zastanawiamy się, czy mamy odpowiednio posprzątane. To jest tragedia.

A może ciągle jeszcze nie dociera do nas, że Chrystus przyszedł właśnie do grzeszników, jak mówi Pismo (por. 1 Tm 1,15)? Albo może przez tych grzeszników rozumiemy ludzi Jezusowi współczesnych, bo przecież my już jesteśmy ugruntowanym Kościołem, mamy wprawę w chrześcijaństwie?
I kiedy coś nam się nie podoba, szemramy: „Do grzesznika poszedł w gościnę” (Łk 19,7). A przecież powinien przyjść do nas. Tylko że my chcielibyśmy ugościć Jezusa tak, jak zrobił to Szymon faryzeusz (por. Łk 7,36-50) – po to, by pochwalić się, jacy to jesteśmy prawi.

I nagle w ten pobożnie poukładany świat faryzeusza Szymona wdziera się kobieta, „która prowadziła w mieście życie grzeszne” (Łk 7,37).
Przychodzi, ociera włosami nogi Jezusa, całuje je, przytula się, a On nic? Żadnej reakcji. „No, na litość Boską! Tak nie można! Przecież tu zasiadają ludzie żyjący w łasce uświęcającej! Z osobami pokroju tej kobiety nie wolno się zadawać!” Tymczasem Pan Jezus, odpowiadając na wewnętrzne szemranie faryzeusza mówi: „Szymonie, mam ci coś do powiedzenia” (Łk 7,40), i zaczyna opowiadać mu historię, którą można by zatytułować: „I kto tu jest prostytutką?”. No, kto? Ty Szymonie! Tak jest, ty! Ponieważ myślisz, że Ja cię kocham za coś! A to nie tylko jest nieprawda, to pojmowanie miłości w kategoriach ekonomicznych, za pieniądze!

W tym fragmencie Ewangelii grzeszna kobieta występuje jako ta, która „bardzo umiłowała” (Łk 7,47). Czyli nawet jeśli zagrzebiemy się w totalnym bagnie, też możemy kochać Boga. Tymczasem nam się wydaje, że stajemy się tego godni dopiero wtedy, kiedy pozałatwiamy różne rzeczy.
Ponieważ wciąż myślimy, że Jezus przyjdzie do nas dopiero, kiedy będziemy grzeczni. A On nie przychodzi do grzecznych, tylko do grzesznych, co wielokrotnie udowadnia nam Pismo Święte. Im szybciej przyznamy się do własnej słabości, tym lepiej, ponieważ lekarz idzie z wizytą wyłącznie do chorych (por. Mt 9,13). Jeśli wydaje nam się, że z nami wszystko w porządku, to odcinamy się od Jego łaski.

Chcę na chwilę wrócić do początku naszej rozmowy o grzechu. Jego konsekwencją, jak Ojciec mówił, jest przeświadczenie, że Bóg już nas nie kocha. Ale może jego następstwem są także myśli, że my nie możemy kochać Boga?
Przez grzech szatan faktycznie wbija w nas swoje dwa kły, którymi wsącza w nas śmiercionośną truciznę. Pierwszy kieł: „Pan Bóg już cię nie kocha”, a drugi: „Ty już Go nie możesz kochać”. W tej perspektywie jasne stają się słowa z Katechizmu, że „grzech śmiertelny niszczy miłość w sercu człowieka (…)” (KKK 1855) i jest największym nieszczęściem.

Grzech śmiertelny, czyli jaki?
Świętej pamięci o. Piotr Lenartowicz, mój nieodżałowany współbrat, cytował często swojego katechetę, który mawiał, że grzech ciężki to – jak sama nazwa wskazuje – taki grzech, który jest ciężko popełnić. Bo aby naprawdę zaistniał, muszą zostać spełnione jednocześnie aż trzy warunki.

Świadomość działania, jego dobrowolność i tzw. poważna materia.
I właśnie dlatego o. Lenartowicz twierdził, że tak naprawdę ciężko grzeszą tylko księża, ponieważ mają na ten temat wystarczającą wiedzę.

Chrześcijaństwo to relacja. A w relacji mogę komuś coś powiedzieć, kogoś skrzywdzić, urazić, uderzyć, zranić, zabić. Duży ciężar gatunkowy. Jednak jeszcze trzeba wziąć pod uwagę to, czy wiedziałem, co robię, czy chciałem to zrobić, z jakiego powodu to zrobiłem i co mnie łączy z osobą, której wyrządziłem krzywdę. Mogę krzyczeć na Pana Boga, wyzywać Go – i to będzie bluźnierstwo. Ale mogę też krzyczeć na Niego z bólu – i to już będzie wyraz mojej wiary, bo do kogo mam się zwrócić, jak nie do Niego?

Po co rozróżniać grzechy lekkie i ciężkie, skoro sprawa jest tak złożona?
Ponieważ jako ludzie potrzebujemy określonych terminów, aparatu pojęciowego, zasad, stopniowania. W ten sposób łatwiej nam pewne rzeczy uporządkować. Jednak uważajmy, żeby przy okazji nie zacząć postrzegać Pana Boga jako księgowego, który waży, mierzy i skrzętnie zapisuje nasze występki. Prawo ma nas trzymać w ryzach. Jednocześnie Pan Jezus jest ponad tym prawem i traktuje nas według swojej miary, jak tych robotników z winnicy (por. Mt 20, 1-16).

Część z nich się obraziła, kiedy dostała taką samą zapłatę co ci, którzy pracowali najkrócej.
A Pan Jezus zwrócił im uwagę: „Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje i odejdź! Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?” (Mt 20, 13-15). Otóż tak, powiedzmy to otwarcie: bardzo nas potrafi zdenerwować to, że Pan Bóg jest dobry.

Dobry dla innych, bo dla nas powinien być jak najłaskawszy.
Bardzo słuszna uwaga.

Na ile w rozpoznaniu własnego grzechu i w walce z nim psychologia może być sprzymierzeńcem, a na ile wrogiem wiary? Powiedzmy, że spowiednik mi mówi, iż grzeszę pychą, a w tym samym czasie terapeuta stwierdza, że mam objawy niskiego poczucia własnej wartości. I już czuję się uniewinniona.
Ogólnie rzecz biorąc, z grzechem radzimy sobie na dwa sposoby. Od razu mówię, że oba są złe. Pierwszy – usprawiedliwiamy grzech, bo przecież wszyscy tak robią, bo czasy są inne, bo mam kompleksy, bo moje dzieciństwo nie było udane.

Drugi sposób to próba wyeliminowania grzechu poprzez udawanie, że ja go nie popełniam – to współczesna wersja sekty katarów. Oj, mamy dziś w Kościele sporo tych „zakatarzonych”, przekonanych o własnej doskonałości! Tymczasem jedynym sensownym działaniem, na które możemy się zdecydować, jest uznanie grzechu za własne dziecko i szczere wyznanie go Panu Jezusowi pod krzyżem. Więc jeśli jakaś psychologia miałaby mnie odwodzić od prawdy o mojej grzeszności, to niedobrze, bo zamyka mi także drogę do doświadczenia zbawienia.

W czym w takim razie (mądra) psychologia może nam pomóc?
Dzięki niej udaje nam się lepiej rozpoznać właściwą kwalifikację moralną grzechu: czy jest to grzech powszedni, czy ciężki. Kiedy odczytujemy działanie jakiejś osoby, znajomość kontekstu pozwala nam zwrócić uwagę na więcej spraw: czy jest ona wolna, żyje w lęku albo może przejawia zachowania kompulsywne?

Poza tym warto korzystać z wiedzy psychologicznej, żeby nie kaleczyć jeszcze bardziej siebie i innych.

Czyli optymalne rozwiązanie byłoby następujące: spowiadam się z tego, że, załóżmy, kogoś pobiłam, a jednocześnie zaczynam z terapeutą pracę nad agresją, z którą sobie nie radzę.
Właśnie tak.

Wtedy wymiar duchowy i psychologiczny sensownie się ze sobą łączą, a moje wołanie do Boga o ratunek obejmuje różne „warstwy” jakiejś kulejącej dziedziny mojego życia.
Mechanizm jest taki sam, jak przy każdej innej dolegliwości. Prosimy o zdrowie, ale jednocześnie się leczymy. Gdybyśmy zatrzymali się na samej modlitwie, mielibyśmy powtórkę z kawału o człowieku, który strasznie chciał wygrać na loterii, tylko nie wpadł na to, że trzeba kupić los.

Czy ludzie niewierzący też grzeszą?
Tak, ponieważ grzech nie jest jakimś przekroczeniem reguł gry wymyślonych przez Kościół, lecz realną krzywdą, którą człowiek wyrządza sobie i innym. Każdy – wierzący czy niewierzący – intuicyjnie czuje, kiedy tę krzywdę sobie albo komuś wyrządził, ponieważ ma zapisane w sercu coś, co nazywamy prawem naturalnym. I tu wracamy do koncepcji, że chrześcijaństwo to nie jest sposób na życie, tylko samo życie.

Wojciech Ziółek SJ, Anna Sosnowska


Polecamy:

                         

Gdyby nie to ciało…

Gdyby nie to ciało…

Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe.
Mk 14,38

W grzechach duchowych często ukrywa się większa wina niż w cielesnych. A jednak niektórzy uważają, że gdyby pozbyli się podniet i pożądania, od razu należałoby im przypiąć aureolę. Nie tędy droga. Pan Bóg inaczej to zaplanował

Święty Augustyn pisze w „Państwie Bożym”, że gdyby ludzkie ciało było jedynym zarzewiem grzechu, to diabła należałoby uznać za najczystsze stworzenie w niebie i na ziemi. Niby wiemy, że bezcielesny diabeł świętoszkiem nie jest, a jednak w potocznym postrzeganiu moralności to właśnie grzechy cielesne stają się „najczystszym” przejawem nieczystości serca ludzkiego. Nierzadko podczas spowiedzi są solą w oku penitenta i wydają się bardziej obciążać sumienie niż wszelkie inne grzechy.

Jest to o tyle zastanawiające, że Dekalog, mając taką, a nie inną strukturę, najpierw ostrzega przed grzechami wobec Boga, a następnie przeciw bliźniemu i sobie samemu. Również Jezus w Ewangelii bardziej piętnuje bałwochwalstwo, niewiarę, faryzeizm, samowystarczalność, legalizm i zatwardziałość serca niż obżarstwo czy współżycie pozamałżeńskie. Dlaczego tak się dzieje, że grzechy ciała trapią nas bardziej? „Człowiek widzi to, co dostępne dla oczu, a Pan widzi serce” (1 Sm 16,7). Trudniej nam zajrzeć do swego wnętrza właśnie dlatego, że jesteśmy też ciałem.

Ponieważ świat poznajemy za pomocą zmysłów, sądzimy, że to, co widoczne i namacalne, jest poważniejsze lub bardziej znaczące. Pijak jest gorszy niż ten, kto zazdrości w sercu. Zachowanie tego pierwszego kole w oczy, a drugi grzeszy w ukryciu. Z tego powodu grzechy cielesne są „oczywiste” i w porównaniu z nimi to, co niewidoczne na pierwszy rzut oka, wydaje się nie istnieć.

Cielesne wykroczenia bywają dla nas bardziej zatrważające, ponieważ możemy zupełnie nieświadomie ulegać manichejskiej podejrzliwości, która materię i cielesność stawia poza orbitą doświadczenia Boga. Według tej herezji liczy się tylko duch, a ciało, jako przejściowy balast, jest siedliskiem moralnego zepsucia. Chrześcijaństwo nigdy na coś takiego nie przystało. Ale pokusa manicheizmu nadal krąży po świecie i jak wirus znajduje czasem mieszkanie w ludzkim umyśle.

Święty Grzegorz Wielki twierdzi, że widoczność cielesnych grzechów sprawia, iż bardziej się ich wstydzimy, a św. Tomasz z Akwinu dodaje, że bardziej nas dotykają, ponieważ „odnoszą się do przyjemności, wspólnych człowiekowi i zwierzętom; przez nie więc człowiek poniekąd staje się zwierzęciem”. A przecież zwierzę, jakkolwiek by patrzeć, to istota o wiele mniej zła i perfidna niż diabeł, który brzydzi się ciałem. Święty Doktor Anielski pisze w „Sumie teologicznej”, że „w grzechach duchowych zachodzi większa wina niż w grzechach cielesnych”. Dlaczego? O tym za chwilę.

Najpierw przypatrzmy się Tomaszowemu rozróżnieniu na grzechy cielesne i duchowe, które na pierwszy rzut oka może niepokoić. Takie podejście nie wynika bynajmniej z potępiania cielesności. W Piśmie Świętym ciało to zawsze cały człowiek. Nie znajdziemy tam ostrego podziału na ciało i ducha, jak czynią to niektóre filozofie, chociażby platonizm.

Tomasz jest dzieckiem Biblii. Dlatego według niego każdy grzech ciała jest zawsze grzechem ducha, bo nie chodzimy po tym świecie jak zaprogramowane maszyny oblepione mięśniami i powleczone skórą. Mamy wolność, pamięć i rozum – znaki obecnego w nas ducha, które nawet w uzależnieniu nie znikają, chociaż mogą być skrępowane. Niemniej czasem przekraczamy wyznaczone nam granice w ciele, a innym razem (bardziej) w duchu. Czasem pociąga nas do tego pożądliwość, a czasem myśl. Natomiast prawdą jest, że nie każdy grzech ducha uzewnętrznia się w ciele. Grzeszymy przecież także myślą ukrytą w naszej świadomości. Tomasz odróżnia grzech cielesny od duchowego nie tyle ze względu na jego źródło, ile cel. Każdy człowiek pragnie dobra i związanej z nim radości. Może być ona duchowa lub cielesna, dobra lub zła. Dlatego też dominikanin zaznacza, że „każdy grzech polega na pożądaniu jakiegoś przemijającego dobra w sposób nieuporządkowany i – co za tym idzie – na radowaniu się nim, gdy się je ma”.

Zauważmy, że problemem nie jest samo pożądanie cielesnego dobra. Przyjemność dotyku, orgazm, smakowanie jedzenia czy picia nie są rzeczywistościami zakazanymi i niegodnymi człowieka. O grzeszności rozstrzyga ich nieuporządkowane pożądanie, czyli takie, które wykracza ponad miarę wyznaczoną przez rozum lub Ewangelię oraz sprawia, że człowiek bardziej miłuje siebie niż Boga i drugiego człowieka. Głównym celem grzechu cielesnego jest osiągnięcie przyjemności cielesnej w sposób nieuporządkowany, np. przez nadmierne jedzenie, picie lub aktywność seksualną. Współżycie małżeńskie nie jest złe, ale jeśli jedynym motywem jego podjęcia jest wykorzystanie bliskiego człowieka dla własnej przyjemności, to pojawia się problem. Tkwi on jednak w postawie duchowej, a nie seksie – bo drugiego człowieka wybiera się wtedy jako narzędzie do osiągnięcia własnego egoistycznego celu.

Istnieje też grzeszna duchowa radość, która pojawia się wtedy, gdy ktoś odczuwa zadowolenie np. z własnej próżności, ciągle ją w sobie podsycając, albo cieszy się z nieszczęścia drugiego człowieka. Grzech duchowy często czerpie radość z czegoś niedotykalnego i pozornie niezauważalnego. Jest też trudniejszy do wykrycia, ale znacznie poważniejszy.

Dlaczego grzechy cielesne są mniej problematyczne niż duchowe? Święty Tomasz uczy, że nie wszystkie grzechy są sobie równe. Także w świecie grzechu istnieje hierarchia, która wiąże się z „porządkiem miłości”. Na pierwszym miejscu jest miłość do Boga, następnie do bliźniego, a na końcu – do samego siebie. Oczywiście, wszystkie grzechy są wykroczeniami przeciwko Bogu, ale istnieje w nich pewne stopniowanie winy. Niewiara i pycha są większymi grzechami niż kradzież, a cudzołóstwo bardziej niegodne człowieka niż łakomstwo czy masturbacja. Grzechy duchowe bardziej zwracają się przeciwko Bogu i bliźniemu, ponieważ sam Bóg jest duchem, a także w tajemniczy sposób mieszka w duszy człowieka. Grzechy cielesne zadowalają pożądanie, które pragnie jedynie stworzonego dobra, a nie dóbr nieskończonych. Ponieważ człowiek bardziej przywiązuje się do dobra widzialnego, grzeszy „mniej” niż złem, którym bezpośrednio i umyślnie występuje przeciwko Bogu lub bliźniemu. Widać to także w relacjach międzyludzkich. Bardziej rani nas pogarda czy obmowa niż to, że ktoś nie pożyczył nam sto złotych, bo nas nie lubi. W grzechach cielesnych człowiek bardziej szkodzi samemu sobie i zwraca się przeciw swojemu ciału, które należy kochać mniej niż Boga i bliźniego, stąd i wina jest mniejsza.

W końcu na zmniejszenie winy grzechu cielesnego wpływa zdaniem Tomasza to, że wywołuje go pożądliwość. „Grzech bowiem jest tym mniejszy, im gwałtowniejsze jest uderzenie podniety”. Wydawałoby się, że powinno być na odwrót: im większa pożądliwość, tym większa wina. Tomasz uznaje jednak wrodzoną nam pożądliwość, nawet jeśli jest skutkiem grzechu, za okoliczność łagodzącą. Pożądliwość – słabość ciała działa tutaj na korzyść oskarżonego. Sam Jezus, prosząc apostołów o czuwanie razem z Nim w Ogrójcu, mówi, że trzeba się mobilizować do duchowej aktywności, bo „ciało jest słabe”. Uczniowie posnęli, bo dopiero co zakończyli ucztę paschalną. Po Zmartwychwstaniu Jezus nigdy im tego nie wypominał, ale wyrzucał im niewiarę i upór. Trzeba więc uważać, aby wielkości winy nie mierzyć intensywnością i natarczywością pokusy cielesnej.

Święci, mając bardziej Boży, czyli miłosierny wgląd w serce człowieka, są niezwykle powściągliwi w wydawaniu ocen moralnych. Zwracają też uwagę, że mało kiedy kierujemy się w życiu czystą złośliwością w popełnianiu wszelkiego rodzaju grzechów, także cielesnych.

Wspaniała święta polska, Urszula Ledóchowska, komentując reakcję uczonych w Piśmie i faryzeuszów wobec kobiety przyłapanej na cudzołóstwie (por. J 8,1–11), piętnuje naszą spontaniczną tendencję do potępiania bez wnikania w motywy i bez zważania na ludzką słabość: „Czy nie wiesz, że duch ochoczy, ale ciało mdłe, że często człowiek upada nie ze złej woli, robi głupstwa bez zastanowienia, bezmyślnie? Złości w tym nie ma, grzechu nie ma, Bóg nie jest obrażony”.

Święty Izydor z Sewilli pisze w „Sentencjach”, że „ludzie czynią grzech na trzy sposoby, to jest z powodu nieświadomości, słabości oraz umyślnie”. Zwróćmy uwagę na kolejność tego stopniowania. Zła wola i rozmyślność pojawiają się na końcu, a nie na początku. Izydor uważa również, że „większy jest upadek człowieka, który grzeszy z powodu słabości, niż tego, który grzeszy z niewiedzy, cięższy jest grzech popełniony umyślnie niż z powodu słabości”. Większy upadek oznacza, że słabość bardziej nas boli i chętniej byśmy się jej pozbyli niż grzeszenia świadomego i umyślnego. Za taką postawą kryje się często pycha – chcielibyśmy być jak Bóg.

Ale w „Sentencjach” znajdziemy jeszcze inne ciekawe wskazówki przydatne w ocenie grzechów cielesnych. Izydor zaznacza, że „niekiedy bardziej grzeszy ten, kto grzech miłuje i go nie czyni, niż ten, kto go czyni i nienawidzi”. Czy nie wygląda to na paradoks? Jak można grzech czynić i zarazem go nienawidzić? Można, gdy wolność człowieka jest już bardzo ograniczona przez przyzwyczajenie. Przede wszystkim decydująca jest postawa wewnętrzna i nastawienie wobec grzechu. Starszy brat z przypowieści o miłosiernym ojcu wprawdzie nie popełniał rażących grzechów, ale – jak się okazało po powrocie brata-hulaki – z chęcią uczyniłby to samo, bał się jednak opuścić dom i pokazać, jaki rzeczywiście jest. Miłował grzech, chociaż go nie czynił.

Sytuacja, o której pisze Izydor, przypomina kogoś, kto zmaga się z uzależnieniem. Człowiek uzależniony doświadcza specyficznego przymusu (pożądliwości) i ciągle mu ulega. Ten przymus łatwo pomylić ze świadomą decyzją woli. Wprawdzie uzależniony nie chce grzeszyć i nienawidzi tego, co robi, ale równocześnie czuje się winny, bo odczuwa nieznośny przymus i natręctwo robienia tego samego. Popada w błędne koło. W rzeczywistości jednak jego wina moralna może być znacznie mniejsza niż tego, który kocha grzech i rodzi go w swoim sercu, ale nie doprowadza go do skutku (nie uzewnętrznia w ciele).

Dlatego św. Izydor pisze również, że „wśród potępionych wielu jest takich, którzy nie mieli styczności z cielesnym zepsuciem”. Z kolei „niekiedy wybrani upadają, popełniając grzech cielesny, po to aby zostali uzdrowieni z grzechu pychy, którą unoszą się z powodu zasług”. Brzmi to dziwnie, a nawet bluźnierczo… ale czasem grzechy cielesne mogą służyć duchowemu wzrostowi. Są narzędziem odnowy dla tych, którzy starają się żyć z Bogiem, ale w ich serce wkrada się pycha – wada znacznie gorsza niż upadki ciała.

Trzeba się więc strzec, by nie popaść w dość subtelną pułapkę, którą zastawia na nas zły duch. Człowiek, który zmaga się z np. z obżarstwem albo seksualnym uzależnieniem, może w pewnym momencie stwierdzić, że to jego jedyny i największy problem. Będzie próbował go bezpośrednio zwalczać. Grzechy cielesne, zwłaszcza powtarzające się, mogą być jak klapki na oczach, które powodują całkowitą koncentrację na ciele. Nic innego wtedy nie widać. Gorzej: często pojawia się skądinąd zrozumiałe przekonanie, że gdyby opanować wszelkie cielesne nieuporządkowanie i uwolnić się od „ciężarów” ciała, to wtedy byłoby już wszystko w porządku.

Jednak oprócz pragnień ciała są jeszcze pragnienia ducha, także skłaniające do grzechu i o wiele trudniejsze do zdemaskowania. Psychologia mówi o somatyzacji problemów psychicznych czy duchowych. Często uzależnienia są wyrazem ludzkiej bezsilności: ucieczką przed tym, co boli, lub próbą leczenia niewidocznych braków i ran psychicznych, także duchowych. Ciało jest membraną ducha, nieładu i głębszego poranienia. Bez niego prawdopodobnie czulibyśmy się bardziej doskonali, niż jesteśmy. I nie prosilibyśmy o uzdrowienie i miłosierdzie. Wielu świętych doświadczyło tego na własnej skórze.

Dariusz Piórkowski SJ


Polecamy:

                                   

W drodze po szalenie proste życie

W drodze po szalenie proste życie

„Wysławiam Cię Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi”. Im dłużej jestem księdzem, tym bardziej się przekonuję, że w ludziach wierzących jest tendencja do komplikowania sobie życia duchowego. Jest w nas pokusa, by drogę z Bogiem ciągle utrudniać sobie i innym.

Modna była spowiedź furtkowa. Modne były także modlitwy do świętego Antoniego zostawiane w kościołach. Furorę zaczęła robić nowenna pompejańska. Jest tego mnóstwo. Co ciekawe, wszystkie te praktyki mają swoje źródło w zwykłych modlitwach. Różaniec, modlitwa przez wstawiennictwo świętych, sakramenty. I nagle pojawia się pomysł, by to, co zwykłe, otoczyć klimatem tajemniczości, szczególności. I tak rodzą się praktyki, w których istotne stają się szczegóły. Musisz dopowiedzieć takie, a nie inne zdanie, zrobić to określoną liczbę razy albo przy zwykłych sakramentach dodać taki czy inny element. Wtedy Bóg cię wysłucha. Każda Eucharystia i każda spowiedź jest sakramentem, a więc spotkaniem z Bogiem, który uzdrawia. Każda spowiedź jest zamknięciem się na złego ducha, zerwaniem z grzechem.

Jest coś takiego, że zawsze przy zdrowej, prostej duchowości pojawiają się osoby szukające nie Boga, ale pobożnej sensacji. Są osoby stale podkreślające zagrożenia duchowe, wskazujące na mnóstwo źródeł, rzeczy, spraw, rodzajów muzyki, które mogą sprawić, że zostaniesz zniewolony.

Tymczasem nowość (tak, to ciągle jest nowość) chrześcijaństwa polega na prostocie. Na tym, że życie człowieka z Bogiem stało się szalenie proste. Owszem, jesteśmy słabymi grzesznikami, ale mamy obrońcę – Jezusa, który swoją krwią daje nam siłę i bezczelną moc nieobawiania się Złego, chociaż ten czai się za każdym rogiem. Jeśli Jezus Chrystus stał się Panem twojego życia, to nie ma w tym życiu miejsca na innego pana.

A więc wszystko to, co na przykład w przedmiotach może stanowić zagrożenie, jest fikcją. Nic ci nie grozi, jeśli trwasz przy Nim. Nie grozi, bo nie ma innego boga czy bożka. Czasem można odnieść wrażenie, że ludzie wierzący w Boga Jedynego boją się innych bogów. Nie można bać się fikcji.

Bóg jest dobry i prosty. Nie naiwny i prostacki. Jest dobry i prosty. Nie komplikuje człowiekowi życia, ale je upraszcza. Właśnie na tym polega zbawienie. Grzech, Zły skomplikowali nam życie, a Jezus przyszedł to uprościć. Dać nam dostęp do dobrego Ojca za darmo. On, jak sam mówi, chce nas pokrzepić. Dać nam siłę. To niesamowite, jak diabeł potrafi wkręcić się w naszą relację z Bogiem i tak ją poprzestawiać, pokazać, że człowiek wychodzi z modlitwy, z życia z Bogiem zmęczony.

To Bóg daje siłę, a nie ją odbiera. To Bóg zdejmuje z nas ciężary, a nie je nakłada. Każda duchowość, która komplikuje życie z Bogiem i wprowadza do niego działania z pogranicza magii (zakręcisz trzy razy w prawo i cztery w lewo), jest duchowością bez Ducha Świętego.

„Nie ma takich trudności, ucisków, nieporozumień, które mogłyby nas przerażać, jeśli trwamy zjednoczeni z Bogiem” – powiedział papież Franciszek. Trwanie w jedności z Nim naprawdę wystarczy. Bo Bóg jest dobry i prosty. Każdy, kto komplikuje, nie jest z Boga.

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy:

                                   

Jak spowiadał (się) Jan Paweł II

Jak spowiadał (się) Jan Paweł II

 

Karol Wojtyła dyscyplinował księży w szczególny sposób. Kiedyś wezwał do siebie młodego prezbitera, który poważnie narozrabiał. Rozmawiali w cztery oczy: kardynał nie owijał w bawełnę, mówił wprost, co myśli o postępku księdza. A potem zaprosił go do kaplicy, żeby się razem pomodlić. Po długiej chwili – pisze George Weigel – kardynał Wojtyła „spojrzał na młodego człowieka, którego dopiero co był skarcił, i zapytał: «Czy zechciałby ksiądz wysłuchać mojej spowiedzi?»”.

Źródło: G. Weigel, Świadek nadziei

Miejscem szczególnego spotkania z Bogiem – opowiadał o tych krakowskich czasach kardynał Stanisław Dziwisz – była jego prywatna kaplica. Przebywał w niej możliwie jak najdłużej. (…) Niekiedy, z ciekawości, nasze siostry zerkały do kaplicy i widywały go leżącego krzyżem, pogrążonego w modlitwie. Zwykł tam także pracować, gdy przygotowywał teksty dokumentów. (…) Spowiadał się co tydzień, a także przed większymi uroczystościami i ważnymi okresami liturgicznymi. Jeszcze jako biskup stawał wraz z innymi penitentami w kolejce do konfesjonału w kościele Franciszkanów.

Źródło: kard. S. Dziwisz, Świadectwo

Wanda Półtawska: Na zakończenie spowiedzi powiedział: „Przyjdź rano na mszę świętą, przychodź co dzień”. (…) Nigdy przedtem żaden ksiądz tak mi nie powiedział, choć niektórzy umawiali się ze mną, żeby przyjść, przyjść do niego. A ten nie powiedział: „Przyjdź do mnie”, ale „Przyjdź na mszę”. Dużo później, gdy mogłam już z bliska obserwować, jak traktował mszę świętą, zrozumiałam, że dla niego to było oczywiste, bo on żył Bogiem. Nie siebie chciał ludziom dać, ale doprowadzić ich do Chrystusa. (…)

Gdy zachorowałam, ksiądz, który zasugerował te codzienne spotkania z Chrystusem, konsekwentnie umożliwił mi to, przynosząc codziennie do mnie do domu Boga. I poznał moją mamę, którą witając, pocałował w rękę (…). Widok księdza całującego kobietę w rękę, choćby to była pani już tak szanowna jak matka rodziny i babka, nie jest widokiem zwykłym i moja matka od tego momentu aż do swej śmierci była najgłębiej przekonana o niezwykłości tego księdza, co zresztą wyraziła potem w profetycznym przewidywaniu jego wielkiego losu.

Źródła: S. Swieżawski, W nowej rzeczywistości; M. Osterwa-Czekaj, Mój ojciec, w: Przez Podgórze na Watykan; W. Półtawska, Beskidzkie rekolekcje


Polecamy: