Toczy się w nas wewnętrzna wojna

Toczy się w nas wewnętrzna wojna

Królestwo wewnętrznie skłócone, niemające jedności, a więc żyjące sprawami, które są ze sobą sprzeczne, nie może się ostać. Samo się rozpadnie, bez względu na to, jak władcy owego królestwa będą się nawzajem oszukiwać. Warto zobaczyć, jak pracujemy nad grzechami i słabościami, bo często tak naprawdę walczymy ze sobą, zamiast pracować nad sobą z miłością i łagodnością.

Są ludzie, którzy widzą dzieła Boga i twierdzą, że to dzieła diabła. Jest w nas taka przewrotność, że kiedy doświadczymy działania Pana, a czujemy, że ono mogłoby nas do czegoś obligować, to wtedy wolimy powiedzieć, że nam się wydawało, że to taki duchowy żart, że OK, zgadzamy się, ale później i tak coś wymyślimy, by usprawiedliwić nasze lenistwo. Byle się nie przyznać wprost, że Jezus nas do czegoś wzywa. I to wkurza Pana najbardziej. Takie nasze kręcenie, szukanie dziury w całym, nasze malkontenctwo.

Kiedy mocno doświadczamy Boga i Zły od nas ucieka, grozi nam uśpienie naszej czujności. Jest nam dobrze, wszystko się kręci. Tymczasem Zły odchodzi na moment, by później wrócić z kompanami. By zaatakować znów, ale już z większą mocą. A my się nagle budzimy „z ręką w nocniku” i nasz stan jest jeszcze gorszy (por. Łk 11,26).

„Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie. Lecz gdy mocniejszy od niego nadejdzie i pokona go, zabierze całą broń jego, na której polegał, i łupy jego rozda”. Zostaliśmy niesamowicie obdarowani. Mamy Boga, przyjaciół, możliwości wzrostu, rozmowy, rozumienia tego, co się z nami dzieje. Jesteśmy mocarzami. Ale ktoś, kto dużo otrzymuje, w pewnym momencie staje się tłusty. Je, je, je i tyje. Przestaje dbać o siebie, bo już nie musi, już wszystko ma.

I to jest jego koniec, bo przestaje czuwać. Wtedy przychodzi nieprzyjaciel i wszystko grabi. Nie zostawia nic. Przywołam słowa Seve’a Jobsa: „Wasz czas jest ograniczony, więc nie marnujcie go na życie życiem innych. Nie dajcie złapać się w dogmat, którym jest życie koncepcjami myślenia innych ludzi. Nie pozwólcie, by szum opinii innych zagłuszył wasz własny wewnętrzny głos. I co najważniejsze, miejcie odwagę podążać za głosem waszego serca i intuicji. One w jakiś sposób już wiedzą, kim naprawdę chcecie być. Wszystko poza tym jest drugorzędne”. Naprawdę musimy się pozytywnie sprężać. Z każdej chwili wyciągać na maksa, co się da. Czyli nic innego, jak magis: więcej, bardziej żyć. Nie marnować czasu, nie łazić w zawieszeniu, ale żyć.

Jobs w tym znanym już dobrze tekście mówi, żeby być wolnym. W dobry sposób uniezależniać się od innych. To nie jest proste. Tu nie idzie o głupi bunt, o tupanie nogami, ale o pozwolenie sobie na ryzyko samodzielnego i mądrego myślenia. Ono ma się realizować w podążaniu za pasjami, a pasja to umiejętność dobrego zagospodarowania czasu. Budowanie siebie, swojego życia, a nie efekciarstwo i ciągłe zwalanie odpowiedzialności za nie na innych i na niekończące się problemy.

Jezus i Jobs mówią to samo. Droga – którą my przeżywamy jako chrześcijanie – jest walką. Nie z kimś, ale o siebie. Jeśli nie walczymy, jesteśmy przeciętni, jesteśmy zwykłym szarym tłumem. „Pozostań nienasycony.

Pozostań nierozsądny”. To słowa, które cytuje Jobs. Można je zrozumieć na dwa sposoby. Głupio i mądrze.

Można się głupio buntować, wszystko podważać, niszczyć, nic nie robić, kierować się niskimi pożądaniami. Można. Ale można i mądrze. Przejawem takiej mądrości jest ciągłe nienasycenie. Czyli taka postawa, którą w chrześcijaństwie (teoretycznie) żyjemy na co dzień. Szukam więcej. Szukam rozwiązania dla swoich zranień, problemów, nie uciekam przed ich rozwiązywaniem. Być nierozsądnym to nie kwestia tego, że masz nie myśleć, to właśnie kwestia myślenia sercem. Nie emocjami, rozchwianymi uczuciami, ale uporządkowanym sercem. Jak to robić? Na modlitwie. Siadam na swoich czterech literach przed Bogiem i pytam się, jak wygląda moje życie.

Być nierozsądnym to nic innego jak wyjść z myślenia świata, które jest bardzo interesowne. Świat żyje zasadą „wzajemności”: ty mi dobrze, ja ci dobrze. Dla chrześcijanina to za mało. Być nierozsądnym i iść za Jezusem to być człowiekiem, który nie przedkłada własnej korzyści nad korzyść drugiego. To wychodzić z własnego egoizmu. Miej serce, w którym nie ma rozdwojenia, albo przynajmniej o takie walcz. I nie bój się być innym, walczyć pod sztandarem Wielkiego Wojownika.

Nawet gdybyś musiał codziennie na nowo się na to decydować. Nie bój się iść pod prąd, nie bój się dopuścić w swoim sercu tego jednego – jesteś wezwany do wielkich rzeczy!

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy:

               

Abp Grzegorz Ryś o grzechu zaniedbania

Abp Grzegorz Ryś o grzechu zaniedbania

Zawsze rozbijałem się o pytanie: Właściwie dlaczego bogacz został potępiony? (zob. Łk 16,19–30). Przypowieść nie oskarża go o żadne przestępstwa czy zbrodnie. Nie mówi, że swego bogactwa dorobił się w niegodziwy sposób. Wspomina tylko, że „dzień w dzień świetnie się bawił” – że korzystał ze swojego majątku, żyjąc wygodnie i przyjemnie. Czy to grzech?

Tym razem przypowieść otworzyła mi się przy pomocy najprostszego, wręcz banalnego klucza. Bogacz zostaje potępiony nie za to, co zrobił; zostaje potępiony za to, czego nie zrobił!

Nie zrobił mianowicie żadnego kroku w kierunku leżącego na jego progu biedaka. Wiedział o nim – z dalszego ciągu przypowieści wynika, że znał nawet jego imię… Nigdy nie zareagował.

Nie zdobył się na to, by podzielić się z potrzebującym swoim jedzeniem, piciem, ubraniem, mieszkaniem. Właśnie to było jego winą: to, czego nie zrobił! To grzech, który nazywamy grzechem zaniedbania i wyznajemy podczas każdej Eucharystii, mówiąc: „bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem”.

Czy nie jest jednak tak, że w tym krótkim katalogu „zaniedbanie” wydaje nam się najmniejszym problemem?

Potępiony za zaniedbanie. To niejedyny taki tekst Jezusa. W uszach mamy przecież ciągle refren minionego Nadzwyczajnego Jubileuszu Miłosierdzia: „Byłem głodny, a nie daliście mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście mi pić; byłem przybyszem (dosłownie «obcym»), a nie przyjęliście mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście mnie; byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście mnie”. I pointa: „i pójdą w ogień wieczny” (zob. Mt 25,31–46).

Skąd wzięło się zaniedbanie bogacza? Czy tylko i wyłącznie z jego wygody i egocentryzmu? Nie. Jezus gdzie indziej identyfikuje źródło jego postawy i problemów. Otóż w otchłani bogacz słyszy z ust Abrahama, że nigdy nie potraktował z należytą powagą „Prawa i Proroków”. Tym, co mogło go uchronić od „przyjścia na to miejsce kaźni” (i co ciągle jeszcze może uchronić jego braci – a więc nas!), była (i jest) lektura Biblii, przyjęcie z posłuszeństwem Bożego Słowa. „Macie Mojżesza i Proroków” – mówi Jezus. „Słuchajcież ich!” (por. w. 29).

Przy tej okazji dostajemy więc do ręki swoisty interpretacyjny klucz do Biblii. O czym jest Słowo? Na czym się koncentruje Jego pouczenie? Nie na przestępstwach. Nie na katalogowaniu złych czynów. Słowo uczy miłości. Na nią uwrażliwia. Do niej przynagla i uruchamia. Wyposaża. Wspomaga łaską. Pomnaża wyobraźnię. Słowo nie uczy przede wszystkim „niepostępowania źle”; uczy „postępowania dobrze” – uczy czynić dobro. Nie zaniedbać go, gdy się staje możliwe.

„Kluczem do Biblii” jest przykazanie miłości.

Abp Grzegorz Ryś


Polecamy: