Łyżeczki się znalazły, ale niesmak pozostał… O pewnym grzechu

Łyżeczki się znalazły, ale niesmak pozostał… O pewnym grzechu

 

Grzech pierworodny dotyczy natury, torpeduje to, co sprawia, że jestem człowiekiem stworzonym przez Boga do dobra, do miłości – on w to z całej siły rąbie.

Jest taka bardzo mądra zasada Arystotelesa: „Najlepsza rzecz może się popsuć tylko w najgorszy sposób”. Wyobraźmy sobie blaszany kubek, taki zwykły blaszak, z którym jeździliśmy na obozy – jeśli ktoś na niego nadepnie albo spad­nie nań kamień, zarysuje się, wgniecie, ale my w ogóle się tym nie przejmiemy, bo w końcu tak powinien wyglądać surwiwalowy blaszany kubek. A teraz wyobraźmy sobie rosenthalowską porcelanę odziedziczoną po uko­chanej babci, którą przy myciu zarysujemy ostrą gąbką – uszkodzenia prawie nie widać, a jednak kłuje w oczy i jest wprost nie do zniesienia: ledwie widoczna rysa zniszczyła porcelanę kompletnie, to już nie jest ta sama filiżanka! Jeżeli więc na czymś dogłębnie dobrym pojawi się choćby najdelikatniejsza skaza, rzecz jest zniszczona. A w raj­skim ogrodzie na człowieku nie pojawiła się rysa, to było jak grzmotnięcie w rosenthalowską porcelanę pięścią Władimira Kliczki. Rzecz najlepsza może popsuć się tylko w najgorszy sposób, bo nie ma gradacji, nie można powiedzieć, że wprawdzie ta filiżanka jest porysowana, ale nadal pozostaje piękna. Czasem tak mówimy z litości, lecz sami wyczuwamy fałsz w tych słowach, bo to już nie jest ten sam kunsztowny serwis, niesmak pozostał, jak w tym żydowskim dowcipie o srebrnych łyżeczkach.

Goldbaumowie zaprosili Rosenzweigów na wystawną kolację. Na drugi dzień stary Goldbaum dzwoni do sędzi­wego Rosenzweiga i mówi:
– Słuchaj, Lewi, przepraszam cię, ale jest taka nieprzyjemna sytuacja: po waszym wyjściu przy sprzątaniu okazało się, że zniknęły dwie srebrne łyżeczki.
Goldbaum na to:
– Słuchaj, Mosze, czyś ty zwariował, na co mnie twoje dwie łyżeczki, choćby srebrne? Szukałeś ich wszędzie?
– Szukałem.
– I pod stołem szukałeś?
– Szukałem.
– A w zlewie szukałeś?
– Szukałem.
– I co, nie znalazły się?
– No znalazły się, ale niesmak pozostał.

Ta anegdota jest świetną ilustracją sytuacji z grzechem pierworodnym: corruptio optimi pessima – najlepsza rzecz psuje się najgorzej, diametralnie, dramatycznie, w beznadziejny sposób, dlatego właśnie, że jest najlepsza, że nie jest blaszanym kubkiem, że to nie jest jakaś tam luźna znajomość – Goldbaumowie i Rosenzweigowie byli najlepszymi przyjaciółmi od lat i nagle pojawiło się podejrzenie, jak wąż wpuszczony do raju.

Świat po grzechu pierworodnym sprawia nieraz wrażenie opanowanego przez zło, miewamy takie poczucie, kiedy patrzymy na to, co się dzieje wokół, kiedy studiujemy dzieje ludzkości, kiedy śledzimy newsy. To po części dlatego, że jak pisał ks. Twardowski: „Zło jest romantyczne, a dobro zwyczajne, dobro wciąż na ostatku, bo zło jest ciekawe”, zło jest krzykliwe, robi wiele hałasu, a dobro niepozorne, ciche, spokojne, mniej dostrzegane przez świat żądny emocji. Ale jest też inne wytłumacze­nie, które intuicyjnie wyczuł Andersen w swojej słynnej baśni. My zostaliśmy ograbieni – vulnerati in naturalibus et spoliati in supernaturalibus – zostaliśmy ograbieni z tego, co jest nadprzyrodzone, z owej bliskości nadprzyrodzonej z Bogiem, z widzenia Go, rozmawia­nia z Nim, przebywania z Nim. I jednocześnie zostali­śmy zranieni w tym, co było dla nas naturalne, w róż­nych naszych zdolnościach: chorujemy, męczymy się, przestaliśmy widzieć sens.

Andersen znakomicie opi­suje to w Królowej Śniegu: kiedy diabłu rozbiło się lustro, w którym się przeglądał zadowolony, że tak pięknie odbija jego zło, to rozbiło się w drobny mak, a jego okruchy niektórym ludziom wpadły do oka. Wpadły między innymi do oka Kaja, który nagle, patrząc na świat, prze­stał widzieć piękny ogród, a zobaczył zeschłe badyle; nie widział swej pięknej, dobrej przyjaciółki Gerdy, tylko jakieś wstrętne dziewuszysko, którego nie był w stanie znieść, to samo dotyczyło uroczej babci, która w jego oczach stała się paskudną staruchą. Za to zła Królowa Śniegu stała się w jego oczach najpiękniejsza i najlepsza. Piękna była bez wątpienia, ale Kaj ją widział jako dobrą, miłą panią, która powiedziała: „Chodź, dostaniesz łakoci, będziesz miał wszystko, czego dusza zapragnie”. I chłopak wsiadł do jej sań, dał się zwieść i odjechał, a jego serce zaczęło się powoli zamieniać w sopel lodu. Jaki genialny pisarz! Okruch zła w oku powoduje zaburzenie widzenia – prawda staje się kłamstwem. To prowadzi do złych wyborów i złych działań, a one w końcu uśmiercają serce. Co uratowało chłopca? Łza, symbol miłości silniejszej niż zło. Kiedy Gerda w końcu dotarła do lodowego pałacu i nie mogła w żaden sposób przekonać przyjaciela do powrotu, zaczęła płakać, jej łzy spadły na piersi Kaja, rozgrzały jego serce i zły czar prysł.

 

Paweł Krupa OP, Koniec czasów, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

            

Nagi Bóg, który niszczy dotychczasowy porządek

Nagi Bóg, który niszczy dotychczasowy porządek

 

Wówczas uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę, którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją pośrodku, powiedzieli do Niego: „Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz?” Mówili to, wystawiając Go na próbę, aby mieli o co Go oskarżyć. Lecz Jezus nachyliwszy się, pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciąg u Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień”. I powtórnie nachyliwszy się, pisał na ziemi. Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. Wówczas Jezus podniósłszy się, rzekł do niej: „Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?” A ona odrzekła: „Nikt, Panie!” Rzekł do niej Jezus: „I Ja ciebie nie potępiam. Idź, a od tej chwili już nie grzesz!”. ( J 8, 3-11)

 

Pan Jezus wybacza bezwarunkowo, bez dodatkowych klauzul, nie żądając nic w zamian. To spotkanie z bezwarunkową miłością czyni z nas bezinteresownych kochanków.

„I Ja ciebie nie potępiam”. W centrum tego opowiadania nie znajduje się grzech, który należy potępić lub wybaczyć, w centrum, „na środku” nie stawia się tu zła, ale Boga o wiele większego niż nasze serce, który nie usprawiedliwia cudzołóstwa, nie banalizuje winy, ale na nowo otwiera przyszłość i pozwala nam na nowo wyruszyć z miejsca, w którym się zatrzymaliśmy.

Jezus nie obwinia nikogo. Dlatego ja też nie obwiniam nikogo, nawet siebie samego. Obwiniać to jakby mówić: zawaliłeś na całej linii, nigdy ci się nie uda, jesteś stracony, jesteś nic niewarty, jesteś niezdolny do miłości, nie zasługujesz.

Natomiast Jezus przychodzi do winnych w zupełnie innym celu. Stawia siebie na miejscu tej kobiety, na miejscu wszystkich potępionych, wszystkich grzeszników świata i pozwala się zabić przez ową władzę uważaną za świętą, pochodzącą od Boga, zrywając w ten sposób przeklęty łańcuch w miejscu, w którym on się zaczyna, w strasznym, błędnym obrazie Boga, który potępia i mści się, usprawiedliwiając przemoc.

Opowiada o ręce, która przytula, a potem popycha naprzód, o pasterzu, który bierze nas w ramiona i jako pierwszy kocha nas takimi, jakimi jesteśmy, wybaczając wszystkie błędy, lecząc wszystkie rany, łagodząc każdy ból.

Jezus przyszedł, aby przynieść radykalną rewolucję w relacjach pomiędzy Bogiem a człowiekiem, i wywraca tradycyjny porządek w osi pionowej oparty na hierarchicznej władzy: nad wszystkimi jest Bóg sędzia, który wymierza kary, którego należy się bać, a pod Nim ludzie reprezentujący religię, którzy rozszerzają tę władzę na innych, a sprawują ją nad jeszcze innymi, słabszymi od siebie, złączeni w niekończącym się łańcuchu władzy coraz bardziej małostkowej i złośliwej.

„Nikt cię nie potępił? (…) I Ja ciebie nie potępiam”. Jezus wie, że do zablokowania tego przewrotnego mechanizmu nie potrzeba niczego innego jak tego, by Bóg całkowicie wyzbył się swojej władzy. Po to przyszedł. Nagi Bóg na krzyżu, który wybacza, który nie łamie nikogo oprócz siebie, będzie gestem wywracającym wszelki porządek, niezbędnym, by rozbroić niezliczone bomby, na których siedzi ludzkość. Nie Bóg wszechmogący, ale Abba wszechkochający.

Już nie wytykający palec, ale palec piszący na skale serca: kocham cię. „Idź i nie grzesz więcej” – pobrzmiewa tych kilka słów, które wystarczają, by odmienić życie! Inni zabijają, On wskazuje kroki; inni zarzucają kamieniami, On uczy ścieżek. Od tej pory… To, co za nią, już się nie liczy, liczy się przyszłość. Dobro, które jest możliwe jutro, liczy się bardziej niż wczorajsze zło.

Bóg przebacza nie jako zapominalski, ale jako wyzwoliciel. Wiele osób żyje jak na wewnętrznym dożywociu, jakby wchodząc na szafot, który same sobie zbudowały, przygniecione poczuciem winy z powodu dawnych błędów, niszczą obraz Boży, który w ich wnętrzu domaga się, aby wyjść na światło.

Jezus otwiera drzwi naszych więzień, rozwala szubienice, na których często wieszamy samych siebie i innych. On dobrze wie, że tylko mężczyźni i kobiety wyzwoleni, którym przebaczono, mogą nieść światu wolność i pokój. Mówi do tej kobiety: idź, wyjdź ze swojej przeszłości, idź ku nowemu, zanieś tę samą miłość, to samo przebaczenie wszystkim, których napotkasz. Nie jesteś już cudzołożnicą, ale w tę noc stałaś się kobietą, która od tej chwili jest zdolna do miłości, będzie umiała kochać bardzo i kochać dobrze.

Felix culpa, która była potrzebna, aby do głębi poznać serce Boga. Raj, jak sądzę, nie jest pełen świętych, ale pełen cudzołożnic, którym przebaczono, pełen grzeszników, którym przebaczono. Ludzi takich jak ja, jak my.

Przebaczenie nie jest kwestią dobroduszności, to siła, która sprawia, że życie idzie naprzód. Autentyczna miłość to taka, która uzdalnia człowieka do bycia najlepszym, jakim może się stać. Przemienia człowieka z gąsienicy w motyla.

Jezus wie, że człowiek to nie to samo co jego grzech, że kobieta to nie jej mroczna strona, ale tkwiące w niej iskierki światła, dobry zaczyn, a nie chwast w jej sercu. Dla Niego dobro, które jest możliwe w dniu jutrzejszym, liczy się bardziej niż zło dnia dzisiejszego. Nie obchodzi Go już przeszłość, On jest Bogiem przyszłości, otwartego morza, ziarna, które łagodnie i wytrwale wzrasta na słońcu. Ziarno jest ważniejsze niż kąkol, a dobro ważniejsze niż zło. Światło jest ważniejsze niż ciemność. Kłos dobrego zboża liczy się bardziej niż wszystkie chwasty na polu.

„Gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?”. Słowa Jezusa i Jego gesty wywołują niespodziewany skutek – przełamują schematyczne podziały na dobrych i złych, winnych i niewinnych. Nikt nie jest niewinny, wszyscy dopiero odzyskujemy niewinność. Nasze oko, które widzi grzech, jest wezwane, aby widzieć słońce i deszcz, które Boża ręka sprowadza nad pole każdego człowieka, nad pola dobrych i złych (por. Mt 5, 45).

„I Ja ciebie nie potępiam”. Jezus ze swym miłosierdziem wyprowadza nas poza bariery i schematy etyki, tak samo działa modlitwa. Modlitwa wstawia się za wszystkimi, za Ablem i za Kainem, za ofiarami, a nawet za oprawcami (sześciu mnichów trapistów, męczenników z Tibhirine, modliło się: „Panie, rozbrój ich i rozbrój nas”).

Modlitwa, miłosierdzie, miłość nie rozróżnia na godnych i niegodnych, na tych, którzy zasługują na moją miłość, i tych, którzy nie zasługują. Każdy, kto zasłużył, aby pić bez granic z oceanu życia, jakim jest Bóg, zasługuje także, aby napić się choćby łyk z mojego małego strumyka.

I jeśli nawet podział na świętych i grzeszników, na dobrych i złych wydaje się nam kategorią religijną, nie jest nią – już u swojego zarania to dziecko serca faryzejskiego, a nie serca Bożego.

 

Emes Ronchi, Naga prawda Ewangelii. Rekolekcje papieskie, Wydawnictwo WAM, Kraków 2017


Polecamy:

               

Skąd się wzięły sakramenty?

Skąd się wzięły sakramenty?

 

Aneta Kuberska-Bębas: Kto wymyślił sakramenty i skąd wzięło się przekonanie, że na pewno działa przez nie Bóg?
ks. Grzegorz Strzelczyk: Przekonanie, że Bóg komunikuje się z człowiekiem przez znaki, jest bardzo wczesne. Na przykład w scenie powołania Mojżesza Bóg posługuje się płonącym krzewem. Takich obrazów jest mnóstwo w Starym Testamencie. Kiedy Mojżesz podchodzi do krzewu gorejącego, słyszy, że ma zdjąć sandały, bo ziemia, na której stoi, jest święta. Tam jest rzeczywiście obecny Bóg. Krzew w tej scenie nie jest tylko symbolem odsyłającym do transcendentnego, niedostępnego Boga — On się objawia tu i teraz, a zewnętrznym przejawem wyjścia ku człowiekowi jest widzialny znak: gorejący krzew. Ów schemat jest już obecny w objawieniach starotestamentalnych. Dlatego refleksję nad sakramentami należy zaczynać od „sakramentów” Starego Prawa albo Starego Przymierza. Współcześnie o nich mało się mówi.

Przed narodzeniem Jezusa istniały sakramenty?
Sobór Florencki (XV wiek), którego dziełem jest pierwszy w ramach nauczania Magisterium Kościoła systematyczny opis siedmiu sakramentów, zaczyna właśnie od rozróżnienia sakramentów Starego i Nowego Przymierza. Pierwsze zapowiadają i oznaczają łaskę. Drugie ją sprawiają. Od samego początku historii zbawienia Bóg ujawnia się, działając. I wtedy można uchwycić Jego właściwie bezpośrednią obecność. Znak nam to ułatwia — uruchamia zmysły. Stąd biorą się w Starym Testamencie rzeczywistości, które są quasi-sakramentalne albo są „sakramentami Starego Prawa”. Nawet samo Prawo, to znaczy zwój Pisma, staje się takim znakiem. Kiedy po powrocie z niewoli babilońskiej na zgromadzeniu Izraela rozwija się zwój, by go publicznie odczytać, wówczas lud pada na twarz przed Panem. Zwój jest znakiem obecności Boga w słowie. Wcześniej Arka Przymierza miała podobną funkcję. Z arką z kolei silnie związany był obłok chwały Bożej, który sygnalizował wprost Jego obecność, jednocześnie Go ukrywając.

Na pustyni były też manna i przepiórki.
Były one bardziej znakami łaskawości niż obecności. Wyraz tego, że Bóg jest blisko, widzi potrzeby ludu i na nie reaguje. Prawdopodobnie najbliżej sakramentalności w naszym rozumieniu jest idea słowa Bożego, którą Izrael wypracowuje głównie po niewoli babilońskiej. W księgach mądrościowych czytamy, że słowo, które wychodzi od Boga, nigdy nie wraca do Niego bezskuteczne. Zawsze wywołuje skutek. Idea wywoływania skutku będzie kluczowa dla chrześcijańskiego rozumienia sakramentu. Chrześcijanie są przekonani, że określone znaki mają wyjątkowy charakter. Większość z nich, podobnie jak w Starym Testamencie, tylko wskazuje na Bożą obecność lub działanie albo o nim poświadcza. Jednak przekonanie o skuteczności chrztu staje się dla chrześcijan punktem wyjścia do innego rozumienia znaków. Jeśli ktoś przyjmuje chrzest, wtedy rzeczywiście dokonuje się to, co ten znak oznacza, bo Bóg związał z nim swoje działanie.

Dlatego mogę mieć pewność, że jeżeli ktoś zanurzy mnie w wodzie, wypowiadając formułę chrzcielną z intencją ochrzczenia, to zostanę zanurzona w śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa.
Tak. Ilekroć powtarza się ten znak, dzieje się to, co Bóg zamierzył, powierzając uczniom sprawowanie chrztu. Dlatego Kościół nie może sam sobie ustanowić sakramentu. Myśmy sakramenty rozpoznali. Kościół albo odczytał je poprzez jasny nakaz Jezusa, albo w swoim doświadczeniu, praktyce życia zauważył, że pewne rzeczywistości mają wyjątkowy charakter. Proces dojścia do rozpoznania siedmiu sakramentów był zaskakująco długi. Na dobrą sprawę skończył się dopiero w średniowieczu wraz z uznaniem małżeństwa za sakrament. W wypadku tego sakramentu było to o tyle trudniejsze, że małżeństwo — istniejące w planie Bożym od stworzenia — nie zostało ustanowione przez Kościół. Po Chrystusie nastąpiła zmiana jego charakteru, co jednak nie jest widoczne na pierwszy rzut oka. Dlatego Kościół z rozpoznaniem sakramentalności małżeństwa miał największy kłopot.

Zatrzymajmy się najpierw przy teologii sakramentów. Dlaczego Bóg, który jest niematerialny, związał swoją obecność z rzeczami materialnymi?
A dlaczego nas stworzył jako byty materialne? Myślę, że powiązanie niewidzialnego Boga z widzialnymi znakami jest po prostu konsekwencją naszej materialności. Stąd też wcielenie. Jeżeli istotą sakramentalności jest obecność i działanie poprzez materialną rzeczywistość, to najbardziej do tego opisu pasuje Ciało Chrystusa. Można zatem powiedzieć, że wcielenie jest najważniejszą akcją sakramentalną, sakramentem źródłowym, dzięki któremu inne sakramenty mogą zaistnieć.

Ale skoro Bóg dał ludziom Jezusa, po co nam jeszcze kolejne znaki sakramentalne?
Bo Jezus nam złośliwie do nieba wstąpił. (śmiech) A mówiąc serio, chodzi o dostępność wydarzenia Chrystusa i skuteczności Jego zbawczego dzieła wzdłuż ludzkiej historii. Przyjęcie człowieczeństwa oznaczało wejście w ludzki czas, a więc też w ludzką przemijalność. Pamiętajmy, że nie możemy być zbawieni inaczej jak przez Chrystusa i przez udział w Jego śmierci i zmartwychwstaniu, a przecież urodziliśmy się po tych wydarzeniach… Sakramenty są w pewnym sensie wehikułami czasu, które przynoszą do naszej teraźniejszości obecność i działanie Chrystusa. Dlatego mówimy, że kiedy Kościół chrzci, to sam Chrystus chrzci. Kiedy sprawowana jest Eucharystia, wtedy Chrystus staje się obecny. W Eucharystii zresztą ten proces jest najbardziej widoczny. W niej uobecnia się wydarzenie śmierci i zmartwychwstania po to, żebyśmy zjedli Ciało Chrystusa, czyli zjednoczenia się z Nim osobowo przez spożywanie sakramentalnego znaku. Jednym słowem: przez sakramenty Duch Święty przedłuża obecność i działanie Chrystusa i nam je udostępnia.

Można powiedzieć, że sakramenty są też ukłonem Boga w stronę naszej materialnej natury?
Takim ukłonem jest przede wszystkim wcielenie, ale też w ogóle całe objawienie. Żebyśmy mogli uchwycić Boga naszym doświadczeniem, On się musi udostępnić po materialnej stronie, wewnątrz naszego materialnego świata. On sam lub przynajmniej jakieś skutki Jego działania.

Istotniejsza jest tu możliwość komunikacji z Bogiem czy raczej nasza potrzeba pewności, że nie jest On jakąś emocją, wymysłem, ale uobecnia się w obiektywnych znakach?
Myślę, że oba wymiary sakramentów są ważne. Ale jest jeszcze jeden, także bardzo istotny. Fakt, że zostaliśmy stworzeni w ciałach, nie było prowizorką Boga, nieudanym lub niedokończonym eksperymentem. Materialność to jest nasze miejsce. Mimo że co innego twierdził Platon i wielu innych w starożytności i później. Dlatego Bóg chce, żebyśmy doświadczali Go i przeżywali relację z Nim bez wychodzenia z materii. Sakramenty świetnie o tym przypominają, na przekór wszystkim marzeniom o czystej „duchowości”. To, że zjadamy Jezusa, zawsze będzie sprowadzać nas na ziemię, bo oznacza, że byt najbardziej duchowy, sam Bóg, przychodzi do nas przez zwykłe materialne czynności. Bóg przez sakramenty przypomina każdemu: „Człowieku, stworzyłem cię w ciele i to jest twoje miejsce, stworzyłem cię w materii i tam będę z tobą rozmawiać, tam się będę z tobą spotykać”.

Mimo to słowa „jem Jezusa” brzmią w naszych katolickich uszach prawie jak profanacja. Mówimy: „przyjmuję Jezusa do swojego serca”. Jak ognia unikamy intuicji związanych z jedzeniem. Zastąpiliśmy je wizją przyjmowania wyjątkowego gościa do swojego serca…
A w słowach ustanowienia nie było czasem: „bierzcie i jedzcie”? Cóż, może boimy się zarzutów o kanibalizm? One wobec chrześcijaństwa były w różnych okresach historii wysuwane. Niestety tracimy przez takie wątpliwości jedno z fundamentalnych znaczeń Eucharystii. Ona jest pokarmem. Sobór Trydencki, określając powody ustanowienia Najświętszego Sakramentu, wyraźnie wskazuje, że jest On po to, żebyśmy spożywali Chrystusa, i dzięki temu żyli Jego życiem. Jest On pokarmem na drogę i lekarstwo, które ma gładzić grzechy lekkie i zabezpieczać przed ciężkimi.

Powtórzę: jest pokarmem. Gdy zapominamy o tym i zaczyna dominować idea przyjmowania gościa, to stajemy wobec Chrystusa jak partner, który jest samowystarczalny, a nie jak ktoś, kogo życie całkowicie od Niego zależy. Cieszę się, gdy odwiedzają mnie goście. Ale ja z nich nie żyję, jedynie ich ugaszczam.

Eucharystia ma rodzić przekonanie, że żyję dzięki Chrystusowi. Żyję ze spożywania Chrystusa. Jeśli przestanę Go jeść, umrę z głodu. Bo nie mam nowego życia sam z siebie. To jest wprost napisane w Ewangelii według św. Jana: „Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie” ( J 6,53). Dlatego Sobór Trydencki zachęcał do częstej komunii. A wcześniej Sobór Laterański IV nakazał przyjmować ją przynajmniej raz w roku — bo mało kto wtedy przyjmował komunię. Okazuje się, że od wieków ludzie mają tendencje, by postrzegać sakramenty jako znaki na specjalne okazje. Efektem jest to, że oddzielamy się od Bożego działania, próbując funkcjonować samodzielnie i autonomicznie. To jest bodaj największa pokusa: próba życia bez Boga, czyli bez-bożność par excellence.

Skoro Eucharystia ma być dla chrześcijan czymś codziennym, dlaczego pierwszej komunii świętej towarzyszy tak niecodzienna oprawa? Czy w ten sposób od początku nie wychowujemy dzieci do przekonania, że jednak to jest pokarm tylko na specjalne okazje?
Wszystkie sakramenty są wbudowane we wspólnotowe świętowanie — dokładnie tak, jak posiłek wspólnotowy. Możemy się spiąć, iść do pięciogwiazdkowej restauracji i świętować przy użyciu wszystkich środków symbolicznych, jakie są nam dostępne. Będzie nas to jednak dużo kosztować. Nie bylibyśmy w stanie jadać tak codziennie, ale powinniśmy od czasu do czasu. Na co dzień do życia wystarczy nam kromka chleba. Ważne, żebyśmy jedli. Tak samo jest z sakramentami, które wielokrotnie przyjmujemy. Zwłaszcza z Eucharystią. Od czasu do czasu możemy odpalić wszystkie działa, które mamy w liturgicznym arsenale, odprawić mszę ze wszystkimi istniejącymi elementami. Niech nawet trwa trzy godziny! A potem świętować aż do granic nieumiarkowania.

Potrzebne są nam takie wyjątkowe chwile. Jeżeli Wigilia Paschalna trwa cztery godziny, to tak właśnie ma być. Bo do istoty świętowania należy także brak pośpiechu. Na co dzień jednak po prostu jemy. Bo właśnie pokarm, a nie talerz daje życie. Miło jest zjeść obiad z ładnego talerza. Ale ważniejsze jest, żeby zjeść. Mam wrażenie, że niektórzy mają tendencję do mylenia porządków. Tak jakby trzeba było podać potrawę na określonym talerzu, żeby można było w ogóle zjeść. Nie, zjeść można z czegokolwiek. Oczywiście, kiedy mamy możliwość świętowania, to dbamy również o rodzaj talerza. Ale nie on jest najważniejszy.

Sakramentem, któremu nie muszą towarzyszyć wyjątkowe okoliczności, jest namaszczenie chorych. Mam wrażenie, że dotąd nie udało się jednak tego sakramentu wprowadzić do powszechnej praktyki Kościoła, jak w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat stało się z komunią świętą. Czy w Polsce nie korzystamy z niego zbyt rzadko?
Myślę, że tu też sytuacja stopniowo się poprawia. Niestety przez długi czas sakrament chorych był traktowany jako „ostatnie namaszczenie”. Według poprzedniego Kodeksu Prawa Kanonicznego, obowiązującego do roku 1983, był udzielany tylko w niebezpieczeństwie śmierci.

I dlatego do dziś propozycja jego przyjęcia budzi w ludziach strach?
Niestety tak. Obecnie jednak pojawiają się też problemy z drugiej strony. Niektóre osoby przyjmują ten sakrament zbyt często, na przykład regularnie, co miesiąc, w ramach mszy za chorych. Zasadniczo namaszczenie chorych powinno być przyjmowane raz w danej chorobie lub w związku z poważnym pogorszeniem zdrowia w jej trakcie.

Dobrze, że w parafiach coraz częściej wspólnie celebruje się namaszczenie chorych, bo sakramenty nie są prywatną sprawą i najlepiej je sprawować we wspólnocie. Wtedy również doświadczamy, że wspólnota troszczy się o chorych. Chorzy zaś przypominają zdrowym członkom wspólnoty, że trzeba się o nich zatroszczyć. Jest to więc jeden z praktycznych wymiarów budowania Kościoła. Oczywiście sakramentu namaszczenia można udzielać także indywidualnie. Zwłaszcza wtedy, kiedy chory nie wychodzi z domu. Jeśli jednak jest tylko możliwość sprawowania wspólnotowego, zawsze będzie to lepszy sposób.

To dotyczy także sakramentu pokuty i pojednania?
Tak, rytuał przewiduje obrzęd pojednania wielu penitentów z indywidualnym rozgrzeszeniem. Zaczynamy wtedy od wspólnego nabożeństwa pokutnego i wspólnego odprawienia rachunku sumienia, a potem przechodzimy do indywidualnej spowiedzi. Ze względu na liczbę ludzi, która się spowiada, stosunkowo rzadko korzystamy z tej możliwości. Budowanie świadomości, że warto tak robić, prawdopodobnie potrwa jeszcze dość długo, ale nabożeństwa pokutne pojawiają się już w czasie rekolekcji czy misji parafialnych. I bardzo dobrze, bo w ten sposób przywraca się świadomość, że pokuta nie jest prywatną sprawą. Każdy grzech ma wymiar społeczny, dlatego nasze nawracanie jest czymś, co dzieje się także we wspólnocie i ze względu na wspólnotę. Niebagatelną sprawą jest też poczucie, że mogę liczyć na modlitwę sióstr i braci.

 

ks. Grzegorz Strzelczyk, Aneta Kuberska-Bębas, Wolność, wiara, Bóg, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

               

Ludwik Wiśniewski OP – Sakramenty dla niesakramentalnych

Ludwik Wiśniewski OP – Sakramenty dla niesakramentalnych

W moim nie tak krótkim życiu kilkakrotnie siedziałem i płakałem razem z niesakramentalnymi małżonkami i rodzicami, że nie mogą oni ze swoimi dziećmi przystąpić do komunii świętej. Był to dla tych ludzi prawdziwy i bolesny dramat.

Rozwiązanie, jakie proponuje się niesakramentalnym małżonkom – ludziom w sile wieku, wychowującym dorastające dzieci – białe małżeństwo, ma, w moim odczuciu, coś niesmacznego i trąci formalizmem. Nie jestem przeciwny takiemu rozwiązaniu, ale do takiej decyzji trzeba dorosnąć, a dorasta się zazwyczaj latami.
Propozycje, jakie pojawiły się podczas ostatniego Synodu i po nim, łącznie z propozycjami kardynała Kaspera, też nie zadowalają – pachną jurydyzmem i jakąś dziwną biurokracją. Trzeba – jak mniemam – gruntownie przeanalizować istotę sakramentu pokuty, łącznie z przeanalizowaniem praktyki tego sakramentu w ciągu wieków. Chyba także trzeba przeanalizować nauczanie Kościoła dotyczące uczestnictwa we mszy świętej i miejsca w niej komunii świętej. Nie prowadziłem niestety badań w tym zakresie, mogę jedynie podzielić się swoim duszpasterskim doświadczeniem i wnioskami, jakie z tego doświadczenia wynikają.

Kiedy byłem młodym księdzem, wiodłem w konfesjonale niekończące się dyskusje. Penitenta, który wyznawał swoje grzechy, a zazwyczaj chodziło o grzechy de sexto, pytałem: „czy uważa to za grzech i czy żałuje?”. Bardzo często padała odpowiedź: „hmmm… proszę księdza, właściwie to nie”. No i wtedy rozpoczynało się przekonywanie, że to grzech, za który trzeba żałować, i że trzeba mieć silne postanowienie poprawy. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, że jestem ciasnym formalistą, i wtedy powiedziałem sobie: Ludwik, zostawże coś do zrobienia Panu Bogu i nie bądź taki mądry.

Po takim osobistym „nawróceniu” penitentowi oświadczałem: „Kościół to uważa za grzech i bardzo cię proszę, abyś to przemyślał”. I mówiłem dalej: „a teraz chodzi o to, abyś całym sercem zapragnął żyć w łączności z Panem Bogiem i był gotów do spełnienia tego, czego zażąda od ciebie Pan Bóg. Pamiętaj, czasem Pan Bóg żąda od człowieka pewnej ofiary”.

W ten sposób cały mój wysiłek, jako spowiednika, zmierzał do tego, aby penitent włożył swoje życie w „ręce Pana Boga”, i to bezwarunkowo. Destylowanie, czy już jest wystarczający żal za grzechy albo czy już jest wystarczające postanowienie poprawy, wydawało mi się niebezpieczne, bo zatrzymywało człowieka na sobie i nie pozwalało wybiec ku Panu Bogu. Najważniejszą sprawą jest, aby człowiek – mocny czy słaby, mądry czy głupi – rzucił się w ramiona Pana Boga. Uprzywilejowanym miejscem, gdzie to się dokonuje, tak sądzę, jest sakrament spowiedzi.
Nieco inaczej wygląda sprawa spowiedzi ludzi zniewolonych jakimś nałogiem. Nałóg onanizmu jest stosunkowo lekkim przypadkiem, bywają poważniejsze nałogi. Penitent czuje się zagubiony, bezsilny, niezdolny do uporządkowania swego życia i niezdolny do poprawy, nic nie może ani sobie, ani spowiednikowi przyobiecać, a przychodzi do spowiedzi z nadzieją uzyskania Bożej pomocy. Czasem bywa nawet tak, że poraniony człowiek zdaje się nie odróżniać dobra od zła, wie jednak, że jest chory, i prosi Boga o uzdrowienie.

Czy można odmówić rozgrzeszenia takiemu człowiekowi? W moim przekonaniu nie można. Przecież nie można czekać z rozgrzeszeniem do momentu, aż penitent sam uporządkuje swoje życie, i wtedy, upewniwszy się, że ma mocne postanowienie poprawy, pośpieszyć z rozgrzeszeniem. Spowiedź jest sakramentem leczącym, dającym Bożą łaskę, Bożą moc ludziom chorym. Czy Kościół dysponujący z ustanowienia Chrystusa takim „lekarstwem” może tego lekarstwa odmówić chorym? Chyba nie może. A chory człowiek, otrzymawszy rozgrzeszenie, ma z kolei prawo przystąpić do komunii świętej, aby jeszcze mocniej zjednoczyć się z Panem Bogiem.

A teraz problem ewentualnego rozgrzeszenia i komunii świętej dla osób żyjących w niesakramentalnym małżeństwie. Oczywiście spowiednik, który w konfesjonale zasiada w imieniu Kościoła, nie może na własną rękę rozgrzeszać, wbrew nauczaniu Kościoła. Wolno mu jednak szukać rozwiązania trudnych problemów i wolno mu Kościołowi podpowiadać, a już na pewno wolno mu pytać. Dlatego pytam: czy nie można by osobę żyjącą w niesakramentalnym związku potraktować tak, jak traktuje się osobę uwikłaną w nałogi, z których sama nie jest w stanie się podnieść, ale szczerze szuka pomocy u Pana Boga i szczerze pragnie żyć w łączności z Panem Bogiem? Staje oto przed konfesjonałem człowiek żyjący w związku niesakramentalnym. Nie kwestionuje on świętości sakramentalnego małżeństwa, nie kwestionuje nierozerwalności tego sakramentu. Staje przed konfesjonałem jako grzesznik. Nie bagatelizuje grzechów, wie, że żyje w grzechu. Był czas, że nie zdawał sobie sprawy z wagi życia w łasce uświęcającej. Dzisiaj jest inaczej – tęskni za Bogiem. Nie usprawiedliwia swego postępowania. Ubolewa, że słabość, głupota, niedojrzałość, namiętność oderwały go od Pana Boga. Szczerze wyznaje swoje grzechy, ale czuje się bezradny i bezsilny, aby swoje życie definitywnie uporządkować. Nie widzi na razie możliwości podjęcia – wspólnie z cywilnym małżonkiem – decyzji na białe małżeństwo. Rzuca się niejako w ramiona Pana Boga, prosząc o pomoc i ufając, że Pan Bóg da mu siłę i pomoże mu rozwikłać jego osobisty trudny, dramatyczny problem.

Więc pytam, nie wiem, ale pytam: dlaczego Kościół miałby w tym wypadku nie śpieszyć z pomocą, dlaczego miałby odmówić „mocy z góry” i czekać, aż sam człowiek uporządkuje swoje życie, i dopiero wtedy zgodzić się – jakby w nagrodę – na wylanie Bożej łaski. Więc pytam, czy taką osobę można odesłać z konfesjonału bez rozgrzeszenia i powiedzieć „radź sobie sam”, skoro wierzymy, że sakrament pokuty przynosi łaskę uzdrawiającą. Więc pytam, czy są racjonalne, ludzkie i chrześcijańskie powody, aby proszącemu człowiekowi nie udzielić tego „niebieskiego lekarstwa”? I wreszcie stawiam pytanie „samozwańczym stróżom ortodoksji” – gdzie tu jest profanacja sakramentu pokuty, gdzie tu jest profanacja sakramentu Eucharystii, gdzie tu jest niszczenie Kościoła i chrześcijańskiej religii, która jest religią miłości i miłosierdzia. Pan Terlikowski ogłasza, że dopuszczenie do komunii niesakramentalnych to „totalna destrukcja katolickiej moralności i zastąpienie jej niemoralnością świata”. Przez całe wieki nadgorliwi teologowie budowali „płoty” w obronie „katolickiej, ortodoksyjnej moralności”, która często była moralnością bez miłości. Proszę bardzo, i dzisiaj możemy sobie pobudować nowe „płoty” oddzielające grzeszników od Kościoła, ale – ostatni już raz pytam – czy to będzie jeszcze chrześcijaństwo, religia miłości i miłosierdzia, czy już sekta?

W 1991 roku duszpasterzowałem w Sankt Petersburgu i zdecydowałem się na przywiezienie na Światowy Dzień Młodzieży w Częstochowie młodych Rosjan. Zgłosiło się trzy tysiące, ostatecznie przywiozłem około dwóch tysięcy gości. Przez kilka miesięcy trwały przygotowania i jedynym miejscem, gdzie te tysiące młodzieży mogły się spotkać, był kościół M. B. z Lourdes przy Kowieńskim Pereułku. Nie spodobało się to naszym starszym parafiankom i przyszły do mnie z wyrzutem, jak mogłem do świętego miejsca – kościoła – zaprosić nieochrzczonych pogan. Później, kiedy te nasze panie nabrały do mnie zaufania, a może nawet pokochały, o mnie za tę swoją reakcję przepraszały. Kiedy czytam i słucham wypowiedzi naszych gorliwych katolików, którzy kategorycznie odmawiają prawa do sakramentów osobom rozwiedzionym, to przypomina mi się ta historia z Petersburga.

A może trzeba podzielić się darem, jaki otrzymaliśmy od Chrystusa, z ludźmi, którzy pobłądzili? Trzeba na koniec jeszcze coś dopowiedzieć. Przy takim postawieniu sprawy mogą oczywiście zdarzyć się nadużycia, może ktoś przyjść do konfesjonału nie z pragnienia Bożej łaski, ale np. z pragnienia przypodobania się teściowej. I dlatego, gdyby Kościół zdecydował się na dopuszczenie osób, o których mowa, do sakramentów, trzeba by, aby przynajmniej na jakiś czas – dla uniknięcia nadużyć – wyznaczono w diecezjach specjalnych spowiedników, umiejących rozpoznać intencje takich niecodziennych penitentów. Jednakże nie widzę potrzeby powoływania specjalnych trybunałów i przeprowadzania specjalnych akcji – wyjaśniających, pokutnych itp. Im prościej, tym lepiej. Powtarzam, rozgrzeszenie nie jest zwolnieniem człowieka z jego zobowiązań, przeciwnie, jest pośpieszeniem mu z pomocą, aby swoje zobowiązania wobec Boga był zdolny należycie wypełnić.

I wreszcie chciałbym prosić, aby zaprzestano posługiwać się argumentem, że dopuszczenie niesakramentalnych do sakramentów będzie „furtką” i niejako zachętą dla części osób, aby nie zawierać sakramentalnego małżeństwa. Dla infantylnych ludzi wszystko może być „furtką” i nie ma na to rady. Ale my tutaj zastanawiamy się nad problemami dorosłych i dojrzałych.

 

Ludwik Wiśniewski OP, Nigdy nie układaj się ze złem, Kraków 2018


Polecamy:

                                   

Czy zawsze warto iść do spowiedzi? Rozmowa z Grzegorzem Kramerem SJ i Piotrem Żyłką

Czy zawsze warto iść do spowiedzi? Rozmowa z Grzegorzem Kramerem SJ i Piotrem Żyłką

Grzegorz Kramer SJ i Piotr Żyłka w rozmowie z Łukaszem Wojtusikiem. O tym, czy zawsze warto chodzić do spowiedzi i co jest w niej najważniejsze

 

ŁUKASZ WOJTUSIK: Wolisz sam spowiadać czy się spowiadać?

GRZEGORZ KRAMER SJ: Lubię się spowiadać, to trudne doświadczenie, ale odświeża rela­cję z Bogiem. Trudno to opisać, ale im dalej od ostatniej spowie­dzi, tym staję się słabszy. Gdy przychodzę się wyspowiadać po jakimś czasie, czuję później siłę.

ŁUKASZ: A spowiadać lubisz?

GRZEGORZ: Jasne, choć są momenty, w których – pewnie jak każdy ksiądz – doświadczam zmęczenia i frustracji. Konfesjonał to miejsce, w którym spotykam konkretnego człowieka, mogę mu prosto w oczy powiedzieć, że Bóg jest dobry.

ŁUKASZ: Po co się chodzi do obcego człowieka mówić mu o tym, co się złego w życiu robiło?

PIOTR ŻYŁKA: Kościół katolicki przyjął taką formę spowiedzi – to najprostsza odpowiedź.

ŁUKASZ: I rozumiem, że lubisz chodzić do obcego człowieka opowiadać mu o swoich słabościach?

PIOTR: Różnie bywa. Jakiś czas temu miałem długi okres bez spowie­dzi. Co ciekawe, nie był to mój heretycki wymysł. Posłuchałem porady zaufanego duchownego, który powiedział mi, że je­śli mam taki moment w swoim życiu duchowym, gdy poważnie zastanawiam się nad tym, czym jest grzech, nad relacją między grzechem a sakramentami i nad tym, jak to wszystko na mnie i moją relację z Panem Bogiem, to może być pożytecz­ne, jeśli przestanę na jakiś czas chodzić do spowiedzi i świadomie postaram się z tym wszystkim zmierzyć. Czasem się zastana­wiam, co jest gorsze – niechodzenie do spowiedzi czy chodzenie do niej bez wiary, bez refleksji, jak do automatu?

ŁUKASZ: Ciekawa argumentacja.

PIOTR: Żeby była jasność. Ja nie zachęcam do niechodzenia do spowie­dzi. Zachęcam, żeby to robić świadomie.

GRZEGORZ: Redaktor katolickiego portalu bez spowiedzi?

PIOTR: A zalecił mi to katolicki ksiądz.

GRZEGORZ: Nie zapytam o nazwisko.

PIOTR: A ja nie powiem (uśmiech). Chyba nie potrafię powiedzieć, że lu­bię spowiedź. Ale wiem, że jest mi bardzo potrzebna. Lata mi zajęło zrozumienie tego, że ona Panu Bogu nie jest do niczego przydatna. To ja jej potrzebuję, a nie On. Czeka na moment, w którym złapię się za głowę i uświadomię sobie, w jakie bagno się znowu wpakowałem i że sam nie dam rady z niego wyjść, że potrzebuję Jego pomocy.

ŁUKASZ: Wielu ludzi, którzy tkwią w takim bagnie, powinno jednak iść raczej do psychologa niż do spowiedzi.

GRZEGORZ: Jedno nie wyklucza drugiego. Jeśli coś mnie naprawdę zniewa­la, ogranicza moją wolność, człowieczeństwo, psycholog może okazać się dobrym rozwiązaniem. My wierzymy jeszcze, że Pan Bóg wybaczył nam już wieki temu w momencie śmierci Jezusa na krzyżu, ale wciąż potrzebujemy bardzo konkretnego momentu, w którym usłyszymy, że nam odpuszcza grzechy, stąd też mię­dzy innymi spowiedź. Psycholog i spowiednik mogą się uzupeł­niać, pomagać sobie wzajemnie.

ŁUKASZ: Spowiedź w rękach księdza to poważne narzędzie władzy.

GRZEGORZ: Ogromnej władzy. Po obu stronach zresztą. Władza księdza, któ­ry może odpuścić grzechy albo je zatrzymać, ale też władza czło­wieka, który się spowiada, który sam sobie musi odpuścić winy. Czasem w trakcie rozmowy okazuje się, że nie potrafi tego zro­bić, bo tak bardzo kogoś zranił, i moja formułka o odpuszczeniu grzechów na nic mu się w tym momencie życia nie zda. Niekie­dy trzeba więcej czasu.

ŁUKASZ: Chodziło mi o jeszcze inny rodzaj władzy. Ludzie opowiadają ci o swo­ich słabościach w cztery oczy. A potem podczas mszy widzisz ich wszystkich i sumę ich słabości. Wiesz, że często oszukują się w ro­dzinach i że mógłbyś to zmienić.

GRZEGORZ: Wierz albo nie, ale takiego ciężaru nie niosę. Wiem, że można mieć tego typu obawy, że powiem coś księdzu, a on się wygada. Część ludzi żyje w przekonaniu, że jak nagrzeszyli, to teraz się będą przed księdzem chować, bo on widzi ich grzechy. Ale ja nie mam z tym problemu, ponieważ ich grzechów nie widzę. Nie za­glądam ludziom w dusze i nie mówię o ich grzechach innym.

ŁUKASZ: A gdy ktoś ci mówi, że jest wykorzystywany?

GRZEGORZ: Rzadko, ale zdarzają się sytuacje, kiedy wiesz, że ktoś doznaje prze­mocy. Spowiada się i twierdzi, że poza spowiedzią nie chce pomocy. I to jest bardzo trudne. Wiesz, że ktoś cierpi i nie możesz nic zrobić.

ŁUKASZ: Nie możesz złamać tajemnicy spowiedzi dla wyższego celu, wyższej konieczności?

GRZEGORZ: Zawsze wtedy pytam, czy mogę pomóc. Bardzo rzadko się zda­rza, że ktoś chce ode mnie pomocy poza konfesjonałem. Wtedy nie możesz nic zrobić. Jesteś związany tajemnicą, mimo że ludz­kie historie, jak ludzie, do ciebie wracają. Staram się z tego wy­ciągać pozytywną naukę.

ŁUKASZ: Jaką?

GRZEGORZ: Wiedza o człowieku w grzechu, bo o takiej sytuacji mówimy, daje mi siłę. Przecież ktoś przyszedł do mnie, opowiada o najtrudniej­szych sprawach swojego prywatnego życia, musi mieć niesamo­witą odwagę, żeby to zrobić. Dzięki rozmowie staram się pokazać mu, że nie musi już tego ciężaru nieść sam, próbuję pokazać, że mogę mu ulżyć.

ŁUKASZ: Piotrek, znasz wielu księży, możesz przebierać w spowiednikach. Idziesz na chybił trafił czy masz swoich ludzi od spowiedzi?

PIOTR: Nie mam jednego stałego spowiednika, kierownika ducho­wego, do którego zawsze idę. Kiedyś miałem, ale go przenieśli z Krakowa (uśmiech). Ale jest kilku franciszkanów i dominika­nów, o których wiem, że mogę do nich pójść bez obaw. U nich mogę liczyć na coś więcej niż tylko odklepanie formułki. Trak­tują penitentów poważnie. Spowiedź jest rozmową, uważnym wysłuchaniem, jakąś podpowiedzią, radą. Dlatego staram się do nich wracać. Oni znają mnie, moją historię, wiedzą, z czym się zmagam, wiedzą, z jakimi słabościami walczę i co się powtarza w moich spowiedziach. Podpowiadają mi, co zrobić. Nie dostaję u nich pokut z czapy. Polecam taki sposób: nie chodzić na chybił trafił, ale do kogoś, kogo znamy i kto nas zna. Sakrament działa, niezależnie od księdza, do którego trafisz, z tą samą mocą. Cza­sem może łatwiej z tego samego grzechu wyspowiadać się za każdym razem innej osobie. Tylko że to jednak pójście trochę na łatwiznę. Jestem przekonany, że dobrze jest wyznawać te same grzechy tej samej osobie.

ŁUKASZ: Historie twoich spowiedzi to historie dobrych spowiedników?

PIOTR: Pewnie, że nie tylko. Miałem kilka spowiedzi, o których wolałbym zapomnieć. W okresie dojrzewania mocno zmagałem się z Ko­ściołem. Nie wiedziałem, czy chcę być jego częścią. I doświadczy­łem wtedy kilku spowiedzi, po których po prostu przestawałem chodzić do kościoła. Myślałem wtedy, że skoro Kościół tak przyj­muje grzesznika, to z taką instytucją nie chcę mieć nic wspólnego.

ŁUKASZ: Zamiast zrozumienia – wkurzenie?

PIOTR: Szczerze? Zaliczyłem klika spotkań w konfesjonałach z księżmi, którzy byli po prostu chamscy. Oczywiście wierzę, że Pan Bóg sobie poradzi i przebije się z łaską nawet przez największego ba­rana, ale z konfesjonału można wyjść bardzo poharatanym. Je­śli Kościół ma być szpitalem, to niestety ci księża raczej dobijali ciężko chorego, niż opatrywali rany. Mam sporo znajomych, któ­rzy też nie mieli szczęścia ze spowiednikami. Idą do spowiedzi przed chrztem, ślubem i trafiają na księży, którzy ich dobijają, a nawet poniżają. Albo ktoś zbiera się po kilku latach, długo wal­czy ze sobą, przepracowuje coś na serio, w końcu przychodzi do szczerej spowiedzi, klęka w konfesjonale, liczy na nowe otwar­cie swojej relacji z Kościołem i z Bogiem i zostaje totalnie olany. Po drugiej stronie kratki słychać tylko – dwie zdrowaśki, prze­czytaj fragment z Pisma Świętego i chwała Ojcu i Synowi, i Du­chowi Świętemu, mam cię gdzieś. Myślę, że Kościół gubi w ten sposób wielu ludzi, którzy wykonali ciężką duchową pracę. Za­miast wyciągnąć do nich rękę, dobijamy ich lub lekceważymy.

ŁUKASZ: Z czego to wynika? Z braku wrażliwości, wykształcenia? A może księ­ża mają przeładowany grafik w konfesjonale?

GRZEGORZ: Wszystko naraz. Ale przede wszystkim – jakim jesteś człowie­kiem, takim i spowiednikiem. Mało wrażliwi, wręcz grubiańscy księża mają przy kratce konfesjonału spore problemy z okaza­niem zrozumienia, i co za tym idzie, miłosierdzia. Łaska buduje na naturze – powtórzę za św. Tomaszem. I jeszcze jeden ważny czynnik: łatwiej jest księżom, którzy sami doświadczyli grze­chu i przebaczenia. Jeśli Pan Bóg mi wybaczył i sam sobie wybaczyłem dzięki niemu, potrafię współczuć z innymi. Wtedy nawet jeśli na co dzień jestem trudnym człowiekiem, wchodząc do kon­fesjonału, potrafię być dobry, potrafię słuchać.

PIOTR: Arcybiskup Grzegorz Ryś wielokrotnie powtarza, że dopóki nie wyrżniesz na pysk, nie doświadczysz upadku, grzechu i nie do­wiesz się, czym jest wybaczenie, nie wychodź do ludzi, bo zrobisz im krzywdę. Do konfesjonału trafiają ludzie, którzy chcą miło­sierdzia; jeśli po drugiej stronie kratki jest ktoś, kto go nie do­świadczył, może być dramat.

GRZEGORZ: Posługujemy się sloganem: doświadczyć swojego grzechu, ale nie chodzi tu o świadomość, że złamałem któreś z przykazań czy w moim przypadku również śluby zakonne; chodzi o poczucie, że dla mnie grzech, który się wydarzył, w który wszedłem, jest naprawdę trudnym przeżyciem. Czuję się źle w relacji z Bogiem, grzech mnie upadla i wtedy idę do spowiedzi! Powtórzę, to kwe­stia doświadczenia, a nie wiedzy. Nie chodzi o to, żebyśmy z każ­dą pierdołką biegli do konfesjonału.

ŁUKASZ: Post od spowiedzi może być wskazany?

GRZEGORZ: Tak, jeśli podchodzimy do sprawy świadomie, dojrzale. Przyda­rzają mi się grzechy dnia codziennego, a jednak świadomie prze­dłużam moment kolejnej spowiedzi, by trochę się pomęczyć ze sprawą, przemyśleć błędy. Nie można działać jak dziecko, któ­re przez trzy dni chodzi w białych ubrankach, a potem znów się brudzi, mimo że ojciec prosił, by nie wchodzić w błoto. W sakra­mencie spowiedzi nie chodzi o magię, ale o spotkanie z Bogiem. A żeby doszło do spotkania, muszę za Nim zatęsknić. Inaczej się nie spotkamy. Można pochodzić trochę w brudnych ciuchach.

ŁUKASZ: A jeśli regularnie chodzę do kościoła, przestrzegam przykazań, pro­wadzę raczej spokojne, zrównoważone życie, to po co mi spowiedź? Po co Panu Bogu głowę zawracać, skoro wydaje mi się, że nie grzeszę.

GRZEGORZ: Dotykamy dwóch kwestii. Po pierwsze, wracamy do osoby sta­łego spowiednika; dobrze mieć kogoś, kto byłby stałym odnie­sieniem, on łatwiej zauważy, gdzie wypieramy coś z pamięci. Zna dynamikę naszego duchowego rozwoju, z nim ustalamy często­tliwość spowiedzi. Po drugie, mając dużą samoświadomość du­chową, sami umawiamy się ze sobą, że do konfesjonału idziemy na przykład raz na dwa miesiące. Dobry spowiednik zrozumie naszą motywację, chęć zmagania się z sobą na dłuższym odcin­ku. Ważne, by dobrze przemyśleć i uargumentować wybór, któ­rego dokonujemy. Idziemy do spowiedzi nie dlatego, że mamy to gdzieś, tylko stajemy rzadziej przy kratkach konfesjonału, po­nieważ nam to służy, widzimy owoce zmagania się z sobą.

PIOTR: Mamy spore problemy z sensownym podejściem do spowiedzi po obu stronach konfesjonału. Na katechezach kształtuje się w mło­dych ludziach poczucie, że spowiedź to kara za niedotrzymanie umowy. Nie przestrzegałeś praw, złamałeś zasady, teraz będziesz musiał za to odpokutować, przeprosić i ponieść konsekwencje. W takim nauczaniu umyka najważniejsza kwestia – mówimy przecież o prawdziwej i niezwykłej relacji – człowieka z Bogiem i Boga z człowiekiem. Przychodzimy do Kogoś, Kto nas kocha i chce nam pomóc, nie chce nas gnębić. Spójrzmy na historię mo­jego patrona, św. Piotra. Zauważyłem w jego relacji z Jezusem dwa ważne momenty świetnie pasujące do tematu, którym się zajmu­jemy. Pierwszy wtedy, gdy Jezus pyta uczniów, kim dla nich jest, a Piotr wyrywa się, mówiąc, że On jest Mesjaszem. Jezus cieszy się z takiej odpowiedzi, ale chwilę później dodaje, że będzie musiał zginąć na krzyżu. Wzburzony tymi słowami Piotr protestuje. Piotr wierzy po swojemu, egoistycznie, chce Mesjasza dowódcy i poli­tycznego wyzwoliciela. Jeszcze nie rozumie, że Bóg jest zupełnie inny od jego wyobrażeń. Jezus reaguje ostro i beszta Piotra słowa­mi: „Zejdź Mi z oczu, szatanie!”. Mądrzy ludzie siedzący w tłuma­czeniach Biblii mówią, że tam tak naprawdę jest: „Pójdź za Mnie, szatanie!”. Jezus nie udaje, że wszystko jest OK. Ale nie mówi: „Chłopie, ty nic nie rozumiesz. Zejdź Mi z oczu!”. Mówi do Piotra: „Idź za Mnie!” Co to znaczy? Jezus go nie potępia. On mu skła­da obietnicę! Będę szedł przed tobą, nie rób już nic po swojemu, skończ ze swoim egoizmem. Ranisz ludzi, ponieważ niby wiesz najlepiej, myślisz kategoriami, które nie są moimi kategoriami.

ŁUKASZ: I jak się to przekłada na spowiedź?

PIOTR: Przychodzę do Niego, klękam i mówię: „Panie Boże, znowu pró­bowałem robić po swojemu i dupa blada z tego wyszła, porani­łem i siebie, i innych”. A On mnie nie opieprza, tylko zdaje się mówić: „Ok, oddaj Mi to, z czym przychodzisz, chodź za Mnie, ruszajmy razem, Ja prowadzę. Zaufaj Mi, tak będzie lepiej”.

ŁUKASZ: A drugi moment relacji Piotra z Jezusem, który jest dla ciebie ważny w kontekście spowiedzi?

PIOTR: Rozmowa już po zmartwychwstaniu. Piotr zawalił na całej linii, zdradził Jezusa i mimo to On chce, by Piotr za Nim poszedł, że­by spróbowali jeszcze raz, chce odbudować więzi, pyta o miłość. Spowiedź może być takim zbliżeniem, wzajemną chęcią odno­wienia relacji. W tym fragmencie Jezus pyta trzy razy Piotra, czy ten Go kocha. Tu nie chodzi o upokorzenie, tylko o podniesienie. Nie ma takiego upadku, z którego nie można się podnieść w re­lacji z Bogiem. Problem w tym, że najczęściej nie rozumiemy, że w spowiedzi mamy do czynienia z czułą relacją. Bóg naprawdę nie czeka, żebyśmy przed Nim padali ze strachu na kolana. On pewnie nie może wytrzymać, tak bardzo chce, żebyśmy do Nie­go wrócili, przyszli do Niego. Chce nam pomóc, ale nie zrobi tego na siłę, sami musimy tego chcieć. To istota spowiedzi, nie błagaj­my o wybaczenie, po prostu idźmy się spotkać z kimś, komu na nas na maksa zależy.

GRZEGORZ: Mądrze mówisz (uśmiech). Siedząc w konfesjonale, pytam cza­sem ludzi, po co przyszli do spowiedzi, dziewięćdziesiąt dziewięć procent opowiada mi wtedy o tym, że grzeszyli, żałują, że pro­szą o zadośćuczynienie. Mówią w sposób wyuczony, bazując na tekstach wykutych na blachę przed Pierwszą Komunią Świętą. A kiedy im mówisz, że chodzi jednak o coś innego, siejesz nie­pewność. Napięcie rośnie, ponieważ zadaję pytania spoza formu­łek spowiedzi. Często czuję wtedy zdziwienie po drugiej stronie konfesjonału, o co tu chodzi, przecież przyszedłem się tylko grzecznie wyspowiadać. W spowiedzi widać często brak głęb­szej refleksji, prawdziwego zrozumienia sakramentu. Wydaje się, że ludzie boją się nie tylko spowiednika, ale także Boga. Bo prze­cież trzeba chodzić do spowiedzi, żeby nie iść do piekła!

PIOTR: Rozmawialiśmy ostatnio w Deonie o tym, że zabiliśmy istotę sa­kramentu spowiedzi i jeszcze kilku innych ważnych przestrzeni skrajnym formalizmem. Koleżanka opowiedziała historię ze ślubu, na którym niedawno była. Młodzi ludzie mieszkali ze so­bą przed ślubem. Wiadomo, z punktu widzenia Kościoła to coś, z czego należy się wyspowiadać. I wiecie, co im ksiądz powiedział w konfesjonale? Że da im rozgrzeszenie, tylko niech jakoś już wytrzymają te kilka nocy bez seksu. Żadnego pogłębienia, jakiś obłęd. Czy to ma cokolwiek wspólnego z nawróceniem? Czy ten ksiądz im jakoś w tym pomógł? Nie, najważniejsze, żeby forma­lizm się zgadzał. Jeśli do tego dodamy karteczki i podpisy, które trzeba zdobywać, to ja się ludziom nie dziwię, że się z tego śmie­ją i mówią, że to jest parodia. Topimy się w schematach, jesteśmy za bardzo skoncentrowani na biurokracji i formalnościach.

ŁUKASZ: Mój syn przed Pierwszą Komunią Świętą najbardziej bał się spowiedzi, przerażał go fakt, że może zapomnieć formułki, a przecież bez for­mułki spowiedź jest nieważna.

GRZEGORZ: Mówisz to księdzu, który rozpoczął właśnie z dziećmi przygoto­wania do Pierwszej Komunii Świętej! (uśmiech). Zastanawiam się, jak to gryźć, programu nie mogę zlekceważyć, lecz mogę zmienić akcenty. Chodzi przecież o relacyjność, chcemy nauczyć dziec­ko, że można w każdym sakramencie odkrywać nie tylko Bo­ga, ale także człowieka. Staram się pokazywać, że formuła jest tylko narzędziem, drugorzędną sprawą w całym tym spotkaniu. Muszę się jednak liczyć z rodzicami, którzy na forach interne­towych psioczą na stary niereformowalny Kościół, ale w swojej parafii chcą formułek i tradycji.

ŁUKASZ: Jak godzić wodę z ogniem?

GRZEGORZ: Nie ma łatwych rozwiązań, rozumiem przywiązanie rodziców do formuł, których ich nauczono. Stały się częścią ich katolickiego wychowania. Kilka razy spowiadałem dzieciaki świeżo po Pierw­szej Komunii Świętej i przyznaję ci rację, bardzo trudno je nauczyć normalnego, niesformalizowanego mówienia. Z drugiej stro­ny czasami rodzice domagają się, by tradycja spowiedzi zgodnej z formułką była zachowana. Bez formułki się nie liczy. W naszej wierze czasem trudno wyjść ze stereotypowego myślenia, spróbo­wać inaczej. Tego też trzeba się nauczyć. Moim zadaniem jest go­dzić jakoś te potrzeby, szukać złotego środka. Spowiadam dzieci, które czasami zacinają się na formułce i nie potrafią tego przesko­czyć. Próbuję wtedy upraszczać, mówię na przykład: „Powiedz, co cię ostatnio zabolało, z czym ci jest źle”. Po drugiej stronie konfe­sjonału słyszę wtedy: „Nie. Muszę to powiedzieć tak, jak trzeba”.

ŁUKASZ: Dzieci potrzebują jasnych wskazań, reguł, których mogą się trzymać?

GRZEGORZ: Takie jest moje doświadczenie w tym zakresie. Sugerując dziecku, „powiedz, jak czujesz”, sprawiam, że jego kontakt z obcą jednak osobą jest jeszcze trudniejszy. Trzeba łączyć dynamikę rozwoju dziecka i jego zapał z pewnymi regułami. Inna sprawa, że kształ­ceni w Kościele na regułkach dorośli mają podstawowe proble­my z rozumieniem katechizmu.

PIOTR: Pełna zgoda. Dorzućmy jeszcze jeden aspekt. Jesteśmy katechi­zowani w sposób zupełnie niedostosowany do wieku i rozwoju duchowego. Jakbyśmy całe życie byli dziećmi. Wykuć formuł­ki, zapamiętać, przestrzegać. Nie zadawać zbędnych pytań. A lu­dzie dorastają, pracują, zakładają rodziny, mierzą się z poważnymi problemami i rozterkami. Kościół zbyt często nie ma dla nich od­powiedzi. Dorosły człowiek słyszy z ambony to samo co dziec­ko w szkole na katechezie. Formułki, zasady, przestrzegać, nie dyskutować. To ma tak naprawdę mało wspólnego z chrześcijań­stwem. Benedykt XVI wielokrotnie zwracał uwagę, że to ogrom­ny błąd, i przypominał, że istoty chrześcijaństwa nie stanowi idea, doktryna czy system wartości, tylko relacja z żywym Bogiem.

ŁUKASZ: W modlitwie Ojcze nasz nie ma mowy o prawnych i formalnych uwa­runkowaniach wiary.

PIOTR: Co więcej, o grzechach jest mowa dopiero na samym końcu. Wcześniej jest rozmowa z Ojcem, uwielbienie, podziękowanie, prośba o opiekę. To też pokazuje, co jest najważniejsze w relacji z Nim. A my wszystko postawiliśmy na głowie.

 

Fragment książki „Łobuzy. Grzesznicy mile widziani”, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy: