Jezus gorszyciel i chorzy na samousprawiedliwienie

Jezus gorszyciel i chorzy na samousprawiedliwienie

Kto gorszy się miłosierdziem Jezusa

Jezus w Ewangeliach przedstawiony jest jako objawienie miłosierdzia Bożego: przede wszystkim sam kierował się nim w swoich spotkaniach z ludźmi, następnie głosił je poprzez przypowieści, nauczanie i upomnienia prorockie. Nie możemy zapomnieć, że na początku swojej działalności jako pierwszy znak wybrał chrzest, do którego ustawił się w kolejce razem z grzesznikami, aby z rąk Jana Chrzciciela przyjąć zanurzenie w Jordanie na odpuszczenie grzechów (zob. Mk 1,9–11 i par. J 1,29–34). Ten, który był bez grzechu, stał się grzechem dla nas (zob. 2 Kor 5,21) w pełnej solidarności z grzesznikami. To jest pierwszy obraz Jezusa z działalności publicznej przekazany nam przez Ewangelie. Gorszył on chrześcijan pierwszych generacji, próbujących złagodzić wymowę tego wydarzenia (por. Łk 3,21–22) albo w jakiś sposób usprawiedliwić wybór Jezusa (por. Mt 3,14–15). Tymczasem trzeba podkreślić to z całą mocą: Ten, który przybył od Boga, ukazał się jako grzesznik i nie będąc nim, stanął między grzesznikami. Oto szaleństwo miłości Bożej: Święty, który ze względu na miłosierdzie w Jezusie staje się grzesznikiem. I właśnie wobec Jezusa, w Jego dobrowolnie wybranej solidarności z grzesznikami, Ojciec z nieba ogłasza: „Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie złożyłem całą moją radość” (Mk 1,11 i par.), abyś objawił moje prawdziwe oblicze, moje Imię „miłosierny i litościwy”.

W ciągu całego swojego życia Jezus ukazywał, że Bóg kocha jawnych grzeszników, tych wytykanych przez innych. Dlaczego? Ponieważ wszyscy są grzesznikami (zob. Rz 3,23). Nawrócenia potrzebuje sprawiedliwy, który grzeszy siedem razy dziennie (zob. Prz 24,16). Nawracać się musi również ten, kto grzeszy w ukryciu, mimo że jest szanowany i ceniony ze względu na swój zewnętrzny wizerunek. Ten zaś, kto pozostaje jawnym grzesznikiem, nieustannie wystawionym na osąd innych, jest w pierwszym rzędzie wezwany do zmiany życia. Osąd innych „łamie” mu serce, aż stanie się „sercem pokornym i skruszonym” (Ps 51 (50),19), bardziej wyczulonym na potrzebę łaski Bożej.

Wychodząc od tego spostrzeżenia, Jezus ogłosił na początku swojej działalności: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem, aby powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” (Mk 2,17 i par.). To twarde słowa, a także paradoksalne, dlatego należy je właściwie zrozumieć. Jezus oczywiście nie potępia sprawiedliwych jako takich, wręcz przeciwnie – wzywa swoich uczniów, aby ich sprawiedliwość przewyższała tę uczonych w Piśmie i faryzeuszy (por. Mt 5,20). Natomiast obciąża winą sprawiedliwych, którzy pokładają nadzieję w sobie samych i swoich uczynkach (por. Łk 18,9), tych, którzy na mocy zachowywania Prawa osądzają i niszczą bliźnich. Obwinia ludzi, którzy czują się „oddzieleni” i lepsi od innych. Należy zwrócić uwagę, że Ewangelie opisują jako „chorych na samousprawiedliwienie” uczonych w Prawie, faryzeuszy, trzeba jednak zaznaczyć, że nie dotyczy to ich wszystkich. Kiedy czytamy teksty, w których Jezus atakuje tę grupę, musimy pamiętać, że mamy do czynienia z „literackim” uogólnieniem, które należy odpowiednio zinterpretować. W rzeczywistości osoby chcące uchodzić za sprawiedliwe można znaleźć wśród osób „religijnych” różnych proweniencji – tak w judaizmie, jak i w chrześcijaństwie.

Są to ludzie, którzy gorszą się nauczaniem Jezusa i Jego zachowaniem wobec grzeszników. Można zrozumieć mechanizmy, które prowadzą ich ku rygoryzmowi, wymaganiom i ku dosłownemu rozumieniu Prawa. Osoby religijne tego pokroju angażują całą swoją energię w walkę z grzechem. Za wszelką cenę dążą do skrupulatnego przestrzegania Prawa i są skłonne do poświęceń. Jednak ze względu na odniesione sukcesy nie odczuwają wdzięczności wobec Boga za otrzymaną łaskę, która w nich działała. Są przekonane, że zasługi mogą przypisać sobie. Uważają się za nienaganne i „niepokalane” w oparciu o swoje przyzwyczajenia i rytuały. Pewne zdobytej w trudzie pozycji, stają się przykładem dla innych. Myśląc, że powinny udowodnić czy zademonstrować swoje cnoty, działają w dobrej wierze. Chcą bowiem, by również inni podjęli trud i osiągnęli wyższy poziom moralny. Kiedy jednak zdarzy się, że w życiu codziennym nie mogą stanąć na wysokości zadania lub popadają w grzech, za jedyną drogę ucieczki uznają staranne ukrycie swoich przewin, aby nie wzbudzić zgorszenia. W rezultacie owi „sprawiedliwi” karmią się potrzebą bycia widzianymi i podziwianymi przez innych. Każdego dnia, często nieświadomie, podejmują wysiłek, by budować swój dobry wizerunek, pozbawiony słabości i win. Ich rzekoma sprawiedliwość staje się ostatecznie parawanem chroniącym przed koniecznością zmierzenia się z wartościami, które określają jakość relacji międzyludzkich: stają się nieprzystępni, niezdolni do przyjaźni i radości bycia z innymi, często osamotnieni lub wprost izolowani. Aby być nienaganni w zachowaniu, przestają słuchać innych i lekceważą sprawiedliwość, miłosierdzie, współczucie i wierność (por. Mt 23,23).

Jezus dobrze zna tych „sprawiedliwych”, dlatego może powiedzieć, że „już odebrali swoją nagrodę” (Mt 6,2.5.16) – bez względu na to, czy dają jałmużnę, czy modlą się lub poszczą, ponieważ wszystkie te działania, same w sobie święte i konieczne, jeżeli są robione na pokaz, przynoszą chwałę temu, kto je czyni, a nie Bogu (por. Mt 5,16). W imię autentyczności Bożego miłosierdzia Jezus występuje przeciw ludziom tego typu. Biorąc pod uwagę, że mogą oni później znaleźć się w Jego wspólnocie, wspólnocie chrześcijańskiej, przeżywa gniew prorocki. Sięga po słowo mocne i dobitne, jasno wskazujące, co jest złem. Nie unika inwektyw, aby wstrząsnąć tymi, którzy przyzwyczaili się do kłamstwa i obłudy. Woła do nich: „Biada wam!” (Mt 23,13.15.16.23.25.27.29), i ujawnia wszystkie ich wady, hipokryzję i nieszczerość, które czynią z nich „pobielane groby” (zob. Mt 6,2). Faryzeusze ci modlą się publicznie, ponieważ wolą być słuchani przez ludzi niż przez Boga (zob. Mt 6,5). Mnożą modlitwy, aby pokazać wiarę, której nie mają (zob. Mt 6,7). Przyjmują ponury wygląd, aby przyciągnąć uwagę i wzbudzić aplauz (por. Mt 6,16).

Na tym nie koniec. Owi religijni ludzie identyfikują się ze swoją rolą, aby wywołać wrażenie stałości własnej postawy i przezwyciężyć niepokój wynikający z konieczności poszukiwania, konfrontowania się i dialogu z innymi. Ich osobowość osadza się na autorytecie, „byciu pierwszymi”, na zaszczytnych miejscach podczas spotkań liturgicznych (zob. Mt 23,6). To wszystko prowadzi do zaburzeń osobowości, a nawet grozi rozdwojeniem jaźni. Ich funkcja staje się ich fikcją, ta zaś karmi i podtrzymuje ich miejsce i autorytet we wspólnocie. Kochają próżność, są pewni siebie, chcą prezentować się jako godni salonów, ponieważ uważają się za osoby wartościowe. Strach przed pokazaniem się takimi, jakimi są naprawdę – biednymi i słabymi stworzeniami jak wszyscy – powoduje, że coraz mocniej identyfikują się z pełnioną funkcją. Ostatecznie to ona przejmuje nad nimi władzę. W taki oto sposób, krok za krokiem, wszystko w ich życiu staje się przemyślane i przeżywane w kontekście założonego celu. Oprawa religijna staje się usprawiedliwieniem wszelkich zachowań, również tych niewłaściwych, ale uznanych za konieczne dla chwały Bożej. Tak czyniąc, stają się ślepi (zob. Mt 23,16.17.19.24), nie widzą, że w rzeczywistości szukają tylko swojej chwały. Kochają być widziani i postrzegają siebie oczyma innych, nie są jednak zdolni patrzeć na ludzi w sposób bezinteresowny, gdyż zawsze oczekują uznania. Stają się więc ślepi na samych siebie i nie widzą siebie tak, jak widzi ich Bóg. W rezultacie prowadzą zepsute, podwójne życie, ponieważ nie dostrzegają już, ani tym bardziej nie potępiają swojego grzechu, a jedynie grzechy innych.

Jezus jest wobec nich surowy, ponieważ negują oni ludzkie relacje, solidarność i miłosierdzie. Oddalają się i separują, ubierając się w jednakowy sposób, w bogate, długie szaty, olśniewające ozdoby ze złota i drogich kamieni, cenne nakrycia głowy jak u faraonów i władców tego świata. Nie ma sensu, aby wmawiali, że czynią to wszystko na chwałę Boga, dziś już nikt w to nie wierzy! Jednym z nich może być także każdy z nas, ponieważ te przywary nie są obce nikomu. Przede wszystkim zaś komuś takiemu jak ja – mnichowi, osobie kościelnej, a przez to w Kościele rozpoznawalnej. Dlatego zasadne jest postawienie pytania: czy z powodu mojej samoświadomości i samousprawiedliwiania się nie jestem również tym „sprawiedliwym”, do którego Jezus nie przyszedł? Przed udzieleniem odpowiedzi na to pytanie rodzi się lęk…

Kto przyjmie miłosierdzie Jezusa

Tak jak Jezus rozpoznał, że Jan Chrzciciel był posłany przez Boga, tak również Jezusa rozpoznawali publiczni grzesznicy (celnicy) i prostytutki, natomiast ludzie religijni nie uwierzyli Mu (por. Mt 21,32). Było to bolesne doświadczenie, które doprowadziło Go do wypowiedzenia znanych słów: „Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego” (Mt 21,31). Możemy być pewni, że także dzisiaj Jezus chce spotkać w pierwszej kolejności tych, którzy są chorzy i wzywają lekarza życia, czują się grzesznikami i chcieliby, aby im przebaczono. Natomiast ludzi pobożnych mających się za lepszych od swoich braci i sióstr, ufających w swoje uczynki – Jezus pomija. Co więcej, zamyka przed nimi swoje objawienie. Prostytutki i jawnogrzesznicy mogą się nawrócić i dlatego będą wyprzedzać w drodze do królestwa Bożego tych, którzy sądzą, że nie muszą się nawrócić i nie potrzebują miłosierdzia.

Dlatego Ewangelia wskazuje, że Jezus nie powoływał kapłanów ani gorliwców, takich jak faryzeusze, natomiast wezwał celnika Mateusza (zob. Mt 9,9 i par.). Sam lubił siadać za stołem z grzesznikami, dzieląc z nimi ten gest szczególnej wspólnoty i tym samym odsłaniając Boże serce (zob. Mt 9,10 i par.). Niektórzy faryzeusze chcieli w związku z tym wywołać skandal wśród uczniów, pytając ich: „Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?” (Mt 9,11; zob. Mk 2,16). Odpowiedzi udzielił im sam Jezus: „Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia [éleos] niż ofiary” (Mt 9,13; zob. Oz 6,6). Z kolei faryzeusze osądzili Jezusa: „Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników” (Mt 11,19; Łk 7,34).

Przyjaźń Jezusa z osobami mniej poważanymi we wspólnocie religijnej, jego serdeczna sympatia, jaką darzył kobiety i mężczyzn „zagubionych”, była bardzo ludzka, autentyczna, nie wynikała z jakiejś strategii nawracania. Jezus wiedział, że w tych zagubionych jest więcej człowieczeństwa niż w tych, którzy czują się czyści i pobożni! On nie kocha grzechu, ale grzeszników w ich grzeszności – i to bez względu na grzech. Dlatego jest to gorsząca prawda o miłosierdziu: Bóg kocha nas, mimo iż my jesteśmy Jego nieprzyjaciółmi, i jedna nas ze sobą, choć jesteśmy grzesznikami! To jest doświadczenie, które odmieniło życie Pawła: czuć się kochanym i wezwanym przez Boga w sytuacji, gdy nienawidzi się Jezusa i ze wszystkich sił prześladuje Go w Jego uczniach. To było miłosierdzie Boże – niepojęte, całkowicie bezinteresowne i darmowe – które przyszło do Pawła, gdy 151 ten był przeciw Bogu. Ono złamało jego mechanizmy obronne i całkowicie przekształciło: z Szawła stał się Pawłem (zob. Dz 9,1–18; 22,5–16; 26,9–18; Gal 1,12–17). Czuć się kochanym, gdy ma się świadomość bycia dobrym, nie jest trudne, ale czuć się kochanym w swoim grzechu, w swoich mrokach, co więcej, w chwili gdy się nienawidzi drugiego – to niesłychane.

Bezgraniczne miłosierdzie Boga wobec nas w momencie, gdy nosimy w sobie grzech: oto niepokojące orędzie, poprzez które Jezus ewangelizuje nasze wyobrażenie o Bogu, nadaje Mu prawdziwe oblicze, usuwając to perwersyjne – srogiego sędziego, sprawiedliwego według naszych kryteriów.

Jest jedno słowo Jezusa, które powinno zaniepokoić nasze serca, niejednokrotnie zatwardziałe i skamieniałe, jedno słowo, które ujawnia sytuację, kiedy nie otrzyma się miłosierdzia Bożego: „Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście grzechu, ale ponieważ mówicie: «Widzimy», grzech wasz trwa nadal” (J 9,41). Wobec tego stwierdzenia nie pozostaje nic innego, jak tylko zapytać samych siebie, czy znamy swój grzech albo czy jesteśmy w stanie go rozpoznać. Jeżeli pomimo naszych niekończących się oporów będziemy w stanie rozpocząć naszą drogę, na którą wzywa nas miłosierdzie, niech będą dla nas zachętą wspaniałe słowa Izaaka z Niniwy: „Ten, kto osiągnął świadomość własnych grzechów […] jest większy niż ten, kto powstaje z martwych”. To inteligencja nad inteligencjami, oto prawdziwy cud – rozpoznać siebie jako grzesznika. Zobaczyć, że to my jesteśmy jawnogrzesznikami i prostytutkami i że to my jesteśmy kuszeni tak jak niektórzy uczeni w Piśmie i faryzeusze! Rozumiemy więc, że daremny jest wysiłek, by ukrywać swój grzech przed innymi, ponieważ i tak sąd ostateczny, który będzie oczyszczeniem i miłosierdziem, ukaże go. Wystarczy rozpoznać swój grzech, aby odkryć, że Bóg jest gotowy usunąć go, zapomnieć i przykryć swoim nieskończonym miłosierdziem.

Skandaliczna miłość Boga

Pragnienia i seksualność

Pragnienia i seksualność

Chrześcijańska tradycja mistyczna często korzysta z języka erotyki i miłości seksualnej, opisując relację Boga z człowiekiem i jednoczenie się z Bogiem. Towarzyszy temu jednak zwykle założenie, iż energia seksualna miłości erotycznej przeobraziła się i ma odtąd wyraźnie duchowy charakter. Bierze się ono stąd, że chrześcijaństwo właściwie już od samych swych początków nazbyt często traktowało ludzką seksualność oraz pierwiastek erotyczny jako szczególne cechy świata, który odłączył się od Boga. I dlatego ekstazy seksualnej nie należało porównywać z ekstazą mistyczną, a tym samym nie była ona w stanie niczego wnieść do naszej relacji z Bogiem. Co więcej, same odczucia seksualne jawiły się jako poważny problem! (…)

Eros przeobrażony w energię duchową nie budził sprzeciwu, pod warunkiem że towarzyszyło temu całkowite odseparowanie świętości od seksualności.

Każdy człowiek jest ze swej natury istotą seksualną. Dotyczy to także osób niepozostających w trwałych związkach, nie wyłączając tych, które świadomie wybrały celibat. Możemy próbować ignorować i tłumić własną seksualność lub starać się żyć pozytywnie i zdrowo w jej obrębie. Nie da się natomiast uciec przed nią ani jej pominąć. (…)

Miłość jako eros wykracza – podkreślmy to – poza pragnienie czysto fizyczne, ale go nie pomija. Skierowana ku drugiemu człowiekowi miłość-eros obejmuje wymiar fizyczny, lecz nie jest zorientowana przede wszystkim ani wyłącznie na uzyskiwanie przyjemności ani na rozładowanie napięcia fizycznego. Miłość rozumiana jako eros dąży w ostatecznym rozrachunku do zjednoczenia z tym, co postrzegamy jako źródło wszelkiej wartości. Lub też – jak określił to wybitny amerykański psycholog Rollo May – „eros jest pchnięciem w kierunku unii z tym, do czego przynależymy”. To znaczy ku harmonii, jedności, integralności i znaczeniu. Wyrażając to w terminach chrześcijańskich, można powiedzieć, że jest to Bóg-we-mnie, Bóg-w-drugim, Bóg-miłość-między-nami. Ten ruch w kierunku zjednoczenia obejmuje także proces wyjścia poza nasze poczucie fragmentacji i oddzielenia. W kulturze dysfunkcyjnej lub wyalienowanej może dojść do konfliktu między miłością rozumianą jako eros a wypaczonym stosunkiem do „seksu”. Prawdziwa miłość jako eros postrzega drugą osobę jako podmiot, z którym pragniemy się zjednoczyć, a nie przedmiot, który chcemy wykorzystać dla własnej przyjemności, rozluźnienia się lub spłodzenia potomstwa.

Istnieje ważna różnica między fałszywym erotyzmem a prawdziwą miłością-erosem. Pierwszy to niekontrolowane pragnienie, by wessać w siebie innych ludzi. Ma ono zatem często charakter inwazyjny i zaborczy. Kierując się fałszywym erotyzmem, dążymy ostatecznie do własnego zaspokojenia i własnej satysfakcji. Nie chcemy drugiego człowieka dla niego samego. Miłość-eros, przeciwnie, jest siłą jednoczącą i spajającą należące do siebie nawzajem elementy. Kluczowe jest to, że pragnienie nie zasadza się wyłącznie na instynkcie. W przypadku spotkania seksualnego dwojga ludzi prawdziwe pragnienie jest zawsze pragnieniem drugiej osoby za pośrednictwem jej ciała i doświadczenia złączenia z jej ciałem. Wyrażając to w kategoriach duchowych, możemy powiedzieć, że ciało jest sakramentem osoby. Prawdziwe pragnienie erotyczne uznaje sakrament w pełnym znaczeniu tego słowa – jako znak wskazujący na coś poza sobą ku głębokiemu zjednoczeniu osób.

Teologiem, któremu przypisuje się największą rolę w kwestii wypracowania stosunku chrześcijaństwa do seksu, jest Augustyn. Niestety, to prawda, że Augustyn utożsamiał pożądanie seksualne z grzeszną pożądliwością, którą uznawał za skalaną już u korzeni. Trzeba jednak podkreślić, że i on słusznie pojmował, że sednem poszukiwania Boga przez człowieka jest miłość-eros: „Niespokojne jest serce nasze, dopóki w tobie nie spocznie”. Augustyn wiedział, iż nie możemy i nie powinniśmy wykorzenić z naszych serc pragnienia będącego cechą istotową naszego człowieczeństwa i naszej przynależności do Boga. Dodawał jednak, że przedmioty naszego pragnienia bądź erosa muszą być uporządkowane zgodnie z ich rzeczywistą relacją w odniesieniu do Boga. Pierwiastek erotyczny jest uporządkowany, jeśli pozostaje radykalnie otwarty na to, co transcendentne. Niezależnie od tego, jak wiele krytycznych uwag możemy mieć do Augustyna, ten aspekt jego myśli ma wielką wartość.

W naszych doświadczeniach pragnienia seksualnego miłość nigdy nie jest przede wszystkim uniwersalna, nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku pozostaje otwarta na to, co uniwersalne. Pragnienie, pożądanie seksualne jest zawsze konkretne, żarliwe i ucieleśnione. Tak samo Bóg ucieleśniony w człowieku, Jezusie, objawia się nam jako Ktoś żarliwie angażujący się w konkretne okoliczności naszego świata, a w szczególności w sprawy wszystkich ludzi. Głębokie pożądanie seksualne to w podobny sposób dawanie siebie i oddanie drugiej osobie. Niemniej myśl, iż język ciała ludzkiej miłości to konkretna artykulacja miłości Boga objawionej w Jezusie Chrystusie, wydaje się niektórym zbyt śmiała. Jak można porównać miłość Boga z usilną, bolesną i czasami raniącą nas namiętną tęsknotą doświadczaną przez ludzi? Z tego powodu za rzecz normalną uznaliśmy oddzielanie wcielenia i ziemskiego życia Jezusa od seksu. Bo czy nie jest tak, że wielu ludzi sądzi, że Jezus był do nas podobny we wszystkim z wyjątkiem… seksu? Tymczasem wcielenie oznacza, że Bóg nie chce być postrzegany jako teza i abstrakcja. Nie, Bóg staje się człowiekiem w konkretnej fizycznej, a zatem seksualnej osobie doświadczającej przyjemności, bólu i potrzeb. (…)

Wszyscy musimy wyzbyć się skłonności do lekceważenia pierwiastka erotycznego i redukowania go do zaspokajania potrzeb społecznych. W seksualności chodzi o coś więcej niż zapewnienie spoiwa stabilnej rodzinie i płodzenie potomstwa. Tego rodzaju redukcjonizm, a także lęk przed tą cielesną energią sprawiły, że uprzywilejowaną drogą wzrostu duchowego, a tym samym uprzywilejowaną ikoną Boga dającego nam samego siebie w Jezusie, stało się nie doświadczenie seksualne, lecz wyrzeczenie się seksu. W rezultacie zjednoczenie seksualne stało się domeną tego, co „świeckie”, a nawet tego, co ze swej natury byłoby profanacją sacrum, a nie domeną osób prawdziwie duchowych. Dopiero od niedawna związek seksualny dwojga oddanych sobie osób zaczął być rozumiany jako powołanie.

Jeśli cofniemy się do początków chrześcijańskiego ascetyzmu, do ojców i matek pustyni żyjących w Syrii, Palestynie i Egipcie, zobaczymy, że cechowało ich dość rzeczowe podejście do pokus seksualnych. Pożądanie seksualne postrzegano – przynajmniej pośrednio – w kategoriach radykalnego przeciwieństwa między „światem” a „pustynią”. Ucieczka przed światem nie oznaczała ucieczki przed własnym ciałem i seksualnością. Bez wątpienia jednak pustynia wiązała się z porzuceniem wyraźnie określonej sieci społecznych relacji i ograniczeń, takich jak dążenie do zawarcia małżeństwa, wychowanie dzieci i przypisanie do konkretnego miejsca i jego kultury. Ideał, by żyć „jak anioły”, które nie wstępują w związki małżeńskie (tak też miało być z ludźmi po zmartwychwstaniu), nie był wynikiem dążenia do czystości cielesnej, aczkolwiek mógł być w ten sposób interpretowany w późniejszym okresie. To wyobrażone życie aniołów odzwierciedlało raczej wizję doskonałej ludzkiej społeczności, która – jak sądzono – będzie opierała się na dobrowolności i harmonijnym współżyciu, a nie na czysto konwencjonalnych strukturach społecznych.

Wzmianka o ostatecznej kondycji osób po zmartwychwstaniu przypomina nam, że ilekroć w myśleniu religijnym kładziemy nadmierny nacisk na życie po śmierci, zawsze towarzyszy temu dewaluacja pierwiastka erotycznego. Nie jest chyba zaskoczeniem, że Biblia hebrajska, w której brak wyraźnie rozwiniętej wiary w pośmiertne życie cielesne, ma mniej problemu z tym, by podkreślać pozytywne wartości pierwiastka erotycznego w odniesieniu do tego, co święte w naszym życiu tu i teraz. To rodzi istotne pytania dla nas jako współczesnych chrześcijan. Czy tu i teraz możemy doświadczyć, chociażby częściowo, czegoś, co ma wartość absolutną? Czy jesteśmy w stanie wpisać głębię duchową w czerpanie radości ze wszystkich dobrych rzeczy pojmowanych jako Boże błogosławieństwa i wyraz żartobliwości Boga? A może sądzimy, że prawdziwe spełnienie i radość będzie można znaleźć dopiero po drugiej stronie – w lepszym życiu i lepszym miejscu? Jeśli prawdą jest to drugie, wówczas zawsze będziemy gotowi poświęcić to, co uważamy za wątpliwe przyjemności, w imię doskonałej radości, która czeka nas później. (…)

Rozumiana najszerzej seksualność obejmuje całe nasze doświadczenie ucieleśnienia. Innymi słowy, seksualność to także ogromna sfera uczuć i emocji kierujących nas ku innym. Dotyczy to każdej relacji z drugim człowiekiem, nie wyłączając relacji osób żyjących samotnie. Można powiedzieć, że to właśnie seksualność pozwala wszystkim nam wyrażać takie emocje jak czułość, bliskość i współczucie, a także ogólną otwartość na dotyk.

Słowem dobrze wyrażającym ten aspekt naszej seksualności, z którym mamy do czynienia we wszystkich bliskich relacjach z innymi ludźmi, jest „intymność”. Z tego zaś wynika, że nie jest ono zarezerwowane wyłącznie do opisu relacji osób „aktywnych seksualnie”, tak jak się zwyczajowo rozumie taką aktywność. Każda osoba jest powołana do jakiegoś rodzaju intymnej więzi z innymi ludźmi – rodzicami, pozostałymi członkami rodziny, przyjaciółmi. My jednak często zawężamy rozumienie słowa „intymność”. Mówiąc najogólniej, wszyscy musimy nauczyć się okazywać taką intymność we właściwy i niebudzący zagrożenia sposób w stosunku do ludzi niebędących naszymi partnerami seksualnymi.

Zaproszenie do intymności odczuwane przez nas wszystkich na różnych etapach życia to zaproszenie do podejmowania ryzyka. Jest tak, gdyż każda ludzka miłość może dobiec końca, może nas oszukać, jest niepełna i nigdy nie można na niej polegać całkowicie i do końca. Niemniej nasza potrzeba intymności i zdolność do tworzenia intymnych więzi to wezwanie, by w obrębie obarczonego ryzykiem kochania na sposób ludzki znaleźć miłość Boga, która jest całkowita, stała i wierna. Mocnym, a może i najmocniejszym wkładem w miłosne zjednoczenie z Bogiem jest głęboka ludzka przyjaźń. Temu wezwaniu do intymności musi towarzyszyć także świadomość tego, iż nawet jeśli dwie osoby kochają się nawzajem najbardziej, jak to możliwe, nigdy nie będą posiadać nawzajem jedna drugiej i nigdy nie poznają się nawzajem w pełni i do końca. Zawsze w drugiej osobie pozostanie niezbywalny element obcości. To oznacza, że zawsze istnieje możliwość pogłębienia każdej więzi z drugim człowiekiem, zawsze będzie w niej jakieś „więcej”.

Niezależnie od tego, czy żyjemy samotnie czy też oddaliśmy się jednej osobie, wspomniane wcześniej prawdy chrześcijańskie dotyczące miłości-erosa i miłości-agape przypominają nam, że aby osiągnąć pełnię, musimy starać się w ostatecznym rozrachunku zintegrować miłość partykularną i miłość powszechną. Bez doświadczenia intymności w relacjach z innymi ludźmi, niezależnie od tego, czy obejmuje ona sferę genitalną czy też nie, nigdy nie damy z siebie wszystkiego – ani sobie, ani innym, a nasze życie emocjonalne będzie powierzchowne i będziemy zawsze oddaleni od innych ludzi. To właśnie ryzyko intymności, a nie pozorne bezpieczeństwo emocjonalnej obojętności objawia prawdę o nas samych, uczy, co znaczy być dostępnym dla drugiego człowieka i pokazywać mu, jacy jesteśmy naprawdę. Ze wszystkich ludzkich doświadczeń właśnie intymność może w nas zainicjować rzeczywistą przemianę.

Kolejną rzeczą, którą odsłania poszukiwanie miłości, jest potrzeba znalezienia równowagi między intymnością a samotnością. To, co odkrywamy w naszych relacjach z innymi ludźmi, odkryjemy też w swojej relacji z Bogiem. Mówiąc, że samotność i intymność powinny zachować równowagę, stwierdzamy równocześnie dwie rzeczy. Przede wszystkim, zanim wyjdziemy do innych tak, by nie naruszać ich podmiotowości, sami musimy być zdrowo i wystarczająco mocno zakorzenieni w sobie. Mój znajomy z Indii, komentując liczne wędrówki ludzi z Zachodu przemierzających ten kraj w poszukiwaniu duchowego oświecenia, zauważył, iż są one bezpieczne tylko dla tych, którzy wiedzą, skąd przybywają i gdzie przynależą. Te słowa można odnieść nie tylko do wędrowania w przestrzeni, ale także do „wędrówki przez życie”, którą jest związek dwojga ludzi. „Samotność” oznacza konieczne miejsce i czas oczekiwania, gdy uczymy się, jak przyjmować – samych siebie, Boga i innych ludzi – w bezinteresownej miłości. Umiejętność przyjmowania połączona z wyjściem poza siebie nie przychodzi nam łatwo. To znaczy, że uczenie się czekania, a następnie owocnego komunikowania intymności jest zawsze bolesne, ponieważ musimy równocześnie nauczyć się rezygnować z nierealnych oczekiwań i egoistycznych żądań, równocześnie pogłębiając i wyostrzając nasze prawdziwe pragnienie.

Co więcej, zdrowa duchowo intymność zawsze pozwala drugiej osobie pozostać bezpiecznie w jej własnej przestrzeni. Jak pisze niemiecki poeta Rainer Maria Rilke w Listach do młodego poety, prawdziwa miłość nie polega na „zatracani[u] się” w drugim człowieku, lecz na tym, że „graniczą ze sobą dwie samotności, nawzajem się chroniąc i pozdrawiając”. Ta definicja to nie tylko wspaniały opis intymnej więzi dwóch osób, lecz także intymnej więzi Boga z nami objawiającej się w ludzkiej miłości i przez ludzką miłość.


Philip Sheldrake, Pragnienia. Ukryte źródło duchowości, Wydawnictwo WAM, Kraków 2019

Polecamy:



Gdy po rachunku sumienia wciąż coś Cię dręczy

Gdy po rachunku sumienia wciąż coś Cię dręczy

 

Czasami pojawia się wprost wątpliwość i penitenci też ją wyrażają, że po rachunku sumienia coś ich męczy, a nie wiedzą, jak to powiedzieć. Pamiętajmy, że spowiednik to jest ktoś, kto jest po naszej stronie, a nie przeciwko nam. W sakramencie pokuty jest wielka koalicja przeciwko grzechowi w składzie: Bóg, Kościół, spowiednik i ja. Jeśli nie wiemy, co powiedzieć, mówmy tak, jak potrafimy, ewentualnie zastrzegając, że nie wiemy, czy dobrze powiemy, ale tak to przeżywamy i tak rozumiemy. Oczy­wiście będą też takie grzechy, które będzie nam wstyd powiedzieć do lustra, a co dopiero w konfesjonale. Dlatego ważne jest, by przed ich wyznaniem pomodlić się przy rachunku sumienia. Miejmy świadomość, że swój grzech powierzamy Bogu miłosiernemu, a kapłan Go tylko reprezentuje. Jest ważny, ale to Bóg wybacza nam grzechy. Nie warto kombinować, mówiąc tak, że ksiądz nie zrozumie i przepchnie się coś bokiem. Nie o to chodzi!

Bóg patrzy na mnie z miłością i mnie przyjmie, wystarczy, że stanę przed Nim w prawdzie. Żal za grzechy nie musi być emocjonalny, nie muszą mi ciurkiem cieknąć łzy. Żal za grzechy w rozumieniu teologicznym to postawa woli. Nie chcę tego, Boże, ze względu na to, że Ty tego nie chcesz, że Ty uważasz to za zło, że to jest sprzeczne z Twoją Ewangelią.

Piotr Jordan Śliwiński OFM Cap, Rachunek sumienia z o. Jordanem, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

         

Rachunek sumienia: czy to naprawdę miało miejsce, czy to naprawdę był grzech?

Rachunek sumienia: czy to naprawdę miało miejsce, czy to naprawdę był grzech?

KIEDY MAMY DO CZYNIENIA Z GRZECHEM?
Pierwsza wątpliwość, jaka może się pojawić, to czy jakieś wydarzenie miało miejsce, czy nie. Zdarza się to zwłaszcza wtedy, gdy spowiadamy się z dłuższego odcinka czasu. Bardzo często spowiadający się bagatelizują wątpliwości. Rozstrzygają to tak, że jeżeli nie mają pewności co do danej sytuacji, to o niej nie mówią. Potem narasta u nich niepokój, czy spowiedź była ważna. Warto sobie oszczędzić takich trudnych sytuacji i powiedzieć o tym spowiednikowi. Choćby po to, by się uspokoić, nie podejrzewać się, że zatailiśmy grzech.

Często zadajemy sobie również pytanie, czy coś jest grzechem, czy nie jest. Przypomnijmy, że grzech jest świadomym i dobrowolnym działaniem człowieka, ale niezgodnym z tym, czego Bóg od nas oczekuje. Co z tego wynika? Chociażby to, że nie można grzeszyć we śnie. Na przykład jestem wściekły na sąsiada i śni mi się, że rozbiłem mu siekierą drzwi. Nie mam na to wpływu, więc nie jestem odpowiedzialny. To samo jest w przypadku fantazji erotycznych. Gdy nie mamy pełnej świadomości, nie ma naszej zgody i woli, trudno mówić o grzechu, a już na pewno nie o grzechu ciężkim.

Może się też pojawiać wątpliwość, czy dobrze oceniam daną sytuację. Warto wtedy zapytać spowiednika. Odradzałbym tu konsultacje ze znajomymi i przyjaciółmi oraz ingerencje w sprawy innych, bo może to przynieść więcej szkody niż pożytku. Są osoby, które chętnie siebie oskarżają na wyrost, ale i takie, które usprawiedliwiają się, choć spokojnie mogą przyjąć odpowiedzialność za grzech.

Jeżeli matka ma małe dziecko i nie ma go z kim zostawić, by pójść na mszę, to trudno mówić o grzechu. Dopiero gdy to dzieje się regularnie, można zadać pytanie, czy nie da się na to wyzwanie odpowiedzieć inaczej. Decyzji i działań, których motywem jest miłość, nie można traktować jako niedopełnienia obowiązków chrześcijanina. Podobnie jest w przypadku choroby. Ktoś wyznaje, że trzy razy nie był na mszy świętej. Dlaczego? „Bo byłem chory”. Jeśli tak, to Bóg nie chce, byś przyszedł do kościoła i padł w prezbiterium.

Pewne sytuacje trzeba dobrze rozeznać. Nieraz ludzie oskarżają się, że naruszyli post piątkowy lub post eucharystyczny. Jeśli ktoś opiekuje się chorym, który ma mieć podawane potrawy mięsne, to może z nim zjeść ten posiłek i nie ma grzechu. Podobnie jest w przypadku skrócenia postu przed przyjęciem komunii świętej. Ktoś musi zjeść, by nie zasłabnąć. Do takich osób należą chorzy na cukrzycę. Pamiętajmy, że Ewangelia zawsze stawia miłość jako centralne prawo. Każdy przepis i norma ma służyć wyrażeniu miłości. Podobnie rzecz się ma z wstrzemięźliwością od pokarmów mięsnych. Poza dniami, kiedy jest post ścisły i nie ma dyspensy, pamiętajmy, że jeśli ktoś nie ma wyboru, to przysługuje dyspensa Episkopatu i może wtedy spokojnie spożywać pokarm mięsny. Tak samo jest, gdy zostanie nam obiad z czwartku i musielibyśmy go wyrzucić.

Bywają rodzice, którzy spowiadają się, że rozmawiali o swoich dzieciach. Trudno mówić o obmowie, jeżeli mama mówi z tatą o dziecku. Któż miałby o nim rozmawiać, jeśli nie oni? Pamiętajmy, że obmowa to nie jest tylko mówienie o kimś. Ważna jest intencja, z jaką to robimy.

Często nie wiemy, jak o czymś powiedzieć. Przeważnie dotyczy to sfery seksualnej. Pamiętajmy, że kapłana w konfesjonale nie interesują pikantne szczegóły, nawet jeśli media czasem sądzą, że spowiednik siedzi i jest zainteresowany tylko tematyką związaną ze sferą seksualności. Nie wierzcie w to! Dla spowiednika ważne jest, by mógł ocenić i zrozumieć, o jaki grzech chodzi. Jeżeli ktoś przyjdzie i powie, że przewinił przeciwko szóstemu przykazaniu, to kapłan może zapytać, czy było to dobrowolne przyjmowanie i rozwijanie myśli erotycznych i fantazji, czy była to zdrada małżeńska.

Piotr Jordan Śliwiński OFM Cap, Rachunek sumienia z Ojcem Jordanem, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

            

Zbudź się, o śpiący

Zbudź się, o śpiący

 

Udawanie, że znaleźliśmy życie, kiedy patrząc na kałużę, mówimy, że to ocean, jest fatalnym błędem. Zadowalamy się wciąż tym samym, nawet jeśli to jest coś, co zniewala. Musi przyjść taki dzień, taki moment, kiedy usłyszmy słowa św. Pawła: „Zbudź się, o śpiący, i powstań z martwych” (Ef 5,14). I się obudzimy.

To najważniejsze i najtrudniejsze zadanie życia. Zabrać na wędrówkę swoje serce, czyli tak żyć, by nie tylko żyć, ale i przeżywać. Zobaczcie, ilu ludzi wokoło tylko wegetuje? Nie wędrują i nie żyją, po prostu są podmiotem różnych naturalnych procesów zachodzących w ich ciele i życiu. Dlaczego tak często przestajemy wędrować? Każdy z nas ma tu swoją ciekawą opowieść o tym, jak wyłącza w sobie tryb „przygoda”, a włącza tryb „wegetacja”. Uciekamy od bólu, od porażki, od rozczarowania, a naszym bratem staje się strach o to, że kiedy rozbudzimy w sobie pragnienia i życie, to może nic z tego nie wyjść.

Dlaczego kiedy ogląda się wielką opowieść o życiu, jak choćby panowie Gladiatora, a panie wielką historię o miłości, powiedzmy Titanic (wiem, uprościłem), to nasze serce rośnie i rwie się do przeżycia wielkiej przygody, a kiedy milknie muzyka i schodzą z ekranu napisy końcowe filmu, to od razu pozwalamy, by nasze serce utopiło się w tym, co nas tak na co dzień przytłacza? Dlaczego tak bardzo boimy się żyć? Przecież Bóg dał nam oczy, byśmy patrzyli, uszy, byśmy słyszeli, wolę, byśmy wybierali, i serce, byśmy mogli naprawdę żyć. Właśnie w sercu rozpoczyna się „sukces”, bo przecież mężczyzna musi wiedzieć, że jest silny, że ma wszystko, co jest mu potrzebne, a kobieta musi wiedzieć, że jest piękna, że ktoś o nią walczy, bo jest tego warta.

Czasem, kiedy spowiadam, odnoszę wrażenie, że w środku jesteśmy puści. Nie w sensie bycia pysznym i próżnym, ale w sensie braku życia. Owszem, przychodzimy do konfesjonału, spowiadamy się, nawet jest w nas pragnienie innego życia, a jednak się nie udaje. Prawda jest taka, że nie jesteśmy puści. Mamy serce, a ono dalej jest takie, jakie Bóg chciał: dzikie, silne, od­ważne oraz piękne, tylko zamknięte i ciągle nie odkryte. Jeśli chcemy być mężczyznami i kobietami, którzy potrafią zawalczyć i kochać, to musimy przebudzić nasze nie puste, ale uśpione serca. Nawet za cenę bólu i zmę­czenia, bo to jest ostra wędrówka. Musimy to zrobić.

Jeśli tego nie zrobimy, grozi nam to, w co dali się wciągnąć saduceusze z Ewangelii (por. Mk 12,18–27). Zamiast szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, czy wierzą w Zmartwychwstanie, czy jest w nich pragnienie pójścia za Bogiem Żywym, rozpoczynają deliberacje na tematy kompletnie niezwiązane z życiem (o kobiecie i siedmiu braciach, których kolejno była żoną). Pozwalają sobie na pytania zastępcze, byleby nie zadać pytań prawdziwych. Łatwiej pytać o rzeczy drugoplanowe, niż zapytać siebie samego, o co tak naprawdę chodzi mi w moim życiu.

Musimy skierować nasze serca ku Bogu. To nie jest tylko grzecznościowo-religijna formułka; zwrócić serce ku Bogu to nic innego, jak zapragnąć tego, by być jak On, by znów stać się silnym i pięknym wojownikiem. Musimy to zrobić, bez tego wejdziemy na drogę wegetacji.

Ta wegetacja może być dla wielu pojęciem abstrakcyjnym, ale wystarczy pojechać do zoo i podejść do klatki z lwami. Staniecie tam oko w oko ze zwierzęciem stworzonym do przemierzania wielkich afrykańskich sawann, do polowania na zebry… Tymczasem w jego oczach zobaczycie przegraną, zobaczycie coś, co się poddało. Zamiast groźnego lwa, zobaczycie przerośniętego kota.

Kiedyś, pracując z młodymi, uczyłem się tej wewnętrznej walki między wychowywaniem ich na pobożne i grzeczne dzieciaczki przy kościele a pozwoleniem im na to, by odkrywali w sobie właśnie to, co jest zwróceniem swojego serca ku Bogu, a więc odkrycia swojego piękna i dzikości. Tego się nie da zapisać w kanonach dobrego wychowania.

Uboga wdowa okazuje się mistrzynią w uczeniu nas „pójścia na całość”.

 

Grzegorz Kramer SJ, Bóg jest dobry (wyd. 2), Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

            

 

Co zrobić z pragnieniami?

Co zrobić z pragnieniami?

 

Pragnienie jest szczególnie silnym uczuciem. Słowo „pragnienie” przepełnione jest znaczeniami. Co oznacza dla ciebie?

Pragnienie ma kiepską prasę. Często sądzimy, że skoro czegoś pragniemy, prawdopodobnie jest to coś, czego nie powinniśmy chcieć albo mieć.

Ale pomyślmy o tym:
Bez pragnień nigdy nie wstalibyśmy rano z łóżka. Nigdy nie wybralibyśmy się dalej niż za drzwi naszego domu. Nigdy byśmy nie przeczytali książki ani nie nauczyli się czegoś nowego.

Brak pragnień oznacza brak życia, brak rozwoju, brak zmian.

Pragnienie jest tym, co sprawia, że dwie osoby powołują do życia trzecią. Pragnienie jest tym, co sprawia, że krokus przebija się przez zmrożoną zimową glebę.
Pragnienie jest energią, energią kreatywności, energią samego życia.

Nie bądźmy więc wobec niego zbyt surowi.

CZEGO NAPRAWDĘ CHCESZ?

Czy nasze pragnienia mogą nam pomóc w dokonywaniu mądrych wyborów?
Zależy, jak głęboko sięgają. Istnieją głębokie pragnienia i pragnienia płytkie.

Płytkie pragnienia przekształcają się w listę życzeń. Poja­wiają się na Gwiazdkę albo na urodziny. Chcielibyśmy mieć to, tamto i jeszcze coś innego. Moglibyśmy prawdopodobnie żyć szczęśliwie bez tych rzeczy, ale gdy ktoś pyta nas, czego pragniemy, zazwyczaj tworzymy długą listę potrzeb.

Gdyby twoje dzieci albo przyjaciele zapytali cię: „Co chcesz dostać na urodziny?”, jaka byłaby twoja odpowiedź? Zwróć uwagę na te chęci i życzenia. Zastanów się nad tym, jak głę­bokie są dotyczące ich uczucia. Na jakie wyrzeczenia byłbyś gotów przystać, by spełnić te zachcianki?

Teraz przyjrzyjmy się głębszym pragnieniom.

Czy jest coś, co zawsze chcieliśmy zrobić, ale nigdy nie zdołaliśmy? Jakie są niespełnione sny naszej młodości? Gdybyśmy mogli jeszcze raz przeżyć nasze życie, co byśmy zmienili? Gdyby zostało nam tylko kilka miesięcy życia, jak byśmy spędzili ten czas? Gdyby spora ilość gotówki nagle trafiła do naszej kieszeni, jaki zrobilibyśmy z niej użytek?

Gdyby dobra wróżka zgodziła się spełnić nasze trzy życzenia, jak by one brzmiały? Czy jest coś albo ktoś, za kogo bylibyśmy gotowi oddać życie?

Poświęćmy chwilę, by zastanowić się nad jednym lub więcej z powyższych pytań. Odpowiedzi, których sobie udzielimy, jeśli tylko będą szczere, staną się wskazówkami dotyczącymi korzeni naszych głębokich pragnień.

Przyjrzyjmy się tym znaleziskom uważnie, bez pośpiechu. Możliwe, że wśród tych pragnień istnieją wzorce, które pomogą nam w większym stopniu zrozumieć, kim tak naprawdę jesteśmy i co nami kieruje.

Czasem nasze powierzchowne pragnienia mogą prowadzić nas do pragnień głębokich.

Na przykład:
Przyjaciel mówi nam, że chciałby domek na wsi. „Dlaczego?” – moglibyśmy zapytać.
Jeśli da się mu taką możliwość, nasz przyjaciel może wyjawić swoje powody.
Żeby w weekend uciec od pracy… Żeby mieć gdzieś oazę spokoju… Żeby mieć ogród… Żeby mieć miejsce, gdzie można miło spędzić czas z rodziną… I tak dalej.

W rezultacie to pragnienie nie jest wyłącznie egoistycznym „chcę!”.

Jest bezpośrednio związane z głębszymi zagadnieniami, takimi jak:
Pragnienie spokoju i powrotu do bardziej beztroskiego stylu życia. Pragnienie pogłębienia i polepszenia relacji z ważny­mi dla nas osobami. Pragnienie przeciwdziałania efektom stresu. To są głębsze pokłady naszych pragnień.

Jak wpływają one na dokonywane przez nas wybory?

Cóż, te głębsze warstwy zawsze tam są, bez udziału naszej świadomości wpływają na sposób, w jaki kształtujemy swoje życie.

Wybory, które przeciwstawiają się naszym najgłębszym pragnieniom, wywołują niepokój i brak zadowolenia. Wybory spójne z tymi głębokimi pragnieniami sprawiają, że czujemy się w zgodzie z własną naturą i z ludźmi, których kochamy. Głębokie pragnienia wpływają na drobne wybory w sposób, z którego nie zawsze musimy zdawać sobie sprawę.

Ważne jest, by rozpoznać kształt naszych głębokich pragnień. To pomoże w podejmowaniu codziennych decyzji tak, by pozostać w harmonii z naszymi pragnieniami i wartościami.

W rezultacie najłatwiej jest nam odnaleźć wewnętrzny spokój, jeśli nasze najgłębsze pragnienia i wartości nie kłócą się, ale są zgodne z głębokimi pragnieniami, wartościami i aspiracjami będącymi udziałem całej ludzkiej rodziny i wszelkiego stworzenia.


Polecamy: