Gdyby nie to ciało…

Gdyby nie to ciało…

Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe.
Mk 14,38

W grzechach duchowych często ukrywa się większa wina niż w cielesnych. A jednak niektórzy uważają, że gdyby pozbyli się podniet i pożądania, od razu należałoby im przypiąć aureolę. Nie tędy droga. Pan Bóg inaczej to zaplanował

Święty Augustyn pisze w „Państwie Bożym”, że gdyby ludzkie ciało było jedynym zarzewiem grzechu, to diabła należałoby uznać za najczystsze stworzenie w niebie i na ziemi. Niby wiemy, że bezcielesny diabeł świętoszkiem nie jest, a jednak w potocznym postrzeganiu moralności to właśnie grzechy cielesne stają się „najczystszym” przejawem nieczystości serca ludzkiego. Nierzadko podczas spowiedzi są solą w oku penitenta i wydają się bardziej obciążać sumienie niż wszelkie inne grzechy.

Jest to o tyle zastanawiające, że Dekalog, mając taką, a nie inną strukturę, najpierw ostrzega przed grzechami wobec Boga, a następnie przeciw bliźniemu i sobie samemu. Również Jezus w Ewangelii bardziej piętnuje bałwochwalstwo, niewiarę, faryzeizm, samowystarczalność, legalizm i zatwardziałość serca niż obżarstwo czy współżycie pozamałżeńskie. Dlaczego tak się dzieje, że grzechy ciała trapią nas bardziej? „Człowiek widzi to, co dostępne dla oczu, a Pan widzi serce” (1 Sm 16,7). Trudniej nam zajrzeć do swego wnętrza właśnie dlatego, że jesteśmy też ciałem.

Ponieważ świat poznajemy za pomocą zmysłów, sądzimy, że to, co widoczne i namacalne, jest poważniejsze lub bardziej znaczące. Pijak jest gorszy niż ten, kto zazdrości w sercu. Zachowanie tego pierwszego kole w oczy, a drugi grzeszy w ukryciu. Z tego powodu grzechy cielesne są „oczywiste” i w porównaniu z nimi to, co niewidoczne na pierwszy rzut oka, wydaje się nie istnieć.

Cielesne wykroczenia bywają dla nas bardziej zatrważające, ponieważ możemy zupełnie nieświadomie ulegać manichejskiej podejrzliwości, która materię i cielesność stawia poza orbitą doświadczenia Boga. Według tej herezji liczy się tylko duch, a ciało, jako przejściowy balast, jest siedliskiem moralnego zepsucia. Chrześcijaństwo nigdy na coś takiego nie przystało. Ale pokusa manicheizmu nadal krąży po świecie i jak wirus znajduje czasem mieszkanie w ludzkim umyśle.

Święty Grzegorz Wielki twierdzi, że widoczność cielesnych grzechów sprawia, iż bardziej się ich wstydzimy, a św. Tomasz z Akwinu dodaje, że bardziej nas dotykają, ponieważ „odnoszą się do przyjemności, wspólnych człowiekowi i zwierzętom; przez nie więc człowiek poniekąd staje się zwierzęciem”. A przecież zwierzę, jakkolwiek by patrzeć, to istota o wiele mniej zła i perfidna niż diabeł, który brzydzi się ciałem. Święty Doktor Anielski pisze w „Sumie teologicznej”, że „w grzechach duchowych zachodzi większa wina niż w grzechach cielesnych”. Dlaczego? O tym za chwilę.

Najpierw przypatrzmy się Tomaszowemu rozróżnieniu na grzechy cielesne i duchowe, które na pierwszy rzut oka może niepokoić. Takie podejście nie wynika bynajmniej z potępiania cielesności. W Piśmie Świętym ciało to zawsze cały człowiek. Nie znajdziemy tam ostrego podziału na ciało i ducha, jak czynią to niektóre filozofie, chociażby platonizm.

Tomasz jest dzieckiem Biblii. Dlatego według niego każdy grzech ciała jest zawsze grzechem ducha, bo nie chodzimy po tym świecie jak zaprogramowane maszyny oblepione mięśniami i powleczone skórą. Mamy wolność, pamięć i rozum – znaki obecnego w nas ducha, które nawet w uzależnieniu nie znikają, chociaż mogą być skrępowane. Niemniej czasem przekraczamy wyznaczone nam granice w ciele, a innym razem (bardziej) w duchu. Czasem pociąga nas do tego pożądliwość, a czasem myśl. Natomiast prawdą jest, że nie każdy grzech ducha uzewnętrznia się w ciele. Grzeszymy przecież także myślą ukrytą w naszej świadomości. Tomasz odróżnia grzech cielesny od duchowego nie tyle ze względu na jego źródło, ile cel. Każdy człowiek pragnie dobra i związanej z nim radości. Może być ona duchowa lub cielesna, dobra lub zła. Dlatego też dominikanin zaznacza, że „każdy grzech polega na pożądaniu jakiegoś przemijającego dobra w sposób nieuporządkowany i – co za tym idzie – na radowaniu się nim, gdy się je ma”.

Zauważmy, że problemem nie jest samo pożądanie cielesnego dobra. Przyjemność dotyku, orgazm, smakowanie jedzenia czy picia nie są rzeczywistościami zakazanymi i niegodnymi człowieka. O grzeszności rozstrzyga ich nieuporządkowane pożądanie, czyli takie, które wykracza ponad miarę wyznaczoną przez rozum lub Ewangelię oraz sprawia, że człowiek bardziej miłuje siebie niż Boga i drugiego człowieka. Głównym celem grzechu cielesnego jest osiągnięcie przyjemności cielesnej w sposób nieuporządkowany, np. przez nadmierne jedzenie, picie lub aktywność seksualną. Współżycie małżeńskie nie jest złe, ale jeśli jedynym motywem jego podjęcia jest wykorzystanie bliskiego człowieka dla własnej przyjemności, to pojawia się problem. Tkwi on jednak w postawie duchowej, a nie seksie – bo drugiego człowieka wybiera się wtedy jako narzędzie do osiągnięcia własnego egoistycznego celu.

Istnieje też grzeszna duchowa radość, która pojawia się wtedy, gdy ktoś odczuwa zadowolenie np. z własnej próżności, ciągle ją w sobie podsycając, albo cieszy się z nieszczęścia drugiego człowieka. Grzech duchowy często czerpie radość z czegoś niedotykalnego i pozornie niezauważalnego. Jest też trudniejszy do wykrycia, ale znacznie poważniejszy.

Dlaczego grzechy cielesne są mniej problematyczne niż duchowe? Święty Tomasz uczy, że nie wszystkie grzechy są sobie równe. Także w świecie grzechu istnieje hierarchia, która wiąże się z „porządkiem miłości”. Na pierwszym miejscu jest miłość do Boga, następnie do bliźniego, a na końcu – do samego siebie. Oczywiście, wszystkie grzechy są wykroczeniami przeciwko Bogu, ale istnieje w nich pewne stopniowanie winy. Niewiara i pycha są większymi grzechami niż kradzież, a cudzołóstwo bardziej niegodne człowieka niż łakomstwo czy masturbacja. Grzechy duchowe bardziej zwracają się przeciwko Bogu i bliźniemu, ponieważ sam Bóg jest duchem, a także w tajemniczy sposób mieszka w duszy człowieka. Grzechy cielesne zadowalają pożądanie, które pragnie jedynie stworzonego dobra, a nie dóbr nieskończonych. Ponieważ człowiek bardziej przywiązuje się do dobra widzialnego, grzeszy „mniej” niż złem, którym bezpośrednio i umyślnie występuje przeciwko Bogu lub bliźniemu. Widać to także w relacjach międzyludzkich. Bardziej rani nas pogarda czy obmowa niż to, że ktoś nie pożyczył nam sto złotych, bo nas nie lubi. W grzechach cielesnych człowiek bardziej szkodzi samemu sobie i zwraca się przeciw swojemu ciału, które należy kochać mniej niż Boga i bliźniego, stąd i wina jest mniejsza.

W końcu na zmniejszenie winy grzechu cielesnego wpływa zdaniem Tomasza to, że wywołuje go pożądliwość. „Grzech bowiem jest tym mniejszy, im gwałtowniejsze jest uderzenie podniety”. Wydawałoby się, że powinno być na odwrót: im większa pożądliwość, tym większa wina. Tomasz uznaje jednak wrodzoną nam pożądliwość, nawet jeśli jest skutkiem grzechu, za okoliczność łagodzącą. Pożądliwość – słabość ciała działa tutaj na korzyść oskarżonego. Sam Jezus, prosząc apostołów o czuwanie razem z Nim w Ogrójcu, mówi, że trzeba się mobilizować do duchowej aktywności, bo „ciało jest słabe”. Uczniowie posnęli, bo dopiero co zakończyli ucztę paschalną. Po Zmartwychwstaniu Jezus nigdy im tego nie wypominał, ale wyrzucał im niewiarę i upór. Trzeba więc uważać, aby wielkości winy nie mierzyć intensywnością i natarczywością pokusy cielesnej.

Święci, mając bardziej Boży, czyli miłosierny wgląd w serce człowieka, są niezwykle powściągliwi w wydawaniu ocen moralnych. Zwracają też uwagę, że mało kiedy kierujemy się w życiu czystą złośliwością w popełnianiu wszelkiego rodzaju grzechów, także cielesnych.

Wspaniała święta polska, Urszula Ledóchowska, komentując reakcję uczonych w Piśmie i faryzeuszów wobec kobiety przyłapanej na cudzołóstwie (por. J 8,1–11), piętnuje naszą spontaniczną tendencję do potępiania bez wnikania w motywy i bez zważania na ludzką słabość: „Czy nie wiesz, że duch ochoczy, ale ciało mdłe, że często człowiek upada nie ze złej woli, robi głupstwa bez zastanowienia, bezmyślnie? Złości w tym nie ma, grzechu nie ma, Bóg nie jest obrażony”.

Święty Izydor z Sewilli pisze w „Sentencjach”, że „ludzie czynią grzech na trzy sposoby, to jest z powodu nieświadomości, słabości oraz umyślnie”. Zwróćmy uwagę na kolejność tego stopniowania. Zła wola i rozmyślność pojawiają się na końcu, a nie na początku. Izydor uważa również, że „większy jest upadek człowieka, który grzeszy z powodu słabości, niż tego, który grzeszy z niewiedzy, cięższy jest grzech popełniony umyślnie niż z powodu słabości”. Większy upadek oznacza, że słabość bardziej nas boli i chętniej byśmy się jej pozbyli niż grzeszenia świadomego i umyślnego. Za taką postawą kryje się często pycha – chcielibyśmy być jak Bóg.

Ale w „Sentencjach” znajdziemy jeszcze inne ciekawe wskazówki przydatne w ocenie grzechów cielesnych. Izydor zaznacza, że „niekiedy bardziej grzeszy ten, kto grzech miłuje i go nie czyni, niż ten, kto go czyni i nienawidzi”. Czy nie wygląda to na paradoks? Jak można grzech czynić i zarazem go nienawidzić? Można, gdy wolność człowieka jest już bardzo ograniczona przez przyzwyczajenie. Przede wszystkim decydująca jest postawa wewnętrzna i nastawienie wobec grzechu. Starszy brat z przypowieści o miłosiernym ojcu wprawdzie nie popełniał rażących grzechów, ale – jak się okazało po powrocie brata-hulaki – z chęcią uczyniłby to samo, bał się jednak opuścić dom i pokazać, jaki rzeczywiście jest. Miłował grzech, chociaż go nie czynił.

Sytuacja, o której pisze Izydor, przypomina kogoś, kto zmaga się z uzależnieniem. Człowiek uzależniony doświadcza specyficznego przymusu (pożądliwości) i ciągle mu ulega. Ten przymus łatwo pomylić ze świadomą decyzją woli. Wprawdzie uzależniony nie chce grzeszyć i nienawidzi tego, co robi, ale równocześnie czuje się winny, bo odczuwa nieznośny przymus i natręctwo robienia tego samego. Popada w błędne koło. W rzeczywistości jednak jego wina moralna może być znacznie mniejsza niż tego, który kocha grzech i rodzi go w swoim sercu, ale nie doprowadza go do skutku (nie uzewnętrznia w ciele).

Dlatego św. Izydor pisze również, że „wśród potępionych wielu jest takich, którzy nie mieli styczności z cielesnym zepsuciem”. Z kolei „niekiedy wybrani upadają, popełniając grzech cielesny, po to aby zostali uzdrowieni z grzechu pychy, którą unoszą się z powodu zasług”. Brzmi to dziwnie, a nawet bluźnierczo… ale czasem grzechy cielesne mogą służyć duchowemu wzrostowi. Są narzędziem odnowy dla tych, którzy starają się żyć z Bogiem, ale w ich serce wkrada się pycha – wada znacznie gorsza niż upadki ciała.

Trzeba się więc strzec, by nie popaść w dość subtelną pułapkę, którą zastawia na nas zły duch. Człowiek, który zmaga się z np. z obżarstwem albo seksualnym uzależnieniem, może w pewnym momencie stwierdzić, że to jego jedyny i największy problem. Będzie próbował go bezpośrednio zwalczać. Grzechy cielesne, zwłaszcza powtarzające się, mogą być jak klapki na oczach, które powodują całkowitą koncentrację na ciele. Nic innego wtedy nie widać. Gorzej: często pojawia się skądinąd zrozumiałe przekonanie, że gdyby opanować wszelkie cielesne nieuporządkowanie i uwolnić się od „ciężarów” ciała, to wtedy byłoby już wszystko w porządku.

Jednak oprócz pragnień ciała są jeszcze pragnienia ducha, także skłaniające do grzechu i o wiele trudniejsze do zdemaskowania. Psychologia mówi o somatyzacji problemów psychicznych czy duchowych. Często uzależnienia są wyrazem ludzkiej bezsilności: ucieczką przed tym, co boli, lub próbą leczenia niewidocznych braków i ran psychicznych, także duchowych. Ciało jest membraną ducha, nieładu i głębszego poranienia. Bez niego prawdopodobnie czulibyśmy się bardziej doskonali, niż jesteśmy. I nie prosilibyśmy o uzdrowienie i miłosierdzie. Wielu świętych doświadczyło tego na własnej skórze.

Dariusz Piórkowski SJ


Polecamy:

                                   

Adwentowy rachunek sumienia

Adwentowy rachunek sumienia

Adwent to czas powrotu i nawracania się do Boga. Jak powinien wyglądać rachunek sumienia w tym okresie? Jak się przygotować do spowiedzi i dlaczego znowu musimy się spowiadać?

Jam jest Alfa i Omego, mówi Pan Bóg, Który jest, Który był i Który przychodzi, Wszechmogący (Ap 1, 8).

Po co się nawracać w Adwencie? Dlaczego zrównywać góry i wypełniać doliny? Jest kilka powodów.

Pierwszy powód
Pan ciągle jest i działa dla naszego dobra. Zarówno w swoim ziemskim życiu jak i teraz Pan przychodzi w tym samym celu: dać ludziom Jego pokój, to znaczy, uwolnić nas od sprzeczności, „pozszywać” nasze rozdarcia, aby powoli zmniejszał się rozdźwięk między tym, co deklarujemy, a tym, co rzeczywiście czynimy. To właśnie te sprzeczności budzą w nas niepokój. Natomiast pokój to wewnętrzna harmonia i jedność, dzięki której mogę swobodnie i z radością czynić dobro.

Drugi powód
Św. Ignacy Loyola w kontemplacji wieńczącej „Ćwiczenia Duchowe” przedstawia wizję Boga, który „pragnie dać mi siebie, ile tylko może” (ĆD 234) i bez ustanku „działa i pracuje dla mnie we wszystkich rzeczach stworzonych na obliczu ziemi. Znaczy to, że postępuje jak ktoś pracujący” (ĆD 236). To niesamowite, że Bóg trudzi się dla mnie.

Trzeci powód
Każdy człowiek pragnie pokoju, radości i wolności, ale o własnych siłach nie może tych darów zdobyć.

Czwarty powód
Ciągle musimy zawracać i szukać od nowa właściwej drogi, bo oddalamy się od Źródła.

Pisze o tym angielski poeta George Herbert w wierszu „Zatrudnienie”:

„Człek to nie gwiazda, lecz węgiel, łup żywy
Śmiertelnego płomienia:
Trzeba weń dmuchać, pobudzać przypływy
Słabnącego pragnienia
Inaczej duszę zdławi popiół siwy”.

Nasz zapał i miłość szybko stygną. Każda modlitwa, każda Eucharystia, każde rekolekcje, każda spowiedź, to dmuchanie w żarzący się w nas węgiel. To wiatr Ducha, który wówczas przyjmujemy. Jeśli go zabraknie, węgiel gaśnie. Nie ma czym żyć. Nie ma czego dawać, wszak nikt z nas nie jest źródłem miłości.

Proponuję pomoc do modlitwy i dobrego przygotowania do przedświątecznej spowiedzi, by ogień znów mocniej w nas zapłonął. Najlepiej będzie, jeśli poświęci się na to ćwiczenie dłuższą chwilę ciszy. A skoro Bóg jest i działa, to działa zawsze: w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Trzeba wracać do przeszłości, żyć nadzieją, ale najważniejsze dzieje się teraz. „Teraz” Bóg jest „najbardziej”.

Bóg, który był
Czy dostrzegam, że Bóg pierwszy mnie obdarował? Jaki rys Boga bardziej przeważa w mojej wierze? Czy jest to Ktoś, kto najpierw daje, a może Ktoś, kto ciągle czegoś oczekuje i żąda?

Co myślę o moim własnym chrzcie? Czy dziękuję za dar wiary, który otrzymałem także za pośrednictwem wspólnoty Kościoła, rodziny, parafii, przyjaciół? Jak to wydarzenie z przeszłości wpływa dzisiaj na moje życie? Czy w wierze widzę sposób życia, drogę, czy tylko przekonanie, że „Bóg istnieje”?

Czy to, że stałem się dzieckiem Ojca i świętym, dzięki śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa, ma jakieś znaczenie dla mojego życia? Czy moja nowa tożsamość wpływa na co dzień na moje wybory, postawy i czyny? A może pozostała tylko na metryce chrztu?

Czy mam świadomość, że stałem się również uczniem Chrystusa, a więc kimś, kto stale się uczy i może popełniać błędy? Czy chcę się uczyć, być prowadzonym i korygowanym?

Czy mam świadomość, że Chrystus mnie kształtuje, bym z Nim współpracował i był Jego rękami, nogami, uszami i oczami w świecie, w szkole, małżeństwie, rodzinie, parafii, w pracy?

Czy zdaję sobie sprawę, że Duch Święty działa w Kościele i wewnątrz mnie, nieustannie chce mnie oczyszczać, wzmacniać, dodawać odwagi? Czy gotów jestem tę pomoc przyjąć z pokorą dziecka?

Czy Ewangelię traktuję na serio, a może wybieram sobie tylko to, co mi pasuje, albo wydaje się łatwiejsze, bo bardziej ufam swoim siłom i możliwościom niż mocy Boga? A może się już poddałem i dlatego nie wierzę, że rzeczy niemożliwe mogą stać się możliwe? Czy wiem, że Bóg nigdy nie wymaga ode mnie czegokolwiek, jeśli najpierw mnie do tego nie uzdolni? Czy dostrzegam tę pomoc i czy ją przyjmuję?

Bóg, który jest
Jakie uczucia wywołuje we mnie myśl, że w Bogu żyję, poruszam się i jestem?

Czy praktyki religijne są dla mnie źródłem światła, pokarmu, siły, by móc żyć Ewangelią? A może tylko są niechętnie spełnianym obowiązkiem?

Czy rozumiem, że wiara bez codziennego pokarmu i światła modlitwy powoli umiera? Jakie są moje najczęstsze wymówki, by się nie modlić: brak czasu, praca, nieumiejętność, zmęczenie? Co robię, by było inaczej?

Czy i jak się modlę? Czy zdaję sobie sprawę, przed kim staję? Czy modlitwa daje mi pokój, radość, siłę? A może nie, bo upieram się przy raz nauczonej formie modlitwy, która być może już nie jest dla mnie? Czy szukam innych form? Czy chcę iść do przodu na drodze modlitwy?

Co dzieje się podczas mojej modlitwy? Czy nie opuszczam jej roztargniony? Czy nie ulegam pokusie niewiary, nie tyle negując istnienie Boga, co zajmując swoją uwagę mnóstwem innych pilnych spraw i gdy kończę modlitwę nawet nie wiem, że się modliłem?

Czy przychodzę do kościoła, bo mi kazali, czy dlatego, że sam chcę, wybrałem, pokochałem?

Jak przeżywam niedzielną (codzienną) Eucharystię? Czy jestem na niej obecny nie tylko ciałem, ale i duchem? Na czym skupia się moja uwaga? Czy wychodzę z niej pokrzepiony, zachęcony do dobrych czynów?

Czy nie oddzielam wiary od czynów? Czy nie sprowadzam jej tylko do kultu i praktyk religijnych? Czy jestem żywym Kościołem także poza murami kościołów?

Czy rozumiem, że jakość mojej wiary i modlitwy sprawdza się dopiero w relacjach z bliźnimi?

Czy mam świadomość, że Boga i bliźniego kocham lub obrażam tym samym i jednym sercem? Czy dostrzegam Chrystusa przychodzącego w bliźnich? Czy wierzę, że przez nich Bóg do mnie przemawia? Jak wygląda moja gotowość do poświęcenia swojego czasu, energii, oczekiwań dla dobra drugiego? Czy rozumiem, że miłość do bliźniego często będzie nieodwzajemniona?

Czy noszę w sobie Jezusową definicję bliźniego, a więc nie tylko tego, kto jest mi bliski, lecz także tego, kto jest w jakiejkolwiek potrzebie i nagle pojawia się na mojej drodze?

Bóg, który przychodzi
Czy pociesza mnie fakt, że należę już do wspólnoty wybranych, oczekujących na Pana? Czy czekam na przyjście Pana? Czy pragnę się z Nim spotkać? Jak czuwam w mojej codzienności?

Czy jestem człowiekiem nadziei? Czy zwykle oczekuję dobra, pozytywnych rozwiązań, czy raczej kieruje mną obawa i z góry zakładam najczarniejszy scenariusz wydarzeń?

A może uważam, że już niewiele „da się” zrobić w moim życiu? Czy nie zniechęcam się zbyt szybko w obliczu trudności?

Co się dzieje we mnie, gdy pomyślę, że kiedyś (dziś) będę musiał odejść z tego świata?

Gdyby dano mi szansę powrotu do przeszłości, to co bym w zmienił w moim życiu i dlaczego? Czego żałuję? A czego bym nie zmieniał, bo jestem z tego zadowolony i zrobiłbym to powtórnie?

Czy wierzę w życie wieczne? Nie w jakąkolwiek formę istnienia po śmierci, ale bycie sobą w relacji z Bogiem i innymi świętymi?

Czy nie zachowuję się tak, jakbym na ziemi miał żyć wiecznie? Czy nie absolutyzuję jakiegokolwiek stworzenia, oddając mu całą swoją wolność, siły i zaangażowanie?

Czy mam świadomość, że w ten sposób odbieram sobie nagrodę na tej ziemi, bo nie pragnę już niczego więcej?

Czy zdaję sobie sprawę, że odpowiadam też za zbawienie innych? Czy zależy mi, by moi bliscy i moi „dalecy” zostali zbawieni?

Czy odkrywam w sobie tęsknoty, których nie da się zaspokoić? Co z nimi robię?

Na jakiego Pana czekam? Na takiego, którego należy się bać, czy na tego, który za mnie umarł i zmartwychwstał i tęskni za mną?

 

Dariusz Piórkowski SJ


Polecamy:

74752     75730     71331     74057

Porady spowiednika: co pomaga, a co przeszkadza w dobrej spowiedzi. Cz.2

Porady spowiednika: co pomaga, a co przeszkadza w dobrej spowiedzi. Cz.2

Spróbujmy popatrzeć na przygotowanie do spowiedzi i przeżycie samego sakramentu pojednania przez pryzmat przypowieści o synu marnotrawnym.

Zdarza się, co jest podstępną pokusą diabelską, że penitent zataja z premedytacją ważny i ciężki grzech, aby „wyciągnąć” ze spowiednika rozgrzeszenie. Jeśli spowiednik nie domyśli się, nie dopyta, może udzielić rozgrzeszenia. Ale taka spowiedź jest nieważna, ponieważ sakrament to nie magia ani automat do kawy, w którym uzyskania efektu obojętne jest wewnętrzne nastawienie i postawa człowieka.

Jeśli to możliwe, dobrze spowiadać się u jednego spowiednika. Taka praktyka pomaga w systematycznej pracy nad sobą, bo taki spowiednik z grubsza zna sytuację penitenta. I wbrew pozorom wcale nie dziwi się, że wierny zmaga się z tymi samymi trudnościami i grzechami. Przeciwnie, z czasem może pomóc nam dostrzec głębsze przyczyny i źródła grzechów, fałszywe postawy, rany, uwarunkowania, których się samemu nie zauważa. Ma też zazwyczaj większą wyrozumiałość niż „przypadkowy” spowiednik. W ten sposób może być dużym wsparciem, zwłaszcza w sytuacji, gdy wierzący zmaga się z różnego rodzaju uzależnieniami. Wtedy przedmiotem spowiedzi nie powinny być tylko formalne grzechy wynikające z jawnego przekroczenia przykazań, lecz nasze głębsze postawy, powtarzające się trudności, frustracje, niespełnienia, pożądania, niepokoje, co mnie drażni, blokuje, smuci, namiętności, nieuporządkowane przywiązania. To z nich bierze się większość naszych grzechów widocznych. Spowiedź może się przerodzić w rodzaj duchowej rozmowy. Nie należy się skupiać wyłącznie na tym, co widać, ale bardziej na tym, czego z początku nie widzimy. Takie światło może nam dać tylko Słowo Boże i wytrwałe poddawanie się jego działaniu. Grzech, który widzimy, jest zazwyczaj skutkiem niewidocznych i oddziałujących na nas postaw wewnętrznych.

Nie muszę też informować Boga, a także samego spowiednika, o wszystkich detalach i okolicznościach grzechów, chyba że czasem jest to konieczne dla jasności i pełniejszego obrazu. Zwykle spowiednik sam dopytuje, jeśli nie jest pewny. Wiele rzeczy można się domyślić. Ludzie cierpiący na skrupuły sądzą, że jeśli nie wypowiedzą wszystkich możliwych grzechów, popełnionych i urojonych, wraz z barwnymi opisami, to nie otrzymają rozgrzeszenia. Dla nich Bóg jest urzędnikiem izby skarbowej, który rozlicza z każdego grosza. Jest to choroba duszy, spowodowana fałszywym i lękowym obrazem Boga.

Grzechy też mają pewną hierarchię. Człowiek jest duchem, duszą i ciałem. Generalnie grzechy cielesne, zwłaszcza seksualne, najbardziej przyciągają uwagę i niepokoją. Nie należą one jednak do najcięższych, właśnie z powodu słabości naszego ciała dotkniętego grzechem. Gorsze są grzechy mniej widoczne, duchowe, chociaż zawsze wyrażają się na zewnątrz w naszych słowach i relacjach z Bogiem i ludźmi: nieufność, pycha, obmowa, nienawiść, niewdzięczność, zazdrość, niewiara, różne formy bałwochwalstwa itd. Grzechy wynikające z kościelnych przykazań są też „lżejsze” niż te wynikające z Ewangelii. Pewną pokusą bywa też skupianie się tylko na „jednym” grzechu, np. seksualnym, jakby tylko on istniał. Wtedy człowiek traci z oczu całą resztę. Wydaje mu się, że gdyby się pozbył tej „kuli u nogi”, to już właściwie spowiedzi… nie będzie potrzebował. I często dopóki to wewnętrzne przekonanie w nas nie umrze, będzie w pewnym sensie popełniał te same grzechy aż dotrze do niego, że zawsze pozostanie grzesznikiem potrzebującym miłosierdzia.

Często pewien opór może brać się stąd, że spowiadamy się zwykle z tych samych grzechów. Dotyczy to zwłaszcza osób bardziej gorliwych i postępujących na drodze wiary. No i jest nam wstyd, że nie idziemy do przodu, że nam ciągle coś nie wychodzi i uwiera: „Przecież powinna być poprawa, a nie ma, no to po co się spowiadać?” Takie uczucie nie pochodzi od Boga, lecz jest „pobożną” przeszkodą pochodzącą od złego ducha. Z tego powodu niektórzy często zmieniają spowiedników albo, co gorsze, porzucają spowiedź pod pozorem braku jej owoców. Powtarzające się grzechy i ich wyznawanie uczą jednak pokory i cierpliwości, a także doświadczenia, że Bóg okazuje nam miłosierdzie nie za zasługi. Poza tym powtarzające się grzechy pokazują, że ich korzenie są głębsze i wymagają dłuższego czasu na uzdrowienie i przyjmowanie Bożej łaski.

Jeśli chodzi o częstotliwość spowiedzi ważne, aby znaleźć swój rytm w porozumieniu ze spowiednikiem, oczywiście jeśli w grę nie wchodzą ciężkie grzechy, bo wtedy nie powinno się zwlekać ze spowiedzią. Im rzadsza spowiedź, tym trudniej się do niej przygotować – wychodzi się bowiem wtedy z pewnej duchowej wprawy, jak zresztą w przypadku wielu innych czynności w życiu, które ponawiamy z coraz większymi odstępami czasy. Spowiednik szybko orientuje się, czy ktoś spowiada się częściej czy tylko raz w roku. Należy też uważać, aby spowiedź nie była za częsta, np. pod wpływem panicznego lęku, perfekcjonizmu i chęci bycia bez skazy. W Kościele grzechy codzienne (powszednie) gładzi spowiedź powszechna podczas mszy czy przyjęcie Komunii świętej. Istotne jest też rozeznanie, czy jestem na drodze postępu, czyli oczyszczenia z głębszych przyczyn grzechów i uzdrawiania, czy ciągle powracam do ciężkich grzechów, spowiadając się od wielkiego święta. Jeśli człowiek przyjmuje sakramenty, modli się, można zakładać, że jest mniej podatny dzięki łasce Bożej na poważne grzechy. I wtedy zwykle zaczyna się etap spowiadania się z tych samych grzechów, co w pewnym sensie jest darem łaski (nie popełniamy nowych i ciężkich). Wtedy regularna spowiedź maksymalnie co miesiąc jest jak lekarstwo, poddawanie się szczególnemu działaniu Miłosierdzia Bożego. Czyni nas też bardziej czujnymi na działanie duchowe, na pokusy, które często przybierają postać pozorów dobra.

Z tą przeszkodą wiąże się innego rodzaju opór: po co się spowiadać, skoro znowu upadnę. Często takie przekonanie jest wynikiem długotrwałego zmagania z grzechami, zwłaszcza ze złymi nawykami i nałogami. Taki wniosek, że nic to nie da, penitent wyciąga na podstawie przeszłych doświadczeń, co często podszyte jest pewnym zniechęceniem, nieufnością i zapatrzeniem wyłącznie we własne możliwości. Człowiek poniekąd uważa wówczas, że ma pełną kontrolę nad swoim życiem, nad swoim sercem, nad swoją przyszłością: „I tak wiem, jak będzie. Po co więc fatygować spowiednika, naprzykrzać się Bogu”. I tutaj tkwi korzeń problemu, a nie w samych grzechach. Chciałby sam się wyzwolić. To też jest „pobożna” pokusa, ocierająca się o pychę. Nikt z nas nie może z pewnością powiedzieć, że dożyje do jutra, a tym bardziej zapewnić, że „nigdy” już nie upadnie. Silna wola nie jest warunkiem rozgrzeszenia, lecz ufność Bogu i pokorne uznanie swoich granic. Liczy się nasza szczera wola zerwania z grzechem. Jeśli z góry założymy, że w sumie spowiedź niewiele pomoże, bo jutro znowu upadniemy, to być może dlatego jest ona czasem nieskuteczna.

Pewną trudnością jest także opór wynikający z tego, że grzechy należy wyznać przed człowiekiem – prezbiterem. Niektórych to bardzo paraliżuje i ta blokada jest skrzętnie wykorzystywana przez złego ducha. Spowiednik wprawdzie nie jest źródłem miłosierdzia, ale działającym z mandatu Chrystusa i przedstawicielem wspólnoty Kościoła, która jest święta i grzeszna zarazem. Spowiedź jest bowiem pojednaniem nie tylko z Bogiem, ale ze wspólnotą Kościoła. Każdy grzech, nawet najbardziej osobisty i ukryty, dotyka też innych. Dlatego spowiedź, chociaż indywidualna i tajna, nie jest sprawą tylko między Bogiem a penitentem. Poza tym, nikt nie jest dobrym sędzią we własnych sprawach ani lekarzem swoich chorób. Można siebie zbyt surowo ocenić albo zbyt „łagodnie”. Czasem ktoś musi nas uspokoić, innym razem nieco potrząsnąć. Duch Święty działa przez nasze sumienie, przez Słowo Boże, ale też przez Kościół, który tworzą żywi, często niedoskonali ludzie. Nie zapominajmy, że w interesie szatana leży też to, by wszystko zrobić w celu odstręczenia nas od spowiedzi i utrzymania w grzechu, smutku, obojętności i niepokoju. Spowiednik działa mocą łaski Chrystusa, a nie tylko mocą swoich możliwości. Często wobec grzechów i skomplikowanych spraw w pierwszej chwili ogarnia go ludzka bezradność, ale też towarzyszy mu specjalna moc Ducha Świętego, która przychodzi zupełnie niespodziewanie jako światło, właściwe słowo, ufność.

Jedną z najpoważniejszych przeszkód do przyjęcia Bożego miłosierdzia jest przystępowanie do spowiedzi z przekonaniem, że właściwie nie ma się żadnych grzechów, albo tylko drobne „wykroczenia”. Wybielanie się i usprawiedliwianie to też maska grzechu. Zazwyczaj penitent „chwali się” jak faryzeusz z przypowieści Jezusa, że nie zabił, nie ukradł, nie cudzołożył, że się modli, chodzi na mszę i wszystko jest w porządku. Rzeczywiście, może tak być, że wiele spraw jest „w porządku”. Problematyczna jest jednak głębiej ukryta postawa – przekonanie o niewinności. Święci uważali się za grzeszników, chociaż mogli nie popełniać poważnych grzechów. „Chwalenie się” może opierać się na iluzji i ślepocie. Jest obroną przed przyjęciem łaski.

Wielu wiernych zapomina, że chrześcijanin wezwany jest nie tylko do unikania grzechów, ale przede wszystkim do czynienia dobra. Możemy nie przekraczać przykazań, które są pewnym minimum, ale czy zawsze czynimy dobro, którego oczekuje od nas Bóg? A jak spełniamy wymagania związane z naszym powołaniem: męża, żony, księdza, siostry zakonnej, osoby samotnej? Bardzo rzadko spowiadamy się z zaniedbania dobra. Przykładem zaniedbania są np. lewita i kapłan z przypowieści o miłosiernym Samarytaninie, którzy przeszli obok rannego człowieka, chociaż go widzieli. Podobnie słaba dbałość o rozwój wiary, skupienie na własnych niedostatkach, roszczeniowość, brak wdzięczności uniemożliwiają dzieleniem się dobrem, które zostało nam powierzone z innymi.

Formuły wypowiadane podczas spowiedzi i często wyuczone na początku inicjacji wiary, w dzieciństwie, są tylko formułami, które wdrażają, pomagają dziecku w wypowiedzeniu siebie. Natomiast z biegiem wieku, czasem pod wpływem duchowego przebudzenia czy drugiego nawrócenia, może się zrodzić bardziej osobiste podejście do spowiedzi. I bardzo dobrze. Ważne, aby była w niej szczerość, żal, chęć poprawy. Natomiast to, jak te wewnętrzne postawy człowiek ubierze w słowa już zależą od jego wrażliwości i możliwości. Jeśli ktoś chce wyrazić swój ból i żal własnymi słowami, nie powinien się krępować.

A co po spowiedzi? Przede wszystkim, spowiedź nie tylko jedna człowieka z Bogiem i wspólnotą Kościoła, ale także daje siłę i pomoc na dalszą drogę. O tym często zapominamy. Jeśli zależy nam na duchowym wzroście, dobrze czynić to małymi krokami. Nie chciejmy zmieniać wszystkiego od razu, bo zazwyczaj niewiele z tego wychodzi. Zapoznaliśmy nieco ideę systematycznej pracy nad sobą, oczekując po trosze, że spowiedź magicznie nas zmieni. Nawet wielcy święci, którzy nagle się nawrócili, przestali wprawdzie popełniać ciężkie grzechy, ale nie wyzbyli się od razu wszelkich grzechów i słabości. Jezus mówi o powolnym wzroście królestwa Bożego w nas, a nie o natychmiastowych zmianach. Po spowiedzi warto skupić się na jednym grzechu, który się powtarza i spróbować podjąć wysiłek, by nie ulec pokusie po raz kolejny. A jeśli się ulegnie, to znowu powstać. I tak do skutku. Jeśli, np. ktoś spędza nadmierny czas przed Internetem i telewizją, kosztem rodziny, modlitwy, to może zacząć od próby ograniczenia tego czasu i powolnego wypierania tego złego nawyku dobrym nawykiem.

Dariusz Piórkowski SJ


Polecamy:

74752     75736     71331     74057

Porady spowiednika: co pomaga, a co przeszkadza w dobrej spowiedzi. Cz.1

Porady spowiednika: co pomaga, a co przeszkadza w dobrej spowiedzi. Cz.1

Katechizm Kościoła Katolickiego przypomina, że „droga nawrócenia i pokuty została wspaniale ukazana przez Jezusa w przypowieści o synu marnotrawnym, w której centralne miejsce zajmuje »miłosierny ojciec«” (Łk 15, 11-24) (KKK, 1439).

Także podczas spowiedzi w centrum pozostaje Ojciec, a nie nasze grzechy, opory i uczucia, które się w nas rodzą, czy nawet taki czy inny spowiednik. Spróbujmy więc popatrzeć na przygotowanie do spowiedzi i przeżycie samego sakramentu pojednania przez pryzmat tej przepięknej przypowieści.

Początkiem nawrócenia syna było to, że się zastanowił, dosłownie „doszedł do swoich zmysłów”, gdy dokuczyła mu bieda i śmierć zajrzała mu w oczy. I wtedy przypomniał sobie o ojcu w domu. I o chlebie, na który można będzie tam zapracować. Na dnie jego duszy pozostał jednak pozytywny obraz Ojca. Jaki z tego wniosek? Nie zawsze pierwsza pobudka do spowiedzi od razu jest szczytna i doskonała. Czasem po prostu możemy się źle czuć duchowo, pełni smutku, niepokoju, różnych braków i głodów, wyrzutów sumienia. Dostrzegamy w swoim życiu nieład i jego skutki. I decydujemy się, właśnie z tego powodu, a nie ze względu na Boga, aby pójść do spowiedzi. Często w taki sposób Bóg pragnie nas przyciągnąć, przebudzić, dać impuls do zawrócenia z drogi, która czyni nas nieszczęśliwymi.

Syn, przygotowując się do spotkania z ojcem, nie wyuczył się na pamięć całej litanii grzechów, które popełnił, by mu je wystrzelić jak z procy. Skoncentrował się bardziej na wyrażeniu ojcu żalu i prośbie o przebaczenie niż na dokładnym wyliczeniu wszystkich grzechów. Zanim więc przystąpię do rachunku sumienia, najpierw powinienem sobie uświadomić, że idę do Ojca, który mnie zna, kocha i wie wszystko o moich grzechach, ich przyczynach i korzeniach. Ale to nie jest wiedza oskarżycielska czy potępiająca, lecz pełna współczucia, czasem – owszem – także przeszyta gniewem, bo Bóg jest święty. Nie spowiadam się jednak wyłącznie z przekroczenia kodeksu, przepisów i nakazów, lecz zwracam się do Osoby, której sprawiłem ból.

Dobrze jest więc się zatrzymać i pomyśleć najpierw przez chwilę, przed kim stanę, zanim zabiorę się do rachunku sumienia. Wydaje się, że tego kroku brakuje osobom, które wpadają do kościoła na spowiedź z rozpędu, bez należytego przygotowania. Spowiednicy wiedzą niemalże na wstępie, czy ktoś poświęcił chociaż chwilę czasu na przygotowanie, czy nie. W biegu włącza się schemat, który człowiek zna – szybko przypomina sobie to, co zawsze wypowiada na spowiedzi, bo „coś” trzeba powiedzieć, chociaż tych grzechów mógł nie popełnić. Taka mechaniczność spowiedzi wynika z niepoważnego traktowania zarówno Boga jak i sakramentu oraz spowiednika.

Jeśli chodzi o żal, to tylko pierwsza połowa wyznania syna jest prawdziwa: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciwko Niebu i względem ciebie” (Łk 15, 21). Jest to pokorne uznanie swojego grzechu i żal – owoc działania Ducha Świętego, który przekonuje człowieka o winie, by go wyzwolić. Druga połowa wyznania: „Już nie jestem godzien nazywać się twoim synem, uczyń mnie jednym z twoich najemników” (Łk 15, 18-19) jest gorzkim owocem samego grzechu i nie wyraża pełnej prawdy, chociaż syn tak właśnie się czuje. Ale uczucie to jeszcze nie cały człowiek. To nie jest żal, lecz fałszywe przekonanie, że człowiek stał się niewolnikiem, sługą, nikim. Syn, wróciwszy do ojca, chce wypowiedzieć te słowa, ojciec mu jednak przerywa. Robi to w momencie, kiedy syn chce poprosić o przyjęcie go do pracy jako najemnika. W ten sposób ojciec pokazuje, że jest dokładnie na odwrót. Syn w sercu ojca nigdy nie przestał być synem, lecz się zagubiłz dala od domu, od swoich, od swojej religii, kultury. Podobnie jak Izrael, który przebył długą drogę przez pustynię z niewoli egipskiej do Ziemi Obiecanej, tak syn wrócił z „dalekich krajów” do domu ojca. Trzeba więc uważać, by nie pomylić poniżania siebie i pogardy z prawdziwym żalem, którego inicjatorem jest Duch Święty. A Duch Święty nigdy człowieka nie poniża, lecz próbuje go podnieść, przywrócić mu poczucie godności, które grzech w nim zniszczył.

Jeśli chodzi o rachunek sumienia, to oczywiście należy poświęcić na niego odpowiednią ilość czasu. Syn marnotrawny zastanowił się… Najlepiej potraktować ten rachunek jako modlitwę, a nie przegląd wykroczeń, choć niestety słowo „rachunek” niefortunnie kojarzy się z rachowaniem. Zacząć można od prośby do Ducha Świętego o światło i prawdziwy żal (który nie poniża, lecz wyzwala człowieka). Potem, aby uświadomić sobie głębiej, że idę do kochającego Ojca, można przeczytać fragment przypowieści o zagubionym synu i Ojcu miłosiernym, a potem – jak radzi św. Ignacy Loyola – podziękować Bogu za Jego dary, które szczególnie dostrzegam od ostatniej spowiedzi. Chodzi o to, aby wyznanie win umiejscowić w kontekście relacji z Bogiem, i to nie jakimkolwiek, lecz takim, jakim ukazuje Go Jezus, a nie tylko myśleć o złamaniu prawa. Taki początek przygotowania do spowiedzi jest bardzo pomocny, by nie utracić z oczu większej wizji tego, kim jestem i do czego powołał mnie Bóg. Żadnego człowieka nie można zrównać z jego grzechem ani z sumą jego różnych słabości. To właśnie ciemność (a nie Duch Święty), płynąca z grzechu, przekonuje, że istnieje… tylko grzech, zarówno w chwili pokusy, a tym bardziej po jej zrealizowaniu. Jeśli zobaczymy w Bogu źródło i dawcę darów, wtedy w sercu rodzi się pokój i – paradoksalnie – większy i szczery żal, przeważa bardziej Boża ocena naszego postępowania. Kiedy bowiem widzimy, jak wiele otrzymujemy każdego dnia, pomimo tego, że często na to nie zasługujemy, zmieniają się nasze fałszywe wyobrażenia o Bogu, utworzone w naszych głowie przez grzech i ciemność.

Istnieją różne formy rachunku sumienia – modlitwy. Można się posłużyć jakimś gotowym schematem z pytaniami. Ważne, aby nie sprowadzić tego przygotowania tylko do prawnej strony, gdzie i kiedy przekroczyłem jakieś normy, przepisy i przykazania. Dobrze jest oprzeć przygotowanie o fragment Pisma świętego, który w sposób szczególny mówi o Bożym miłosierdziu, ale też o naszym grzechu. I w jego świetle dokonać w pamięci krótkiego przeglądu moich relacji w następującej kolejności: ja – Bóg, ja w stosunku do siebie; ja – bliźni. Zawsze powinno się zaczynać od wiary, jak ona wygląda, jaka jest moja ufność Bogu, modlitwa, przeżywanie Eucharystii, a potem dalej. Niektórzy rozważają czytania przeznaczone na konkretny dzień i w świetle tego Słowa oceniają swoje postępowanie. Istotne jest, aby Słowo nas poruszyło, aby wzbudziło szczery żal i chęć zmiany, a nie to, czy zauważymy wszystkie grzechy.

Ojciec przebaczył synowi wszystkie grzechy, chociaż on żadnego z nich nie nazwał w konkretny sposób. Także podczas spowiedzi przebaczone są wszystkie grzechy, nie tylko wyznane, czy te, o których jeszcze nie wiemy, nie widzimy ich, czy o nich mimowolnie zapomnieliśmy. Chociaż wyznanie grzechów jest konieczne podczas spowiedzi, Boże przebaczenie nie jest uzależnione od tego, czy wszystko wypowiedzieliśmy, ale przede wszystkim od żalu i chęci zerwania z grzechem. Nie ma innych warunków. Podobnie jest z modlitwą. Jezus nie każe nam zadręczać Ojca wielomówstwem i przypominać Mu bez końca o naszych potrzebach, bo On je zna. Najważniejsza jest szczerość, relacja, ufność, proste i krótkie wypowiedzenie tego, co leży nam na sercu.

Często wiernych paraliżuje lęk lub wstyd przed spowiednikiem, że będzie znał ich grzechy, że je zapamięta, będzie się nimi sugerował, źle o penitencie pomyśli. Po pierwsze, grzech nie jest żadną atrakcją, która miałaby zajmować uwagę i pamięć spowiednika. Szybko ulatuje z głowy. Po drugie, każdy spowiednik jest również grzesznikiem, popełniającym podobne grzechy co wierni i sam potrzebuje miłosierdzia. Po trzecie, ksiądz też się spowiada. Tylko mało doświadczony i nie znający swojej słabości ksiądz może się dziwić, gdy słyszy o czyichś grzechach. W przeważającej większości w księżach rodzi się raczej współczucie i zrozumienie.

Dariusz Piórkowski SJ


polecamy:

74752     75736     74057     72396

Spowiedź generalna – czy ma sens?

Spowiedź generalna – czy ma sens?

Św. Ignacy w Ćwiczeniach Duchowych zaleca dwa rodzaje spowiedzi: regularną (w tamtych czasach co tydzień) oraz generalną, którą odbywa się co roku. Ta druga forma spowiedzi może zawierać coś, czego penitent nie wypowiedział podczas poprzednich spowiedzi, gdyż nie był tego świadomy. Ale Ignacy wyraźnie twierdzi, że kto się regularnie spowiada, nie musi przystępować do spowiedzi generalnej, bo grzechy zostały już odpuszczone.

Ta spowiedź musi być absolutnie dobrowolna i powinna wypływać z potrzeby serca poruszonego większym poznaniem swoich grzechów. Pod tym warunkiem, Ignacy gorąco zachęca do wyznania już odpuszczonych grzechów i tych, które zauważyliśmy np. podczas jakiegoś dnia skupienia, po dłuższych rekolekcjach, po przejściu jakiegoś trudnego doświadczenia, które rzuciło na moje życie nowe światło. Taka spowiedź jest bardziej formą duchowego ćwiczenia dla następujących celów:

  • W ten sposób człowiek wierzący wzmocni i pomnoży owoc odprawionych modlitw, bo dzięki zbliżeniu się do Boga, odosobnieniu od innych, lepszemu poznaniu siebie i Boga odczuje jeszcze większy żal, odniesie większy pożytek. Nie chodzi więc o wystawianie Boga na próbę, aby jeszcze raz odpuścił to, co już odpuszczone. Chodzi o pogłębienie doświadczenia miłosierdzia Boga w tym, co już zostało mi odpuszczone, patrząc na swoje grzechy przez pryzmat rozważanego Słowa Bożego. w nowym i bardziej intensywnym świetle. Chodzi o przeżycie sakramentalnego spotkania z Bogiem w innych okolicznościach i lepszym nastawieniu duchowym.
  • Taka spowiedź pozwala doświadczyć miłosierdzia nie tylko jako jednorazowego aktu, teraz i tutaj, ale przez włączenie własnej przeszłości ponowne uświadomienie sobie Bożej wierności względem mnie w poprzednim roku czy latach.
  • Powierzenie swojej przyszłości z większym i pełniejszym zaufaniem wobec Chrystusa, który stale jest miłosierny, przez stanowcze opowiedzenie się po Jego stronie i odrzucenie grzechu.
  • Spowiedź generalna rodzi również większą gotowość i lepsze usposobienie do przyjęcia Najświętszego Sakramentu. Nie chodzi o usposobienie w sensie zmazania grzechów, uzyskania łaski uświęcającej, lecz o przeżycie tego, że Najświętszy Sakrament jest nam dany również po to, abyśmy trwali w większej łasce, abyśmy się rozwijali, a nie tylko po to, aby unikać grzechów.
  • W Psalmie 17, padają takie słowa: Choćbyś badał moje serce i przyszedł do mnie nocą i doświadczał ogniem, nieprawości we mnie nie znajdziesz. Ale za chwilę Psalmista woła: Okaż przedziwne miłosierdzie Twoje. Strzeż mnie jak źrenicy oka, ukryj mnie w cieniu Twych skrzydeł. Miłosierdzie jest więc czymś więcej niż przebaczeniem grzechów. Psalmista, błagając o miłosierdzie, prosi o Bożą troskę, Opatrzność, wzięcie w opiekę, obronę przed różnorakimi wrogami. Spowiedź generalna może być podobnym aktem powierzenia siebie Bogu z ufnością. Można w niej podejść do tego, co Bóg pokazał mi podczas rekolekcji, do różnego rodzaju „wrogów” i ciemności, które zostały zdemaskowane w moim sercu, do postaw i zachowań, które zostały ujawnione. Warto powierzyć Chrystusowi to, co boli, co uwiera, jako Temu, kto zniósł grzechy świata, kto chce wziąć nasze troski na siebie i uleczyć nasze rany.

 

Dariusz Piórkowski SJ


polecamy:

     74057     72396