Zbudź się, o śpiący

Zbudź się, o śpiący

 

Udawanie, że znaleźliśmy życie, kiedy patrząc na kałużę, mówimy, że to ocean, jest fatalnym błędem. Zadowalamy się wciąż tym samym, nawet jeśli to jest coś, co zniewala. Musi przyjść taki dzień, taki moment, kiedy usłyszmy słowa św. Pawła: „Zbudź się, o śpiący, i powstań z martwych” (Ef 5,14). I się obudzimy.

To najważniejsze i najtrudniejsze zadanie życia. Zabrać na wędrówkę swoje serce, czyli tak żyć, by nie tylko żyć, ale i przeżywać. Zobaczcie, ilu ludzi wokoło tylko wegetuje? Nie wędrują i nie żyją, po prostu są podmiotem różnych naturalnych procesów zachodzących w ich ciele i życiu. Dlaczego tak często przestajemy wędrować? Każdy z nas ma tu swoją ciekawą opowieść o tym, jak wyłącza w sobie tryb „przygoda”, a włącza tryb „wegetacja”. Uciekamy od bólu, od porażki, od rozczarowania, a naszym bratem staje się strach o to, że kiedy rozbudzimy w sobie pragnienia i życie, to może nic z tego nie wyjść.

Dlaczego kiedy ogląda się wielką opowieść o życiu, jak choćby panowie Gladiatora, a panie wielką historię o miłości, powiedzmy Titanic (wiem, uprościłem), to nasze serce rośnie i rwie się do przeżycia wielkiej przygody, a kiedy milknie muzyka i schodzą z ekranu napisy końcowe filmu, to od razu pozwalamy, by nasze serce utopiło się w tym, co nas tak na co dzień przytłacza? Dlaczego tak bardzo boimy się żyć? Przecież Bóg dał nam oczy, byśmy patrzyli, uszy, byśmy słyszeli, wolę, byśmy wybierali, i serce, byśmy mogli naprawdę żyć. Właśnie w sercu rozpoczyna się „sukces”, bo przecież mężczyzna musi wiedzieć, że jest silny, że ma wszystko, co jest mu potrzebne, a kobieta musi wiedzieć, że jest piękna, że ktoś o nią walczy, bo jest tego warta.

Czasem, kiedy spowiadam, odnoszę wrażenie, że w środku jesteśmy puści. Nie w sensie bycia pysznym i próżnym, ale w sensie braku życia. Owszem, przychodzimy do konfesjonału, spowiadamy się, nawet jest w nas pragnienie innego życia, a jednak się nie udaje. Prawda jest taka, że nie jesteśmy puści. Mamy serce, a ono dalej jest takie, jakie Bóg chciał: dzikie, silne, od­ważne oraz piękne, tylko zamknięte i ciągle nie odkryte. Jeśli chcemy być mężczyznami i kobietami, którzy potrafią zawalczyć i kochać, to musimy przebudzić nasze nie puste, ale uśpione serca. Nawet za cenę bólu i zmę­czenia, bo to jest ostra wędrówka. Musimy to zrobić.

Jeśli tego nie zrobimy, grozi nam to, w co dali się wciągnąć saduceusze z Ewangelii (por. Mk 12,18–27). Zamiast szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, czy wierzą w Zmartwychwstanie, czy jest w nich pragnienie pójścia za Bogiem Żywym, rozpoczynają deliberacje na tematy kompletnie niezwiązane z życiem (o kobiecie i siedmiu braciach, których kolejno była żoną). Pozwalają sobie na pytania zastępcze, byleby nie zadać pytań prawdziwych. Łatwiej pytać o rzeczy drugoplanowe, niż zapytać siebie samego, o co tak naprawdę chodzi mi w moim życiu.

Musimy skierować nasze serca ku Bogu. To nie jest tylko grzecznościowo-religijna formułka; zwrócić serce ku Bogu to nic innego, jak zapragnąć tego, by być jak On, by znów stać się silnym i pięknym wojownikiem. Musimy to zrobić, bez tego wejdziemy na drogę wegetacji.

Ta wegetacja może być dla wielu pojęciem abstrakcyjnym, ale wystarczy pojechać do zoo i podejść do klatki z lwami. Staniecie tam oko w oko ze zwierzęciem stworzonym do przemierzania wielkich afrykańskich sawann, do polowania na zebry… Tymczasem w jego oczach zobaczycie przegraną, zobaczycie coś, co się poddało. Zamiast groźnego lwa, zobaczycie przerośniętego kota.

Kiedyś, pracując z młodymi, uczyłem się tej wewnętrznej walki między wychowywaniem ich na pobożne i grzeczne dzieciaczki przy kościele a pozwoleniem im na to, by odkrywali w sobie właśnie to, co jest zwróceniem swojego serca ku Bogu, a więc odkrycia swojego piękna i dzikości. Tego się nie da zapisać w kanonach dobrego wychowania.

Uboga wdowa okazuje się mistrzynią w uczeniu nas „pójścia na całość”.

 

Grzegorz Kramer SJ, Bóg jest dobry (wyd. 2), Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

            

 

Rachunek z bycia razem

Rachunek z bycia razem

Mężczyźni i kobiety – dorośli, często bogaci ludzie, szli za Jezusem. Zostawiali swój dobytek, życie, by Mu towarzyszyć. Co w Nim było takiego, że postanowili chodzić za Nim od wsi do wsi i wspierać Go swoją majętnością?

Jezus w Ewangeliach nie składał nikomu żadnych deklaracji i nie robił kampanii wyborczej. Nie musiał. Moja intuicja jest taka, że oni patrząc na Niego, dostrzegli jedyną prawdziwą Obietnicę, tę, którą złożył nam Ojciec. Ta Obietnica to nic innego jak część Boga w nas, czyli to, co jest zapisane głęboko w naszym sercu, a każdego dnia zasypywane wieloma błahymi sprawami.

Wpatrywanie się w Jezusa, chodzenie za Nim − w naszym wypadku poprzez modlitwę – choć często związane z trudem, sprawia, że nasze serca przypominają sobie to, co Bóg w nie wpisał. Kobiety usługiwały Jezusowi ze swego mienia. To współgra z tym, co mówił On o traceniu swojego życia, żeby je (od)zyskać.

Czym jest to zyskiwanie? Jest wchodzeniem w życie, takie jakie ono ma być – w jedności z Ojcem. Ojciec, Bóg – On nie chce być wpuszczany na zasadzie jakiegoś rytualno-religijnego działania. On chce, pragnie być z nami cały czas. Tak nas stworzył. Oddawanie życia nie jest formą poświęcenia, ofiary, czegoś nieprzyjemnego, oddawanie życia to tak naprawdę jego zyskiwanie. Odzyskiwanie Boga w swoim życiu to znów nic innego jak odzyskiwanie swojego prawdziwego „ja”, bez zasłony.

Oni za Nim poszli, bo znaleźli swoje miejsce. Nieistotne było, co inni o tym sądzą, ważne było, że oni znaleźli w tym wartość i spełnienie. Czy to są pobożne mrzonki? Zobacz, ile w twoim życiu było takich chwil, kiedy miałeś pewność, że „żyjesz naprawdę”, że robisz to, co kochasz, że jesteś wśród ludzi, którzy żyją podobnie jak ty – spełniając potrzeby swojego serca? I weź mi nie tłumacz od razu, że to wcale nie jest takie proste i że nie zależy od ciebie. To jest kłamstwo tych, którzy tylko obserwowali grupę ludzi, która poszła za Jezusem. Tych, którzy stali, gapili się i wydawali opinie. A czy dziś nie jest podobnie?

Ilu z nas stoi w swoim życiu i obserwuje innych. A później albo zazdrości, albo cynicznie wyśmiewa? Z każdym krokiem w życiu wchodzimy w środek jakiejś opowieści, której z pewnością nie zrozumiemy (G.K. Chesterton). Oni też nie rozumieli, w sensie zrozumienia istoty, sensu. Jednak szli. Bo choć nie rozumieli, to czuli, że tracąc – zyskują życie.

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy:

               

Czy zawsze warto iść do spowiedzi? Rozmowa z Grzegorzem Kramerem SJ i Piotrem Żyłką

Czy zawsze warto iść do spowiedzi? Rozmowa z Grzegorzem Kramerem SJ i Piotrem Żyłką

Grzegorz Kramer SJ i Piotr Żyłka w rozmowie z Łukaszem Wojtusikiem. O tym, czy zawsze warto chodzić do spowiedzi i co jest w niej najważniejsze

 

ŁUKASZ WOJTUSIK: Wolisz sam spowiadać czy się spowiadać?

GRZEGORZ KRAMER SJ: Lubię się spowiadać, to trudne doświadczenie, ale odświeża rela­cję z Bogiem. Trudno to opisać, ale im dalej od ostatniej spowie­dzi, tym staję się słabszy. Gdy przychodzę się wyspowiadać po jakimś czasie, czuję później siłę.

ŁUKASZ: A spowiadać lubisz?

GRZEGORZ: Jasne, choć są momenty, w których – pewnie jak każdy ksiądz – doświadczam zmęczenia i frustracji. Konfesjonał to miejsce, w którym spotykam konkretnego człowieka, mogę mu prosto w oczy powiedzieć, że Bóg jest dobry.

ŁUKASZ: Po co się chodzi do obcego człowieka mówić mu o tym, co się złego w życiu robiło?

PIOTR ŻYŁKA: Kościół katolicki przyjął taką formę spowiedzi – to najprostsza odpowiedź.

ŁUKASZ: I rozumiem, że lubisz chodzić do obcego człowieka opowiadać mu o swoich słabościach?

PIOTR: Różnie bywa. Jakiś czas temu miałem długi okres bez spowie­dzi. Co ciekawe, nie był to mój heretycki wymysł. Posłuchałem porady zaufanego duchownego, który powiedział mi, że je­śli mam taki moment w swoim życiu duchowym, gdy poważnie zastanawiam się nad tym, czym jest grzech, nad relacją między grzechem a sakramentami i nad tym, jak to wszystko na mnie i moją relację z Panem Bogiem, to może być pożytecz­ne, jeśli przestanę na jakiś czas chodzić do spowiedzi i świadomie postaram się z tym wszystkim zmierzyć. Czasem się zastana­wiam, co jest gorsze – niechodzenie do spowiedzi czy chodzenie do niej bez wiary, bez refleksji, jak do automatu?

ŁUKASZ: Ciekawa argumentacja.

PIOTR: Żeby była jasność. Ja nie zachęcam do niechodzenia do spowie­dzi. Zachęcam, żeby to robić świadomie.

GRZEGORZ: Redaktor katolickiego portalu bez spowiedzi?

PIOTR: A zalecił mi to katolicki ksiądz.

GRZEGORZ: Nie zapytam o nazwisko.

PIOTR: A ja nie powiem (uśmiech). Chyba nie potrafię powiedzieć, że lu­bię spowiedź. Ale wiem, że jest mi bardzo potrzebna. Lata mi zajęło zrozumienie tego, że ona Panu Bogu nie jest do niczego przydatna. To ja jej potrzebuję, a nie On. Czeka na moment, w którym złapię się za głowę i uświadomię sobie, w jakie bagno się znowu wpakowałem i że sam nie dam rady z niego wyjść, że potrzebuję Jego pomocy.

ŁUKASZ: Wielu ludzi, którzy tkwią w takim bagnie, powinno jednak iść raczej do psychologa niż do spowiedzi.

GRZEGORZ: Jedno nie wyklucza drugiego. Jeśli coś mnie naprawdę zniewa­la, ogranicza moją wolność, człowieczeństwo, psycholog może okazać się dobrym rozwiązaniem. My wierzymy jeszcze, że Pan Bóg wybaczył nam już wieki temu w momencie śmierci Jezusa na krzyżu, ale wciąż potrzebujemy bardzo konkretnego momentu, w którym usłyszymy, że nam odpuszcza grzechy, stąd też mię­dzy innymi spowiedź. Psycholog i spowiednik mogą się uzupeł­niać, pomagać sobie wzajemnie.

ŁUKASZ: Spowiedź w rękach księdza to poważne narzędzie władzy.

GRZEGORZ: Ogromnej władzy. Po obu stronach zresztą. Władza księdza, któ­ry może odpuścić grzechy albo je zatrzymać, ale też władza czło­wieka, który się spowiada, który sam sobie musi odpuścić winy. Czasem w trakcie rozmowy okazuje się, że nie potrafi tego zro­bić, bo tak bardzo kogoś zranił, i moja formułka o odpuszczeniu grzechów na nic mu się w tym momencie życia nie zda. Niekie­dy trzeba więcej czasu.

ŁUKASZ: Chodziło mi o jeszcze inny rodzaj władzy. Ludzie opowiadają ci o swo­ich słabościach w cztery oczy. A potem podczas mszy widzisz ich wszystkich i sumę ich słabości. Wiesz, że często oszukują się w ro­dzinach i że mógłbyś to zmienić.

GRZEGORZ: Wierz albo nie, ale takiego ciężaru nie niosę. Wiem, że można mieć tego typu obawy, że powiem coś księdzu, a on się wygada. Część ludzi żyje w przekonaniu, że jak nagrzeszyli, to teraz się będą przed księdzem chować, bo on widzi ich grzechy. Ale ja nie mam z tym problemu, ponieważ ich grzechów nie widzę. Nie za­glądam ludziom w dusze i nie mówię o ich grzechach innym.

ŁUKASZ: A gdy ktoś ci mówi, że jest wykorzystywany?

GRZEGORZ: Rzadko, ale zdarzają się sytuacje, kiedy wiesz, że ktoś doznaje prze­mocy. Spowiada się i twierdzi, że poza spowiedzią nie chce pomocy. I to jest bardzo trudne. Wiesz, że ktoś cierpi i nie możesz nic zrobić.

ŁUKASZ: Nie możesz złamać tajemnicy spowiedzi dla wyższego celu, wyższej konieczności?

GRZEGORZ: Zawsze wtedy pytam, czy mogę pomóc. Bardzo rzadko się zda­rza, że ktoś chce ode mnie pomocy poza konfesjonałem. Wtedy nie możesz nic zrobić. Jesteś związany tajemnicą, mimo że ludz­kie historie, jak ludzie, do ciebie wracają. Staram się z tego wy­ciągać pozytywną naukę.

ŁUKASZ: Jaką?

GRZEGORZ: Wiedza o człowieku w grzechu, bo o takiej sytuacji mówimy, daje mi siłę. Przecież ktoś przyszedł do mnie, opowiada o najtrudniej­szych sprawach swojego prywatnego życia, musi mieć niesamo­witą odwagę, żeby to zrobić. Dzięki rozmowie staram się pokazać mu, że nie musi już tego ciężaru nieść sam, próbuję pokazać, że mogę mu ulżyć.

ŁUKASZ: Piotrek, znasz wielu księży, możesz przebierać w spowiednikach. Idziesz na chybił trafił czy masz swoich ludzi od spowiedzi?

PIOTR: Nie mam jednego stałego spowiednika, kierownika ducho­wego, do którego zawsze idę. Kiedyś miałem, ale go przenieśli z Krakowa (uśmiech). Ale jest kilku franciszkanów i dominika­nów, o których wiem, że mogę do nich pójść bez obaw. U nich mogę liczyć na coś więcej niż tylko odklepanie formułki. Trak­tują penitentów poważnie. Spowiedź jest rozmową, uważnym wysłuchaniem, jakąś podpowiedzią, radą. Dlatego staram się do nich wracać. Oni znają mnie, moją historię, wiedzą, z czym się zmagam, wiedzą, z jakimi słabościami walczę i co się powtarza w moich spowiedziach. Podpowiadają mi, co zrobić. Nie dostaję u nich pokut z czapy. Polecam taki sposób: nie chodzić na chybił trafił, ale do kogoś, kogo znamy i kto nas zna. Sakrament działa, niezależnie od księdza, do którego trafisz, z tą samą mocą. Cza­sem może łatwiej z tego samego grzechu wyspowiadać się za każdym razem innej osobie. Tylko że to jednak pójście trochę na łatwiznę. Jestem przekonany, że dobrze jest wyznawać te same grzechy tej samej osobie.

ŁUKASZ: Historie twoich spowiedzi to historie dobrych spowiedników?

PIOTR: Pewnie, że nie tylko. Miałem kilka spowiedzi, o których wolałbym zapomnieć. W okresie dojrzewania mocno zmagałem się z Ko­ściołem. Nie wiedziałem, czy chcę być jego częścią. I doświadczy­łem wtedy kilku spowiedzi, po których po prostu przestawałem chodzić do kościoła. Myślałem wtedy, że skoro Kościół tak przyj­muje grzesznika, to z taką instytucją nie chcę mieć nic wspólnego.

ŁUKASZ: Zamiast zrozumienia – wkurzenie?

PIOTR: Szczerze? Zaliczyłem klika spotkań w konfesjonałach z księżmi, którzy byli po prostu chamscy. Oczywiście wierzę, że Pan Bóg sobie poradzi i przebije się z łaską nawet przez największego ba­rana, ale z konfesjonału można wyjść bardzo poharatanym. Je­śli Kościół ma być szpitalem, to niestety ci księża raczej dobijali ciężko chorego, niż opatrywali rany. Mam sporo znajomych, któ­rzy też nie mieli szczęścia ze spowiednikami. Idą do spowiedzi przed chrztem, ślubem i trafiają na księży, którzy ich dobijają, a nawet poniżają. Albo ktoś zbiera się po kilku latach, długo wal­czy ze sobą, przepracowuje coś na serio, w końcu przychodzi do szczerej spowiedzi, klęka w konfesjonale, liczy na nowe otwar­cie swojej relacji z Kościołem i z Bogiem i zostaje totalnie olany. Po drugiej stronie kratki słychać tylko – dwie zdrowaśki, prze­czytaj fragment z Pisma Świętego i chwała Ojcu i Synowi, i Du­chowi Świętemu, mam cię gdzieś. Myślę, że Kościół gubi w ten sposób wielu ludzi, którzy wykonali ciężką duchową pracę. Za­miast wyciągnąć do nich rękę, dobijamy ich lub lekceważymy.

ŁUKASZ: Z czego to wynika? Z braku wrażliwości, wykształcenia? A może księ­ża mają przeładowany grafik w konfesjonale?

GRZEGORZ: Wszystko naraz. Ale przede wszystkim – jakim jesteś człowie­kiem, takim i spowiednikiem. Mało wrażliwi, wręcz grubiańscy księża mają przy kratce konfesjonału spore problemy z okaza­niem zrozumienia, i co za tym idzie, miłosierdzia. Łaska buduje na naturze – powtórzę za św. Tomaszem. I jeszcze jeden ważny czynnik: łatwiej jest księżom, którzy sami doświadczyli grze­chu i przebaczenia. Jeśli Pan Bóg mi wybaczył i sam sobie wybaczyłem dzięki niemu, potrafię współczuć z innymi. Wtedy nawet jeśli na co dzień jestem trudnym człowiekiem, wchodząc do kon­fesjonału, potrafię być dobry, potrafię słuchać.

PIOTR: Arcybiskup Grzegorz Ryś wielokrotnie powtarza, że dopóki nie wyrżniesz na pysk, nie doświadczysz upadku, grzechu i nie do­wiesz się, czym jest wybaczenie, nie wychodź do ludzi, bo zrobisz im krzywdę. Do konfesjonału trafiają ludzie, którzy chcą miło­sierdzia; jeśli po drugiej stronie kratki jest ktoś, kto go nie do­świadczył, może być dramat.

GRZEGORZ: Posługujemy się sloganem: doświadczyć swojego grzechu, ale nie chodzi tu o świadomość, że złamałem któreś z przykazań czy w moim przypadku również śluby zakonne; chodzi o poczucie, że dla mnie grzech, który się wydarzył, w który wszedłem, jest naprawdę trudnym przeżyciem. Czuję się źle w relacji z Bogiem, grzech mnie upadla i wtedy idę do spowiedzi! Powtórzę, to kwe­stia doświadczenia, a nie wiedzy. Nie chodzi o to, żebyśmy z każ­dą pierdołką biegli do konfesjonału.

ŁUKASZ: Post od spowiedzi może być wskazany?

GRZEGORZ: Tak, jeśli podchodzimy do sprawy świadomie, dojrzale. Przyda­rzają mi się grzechy dnia codziennego, a jednak świadomie prze­dłużam moment kolejnej spowiedzi, by trochę się pomęczyć ze sprawą, przemyśleć błędy. Nie można działać jak dziecko, któ­re przez trzy dni chodzi w białych ubrankach, a potem znów się brudzi, mimo że ojciec prosił, by nie wchodzić w błoto. W sakra­mencie spowiedzi nie chodzi o magię, ale o spotkanie z Bogiem. A żeby doszło do spotkania, muszę za Nim zatęsknić. Inaczej się nie spotkamy. Można pochodzić trochę w brudnych ciuchach.

ŁUKASZ: A jeśli regularnie chodzę do kościoła, przestrzegam przykazań, pro­wadzę raczej spokojne, zrównoważone życie, to po co mi spowiedź? Po co Panu Bogu głowę zawracać, skoro wydaje mi się, że nie grzeszę.

GRZEGORZ: Dotykamy dwóch kwestii. Po pierwsze, wracamy do osoby sta­łego spowiednika; dobrze mieć kogoś, kto byłby stałym odnie­sieniem, on łatwiej zauważy, gdzie wypieramy coś z pamięci. Zna dynamikę naszego duchowego rozwoju, z nim ustalamy często­tliwość spowiedzi. Po drugie, mając dużą samoświadomość du­chową, sami umawiamy się ze sobą, że do konfesjonału idziemy na przykład raz na dwa miesiące. Dobry spowiednik zrozumie naszą motywację, chęć zmagania się z sobą na dłuższym odcin­ku. Ważne, by dobrze przemyśleć i uargumentować wybór, któ­rego dokonujemy. Idziemy do spowiedzi nie dlatego, że mamy to gdzieś, tylko stajemy rzadziej przy kratkach konfesjonału, po­nieważ nam to służy, widzimy owoce zmagania się z sobą.

PIOTR: Mamy spore problemy z sensownym podejściem do spowiedzi po obu stronach konfesjonału. Na katechezach kształtuje się w mło­dych ludziach poczucie, że spowiedź to kara za niedotrzymanie umowy. Nie przestrzegałeś praw, złamałeś zasady, teraz będziesz musiał za to odpokutować, przeprosić i ponieść konsekwencje. W takim nauczaniu umyka najważniejsza kwestia – mówimy przecież o prawdziwej i niezwykłej relacji – człowieka z Bogiem i Boga z człowiekiem. Przychodzimy do Kogoś, Kto nas kocha i chce nam pomóc, nie chce nas gnębić. Spójrzmy na historię mo­jego patrona, św. Piotra. Zauważyłem w jego relacji z Jezusem dwa ważne momenty świetnie pasujące do tematu, którym się zajmu­jemy. Pierwszy wtedy, gdy Jezus pyta uczniów, kim dla nich jest, a Piotr wyrywa się, mówiąc, że On jest Mesjaszem. Jezus cieszy się z takiej odpowiedzi, ale chwilę później dodaje, że będzie musiał zginąć na krzyżu. Wzburzony tymi słowami Piotr protestuje. Piotr wierzy po swojemu, egoistycznie, chce Mesjasza dowódcy i poli­tycznego wyzwoliciela. Jeszcze nie rozumie, że Bóg jest zupełnie inny od jego wyobrażeń. Jezus reaguje ostro i beszta Piotra słowa­mi: „Zejdź Mi z oczu, szatanie!”. Mądrzy ludzie siedzący w tłuma­czeniach Biblii mówią, że tam tak naprawdę jest: „Pójdź za Mnie, szatanie!”. Jezus nie udaje, że wszystko jest OK. Ale nie mówi: „Chłopie, ty nic nie rozumiesz. Zejdź Mi z oczu!”. Mówi do Piotra: „Idź za Mnie!” Co to znaczy? Jezus go nie potępia. On mu skła­da obietnicę! Będę szedł przed tobą, nie rób już nic po swojemu, skończ ze swoim egoizmem. Ranisz ludzi, ponieważ niby wiesz najlepiej, myślisz kategoriami, które nie są moimi kategoriami.

ŁUKASZ: I jak się to przekłada na spowiedź?

PIOTR: Przychodzę do Niego, klękam i mówię: „Panie Boże, znowu pró­bowałem robić po swojemu i dupa blada z tego wyszła, porani­łem i siebie, i innych”. A On mnie nie opieprza, tylko zdaje się mówić: „Ok, oddaj Mi to, z czym przychodzisz, chodź za Mnie, ruszajmy razem, Ja prowadzę. Zaufaj Mi, tak będzie lepiej”.

ŁUKASZ: A drugi moment relacji Piotra z Jezusem, który jest dla ciebie ważny w kontekście spowiedzi?

PIOTR: Rozmowa już po zmartwychwstaniu. Piotr zawalił na całej linii, zdradził Jezusa i mimo to On chce, by Piotr za Nim poszedł, że­by spróbowali jeszcze raz, chce odbudować więzi, pyta o miłość. Spowiedź może być takim zbliżeniem, wzajemną chęcią odno­wienia relacji. W tym fragmencie Jezus pyta trzy razy Piotra, czy ten Go kocha. Tu nie chodzi o upokorzenie, tylko o podniesienie. Nie ma takiego upadku, z którego nie można się podnieść w re­lacji z Bogiem. Problem w tym, że najczęściej nie rozumiemy, że w spowiedzi mamy do czynienia z czułą relacją. Bóg naprawdę nie czeka, żebyśmy przed Nim padali ze strachu na kolana. On pewnie nie może wytrzymać, tak bardzo chce, żebyśmy do Nie­go wrócili, przyszli do Niego. Chce nam pomóc, ale nie zrobi tego na siłę, sami musimy tego chcieć. To istota spowiedzi, nie błagaj­my o wybaczenie, po prostu idźmy się spotkać z kimś, komu na nas na maksa zależy.

GRZEGORZ: Mądrze mówisz (uśmiech). Siedząc w konfesjonale, pytam cza­sem ludzi, po co przyszli do spowiedzi, dziewięćdziesiąt dziewięć procent opowiada mi wtedy o tym, że grzeszyli, żałują, że pro­szą o zadośćuczynienie. Mówią w sposób wyuczony, bazując na tekstach wykutych na blachę przed Pierwszą Komunią Świętą. A kiedy im mówisz, że chodzi jednak o coś innego, siejesz nie­pewność. Napięcie rośnie, ponieważ zadaję pytania spoza formu­łek spowiedzi. Często czuję wtedy zdziwienie po drugiej stronie konfesjonału, o co tu chodzi, przecież przyszedłem się tylko grzecznie wyspowiadać. W spowiedzi widać często brak głęb­szej refleksji, prawdziwego zrozumienia sakramentu. Wydaje się, że ludzie boją się nie tylko spowiednika, ale także Boga. Bo prze­cież trzeba chodzić do spowiedzi, żeby nie iść do piekła!

PIOTR: Rozmawialiśmy ostatnio w Deonie o tym, że zabiliśmy istotę sa­kramentu spowiedzi i jeszcze kilku innych ważnych przestrzeni skrajnym formalizmem. Koleżanka opowiedziała historię ze ślubu, na którym niedawno była. Młodzi ludzie mieszkali ze so­bą przed ślubem. Wiadomo, z punktu widzenia Kościoła to coś, z czego należy się wyspowiadać. I wiecie, co im ksiądz powiedział w konfesjonale? Że da im rozgrzeszenie, tylko niech jakoś już wytrzymają te kilka nocy bez seksu. Żadnego pogłębienia, jakiś obłęd. Czy to ma cokolwiek wspólnego z nawróceniem? Czy ten ksiądz im jakoś w tym pomógł? Nie, najważniejsze, żeby forma­lizm się zgadzał. Jeśli do tego dodamy karteczki i podpisy, które trzeba zdobywać, to ja się ludziom nie dziwię, że się z tego śmie­ją i mówią, że to jest parodia. Topimy się w schematach, jesteśmy za bardzo skoncentrowani na biurokracji i formalnościach.

ŁUKASZ: Mój syn przed Pierwszą Komunią Świętą najbardziej bał się spowiedzi, przerażał go fakt, że może zapomnieć formułki, a przecież bez for­mułki spowiedź jest nieważna.

GRZEGORZ: Mówisz to księdzu, który rozpoczął właśnie z dziećmi przygoto­wania do Pierwszej Komunii Świętej! (uśmiech). Zastanawiam się, jak to gryźć, programu nie mogę zlekceważyć, lecz mogę zmienić akcenty. Chodzi przecież o relacyjność, chcemy nauczyć dziec­ko, że można w każdym sakramencie odkrywać nie tylko Bo­ga, ale także człowieka. Staram się pokazywać, że formuła jest tylko narzędziem, drugorzędną sprawą w całym tym spotkaniu. Muszę się jednak liczyć z rodzicami, którzy na forach interne­towych psioczą na stary niereformowalny Kościół, ale w swojej parafii chcą formułek i tradycji.

ŁUKASZ: Jak godzić wodę z ogniem?

GRZEGORZ: Nie ma łatwych rozwiązań, rozumiem przywiązanie rodziców do formuł, których ich nauczono. Stały się częścią ich katolickiego wychowania. Kilka razy spowiadałem dzieciaki świeżo po Pierw­szej Komunii Świętej i przyznaję ci rację, bardzo trudno je nauczyć normalnego, niesformalizowanego mówienia. Z drugiej stro­ny czasami rodzice domagają się, by tradycja spowiedzi zgodnej z formułką była zachowana. Bez formułki się nie liczy. W naszej wierze czasem trudno wyjść ze stereotypowego myślenia, spróbo­wać inaczej. Tego też trzeba się nauczyć. Moim zadaniem jest go­dzić jakoś te potrzeby, szukać złotego środka. Spowiadam dzieci, które czasami zacinają się na formułce i nie potrafią tego przesko­czyć. Próbuję wtedy upraszczać, mówię na przykład: „Powiedz, co cię ostatnio zabolało, z czym ci jest źle”. Po drugiej stronie konfe­sjonału słyszę wtedy: „Nie. Muszę to powiedzieć tak, jak trzeba”.

ŁUKASZ: Dzieci potrzebują jasnych wskazań, reguł, których mogą się trzymać?

GRZEGORZ: Takie jest moje doświadczenie w tym zakresie. Sugerując dziecku, „powiedz, jak czujesz”, sprawiam, że jego kontakt z obcą jednak osobą jest jeszcze trudniejszy. Trzeba łączyć dynamikę rozwoju dziecka i jego zapał z pewnymi regułami. Inna sprawa, że kształ­ceni w Kościele na regułkach dorośli mają podstawowe proble­my z rozumieniem katechizmu.

PIOTR: Pełna zgoda. Dorzućmy jeszcze jeden aspekt. Jesteśmy katechi­zowani w sposób zupełnie niedostosowany do wieku i rozwoju duchowego. Jakbyśmy całe życie byli dziećmi. Wykuć formuł­ki, zapamiętać, przestrzegać. Nie zadawać zbędnych pytań. A lu­dzie dorastają, pracują, zakładają rodziny, mierzą się z poważnymi problemami i rozterkami. Kościół zbyt często nie ma dla nich od­powiedzi. Dorosły człowiek słyszy z ambony to samo co dziec­ko w szkole na katechezie. Formułki, zasady, przestrzegać, nie dyskutować. To ma tak naprawdę mało wspólnego z chrześcijań­stwem. Benedykt XVI wielokrotnie zwracał uwagę, że to ogrom­ny błąd, i przypominał, że istoty chrześcijaństwa nie stanowi idea, doktryna czy system wartości, tylko relacja z żywym Bogiem.

ŁUKASZ: W modlitwie Ojcze nasz nie ma mowy o prawnych i formalnych uwa­runkowaniach wiary.

PIOTR: Co więcej, o grzechach jest mowa dopiero na samym końcu. Wcześniej jest rozmowa z Ojcem, uwielbienie, podziękowanie, prośba o opiekę. To też pokazuje, co jest najważniejsze w relacji z Nim. A my wszystko postawiliśmy na głowie.

 

Fragment książki „Łobuzy. Grzesznicy mile widziani”, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

               

Toczy się w nas wewnętrzna wojna

Toczy się w nas wewnętrzna wojna

Królestwo wewnętrznie skłócone, niemające jedności, a więc żyjące sprawami, które są ze sobą sprzeczne, nie może się ostać. Samo się rozpadnie, bez względu na to, jak władcy owego królestwa będą się nawzajem oszukiwać. Warto zobaczyć, jak pracujemy nad grzechami i słabościami, bo często tak naprawdę walczymy ze sobą, zamiast pracować nad sobą z miłością i łagodnością.

Są ludzie, którzy widzą dzieła Boga i twierdzą, że to dzieła diabła. Jest w nas taka przewrotność, że kiedy doświadczymy działania Pana, a czujemy, że ono mogłoby nas do czegoś obligować, to wtedy wolimy powiedzieć, że nam się wydawało, że to taki duchowy żart, że OK, zgadzamy się, ale później i tak coś wymyślimy, by usprawiedliwić nasze lenistwo. Byle się nie przyznać wprost, że Jezus nas do czegoś wzywa. I to wkurza Pana najbardziej. Takie nasze kręcenie, szukanie dziury w całym, nasze malkontenctwo.

Kiedy mocno doświadczamy Boga i Zły od nas ucieka, grozi nam uśpienie naszej czujności. Jest nam dobrze, wszystko się kręci. Tymczasem Zły odchodzi na moment, by później wrócić z kompanami. By zaatakować znów, ale już z większą mocą. A my się nagle budzimy „z ręką w nocniku” i nasz stan jest jeszcze gorszy (por. Łk 11,26).

„Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie. Lecz gdy mocniejszy od niego nadejdzie i pokona go, zabierze całą broń jego, na której polegał, i łupy jego rozda”. Zostaliśmy niesamowicie obdarowani. Mamy Boga, przyjaciół, możliwości wzrostu, rozmowy, rozumienia tego, co się z nami dzieje. Jesteśmy mocarzami. Ale ktoś, kto dużo otrzymuje, w pewnym momencie staje się tłusty. Je, je, je i tyje. Przestaje dbać o siebie, bo już nie musi, już wszystko ma.

I to jest jego koniec, bo przestaje czuwać. Wtedy przychodzi nieprzyjaciel i wszystko grabi. Nie zostawia nic. Przywołam słowa Seve’a Jobsa: „Wasz czas jest ograniczony, więc nie marnujcie go na życie życiem innych. Nie dajcie złapać się w dogmat, którym jest życie koncepcjami myślenia innych ludzi. Nie pozwólcie, by szum opinii innych zagłuszył wasz własny wewnętrzny głos. I co najważniejsze, miejcie odwagę podążać za głosem waszego serca i intuicji. One w jakiś sposób już wiedzą, kim naprawdę chcecie być. Wszystko poza tym jest drugorzędne”. Naprawdę musimy się pozytywnie sprężać. Z każdej chwili wyciągać na maksa, co się da. Czyli nic innego, jak magis: więcej, bardziej żyć. Nie marnować czasu, nie łazić w zawieszeniu, ale żyć.

Jobs w tym znanym już dobrze tekście mówi, żeby być wolnym. W dobry sposób uniezależniać się od innych. To nie jest proste. Tu nie idzie o głupi bunt, o tupanie nogami, ale o pozwolenie sobie na ryzyko samodzielnego i mądrego myślenia. Ono ma się realizować w podążaniu za pasjami, a pasja to umiejętność dobrego zagospodarowania czasu. Budowanie siebie, swojego życia, a nie efekciarstwo i ciągłe zwalanie odpowiedzialności za nie na innych i na niekończące się problemy.

Jezus i Jobs mówią to samo. Droga – którą my przeżywamy jako chrześcijanie – jest walką. Nie z kimś, ale o siebie. Jeśli nie walczymy, jesteśmy przeciętni, jesteśmy zwykłym szarym tłumem. „Pozostań nienasycony.

Pozostań nierozsądny”. To słowa, które cytuje Jobs. Można je zrozumieć na dwa sposoby. Głupio i mądrze.

Można się głupio buntować, wszystko podważać, niszczyć, nic nie robić, kierować się niskimi pożądaniami. Można. Ale można i mądrze. Przejawem takiej mądrości jest ciągłe nienasycenie. Czyli taka postawa, którą w chrześcijaństwie (teoretycznie) żyjemy na co dzień. Szukam więcej. Szukam rozwiązania dla swoich zranień, problemów, nie uciekam przed ich rozwiązywaniem. Być nierozsądnym to nie kwestia tego, że masz nie myśleć, to właśnie kwestia myślenia sercem. Nie emocjami, rozchwianymi uczuciami, ale uporządkowanym sercem. Jak to robić? Na modlitwie. Siadam na swoich czterech literach przed Bogiem i pytam się, jak wygląda moje życie.

Być nierozsądnym to nic innego jak wyjść z myślenia świata, które jest bardzo interesowne. Świat żyje zasadą „wzajemności”: ty mi dobrze, ja ci dobrze. Dla chrześcijanina to za mało. Być nierozsądnym i iść za Jezusem to być człowiekiem, który nie przedkłada własnej korzyści nad korzyść drugiego. To wychodzić z własnego egoizmu. Miej serce, w którym nie ma rozdwojenia, albo przynajmniej o takie walcz. I nie bój się być innym, walczyć pod sztandarem Wielkiego Wojownika.

Nawet gdybyś musiał codziennie na nowo się na to decydować. Nie bój się iść pod prąd, nie bój się dopuścić w swoim sercu tego jednego – jesteś wezwany do wielkich rzeczy!

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy:

               

Bóg stawia warunki. I nie ma zmiłuj się.

Bóg stawia warunki. I nie ma zmiłuj się.

Tak, tak. Bóg stawia warunki. I nie ma zmiłuj się.

To, czego chcesz od Boga, daj drugiemu człowiekowi. Chcesz od Niego przebaczenia? Przebacz. Chcesz od Boga pieniędzy? Daj drugiemu nawet jeden grosz, ale szczerze − i niech będzie ryzyko z twojej strony. Chcesz od Boga miłości? Zacznij kochać. Chcesz od Boga życia? Pozwól innym żyć.

W Polsce jest mało chrześcijan, a jeszcze mniej katolików. Jest też mnóstwo ludzi ochrzczonych, ale niewiele mniej ludzi niewierzących. Widać to po zawziętości obecnej w nas, ale także po uganianiu się za tak zwaną sprawiedliwością, którą należy im wymierzać.

Miłosierdzie jest czymś, co jest skandalem. I w Mt 6,7–15 Pan Jezus znów o tym mówi. Oczekujemy dobroci i przebaczenia dla siebie. Warunek jest jeden – najpierw zrób to sam, w stosunku do innych. To jest warunek konieczny i trzeba sobie o nim przypominać przed spowiedzią czy Eucharystią. Nie masz po co podchodzić do spowiedzi, jeśli nie chcesz przebaczyć. Owszem, mamy prawo do sprawiedliwości, ale korzystając z tego prawa, jasno musimy sobie powiedzieć, że przestajemy mieć wtedy prawo do miłosierdzia. Jezus w swojej Ewangelii jasno mówi, że błogosławieni (szczęśliwi, naprawdę żyjący w pełni) są tylko miłosierni. A życie jest jasne – albo jesteś żyjący, albo umarły.

Jeśli człowiek ogłasza, że wie, co jest sprawiedliwe, to żyje ułudą. Człowiek może co najwyżej powiedzieć, że wie, co mu się wydaje sprawiedliwością. Gdyby sprawiedliwość miała być ostatnim słowem Boga i człowieka, to po co byłby krzyż, męka i zmartwychwstanie Pana? Pobożny, spektakularny teatrzyk? Wiem – uczono nas, że Bóg jest sędzią sprawiedliwym itd. Tylko że już nikt nas nie nauczył, że tu nie chodzi o sprawiedliwość i sędziego w rozumieniu prawniczym.

Nie wszystko, co dotyczy miłosierdzia i sprawiedliwości, odnosi się tylko do wielkich spraw. To są też nasze codzienne małe przepychanki. O miejsce w kolejce, o urażone uczucia, nawet o religię, kiedy na przykład ktoś, kto tak jak ja mówi, że jest chrześcijaninem, odważy się powiedzieć, że wierzy inaczej (niż ja), że myśli i pojmuje inaczej (niż ja). Wtedy zaczyna się to, co Jezus nazwał przecedzaniem komara (por. Mt 23,24). Bóg nie jest sprawiedliwy. Bóg jest dobry, a my powinniśmy się na to zgodzić. A Bóg? Bóg ma czas.

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy:

                                   

W drodze po szalenie proste życie

W drodze po szalenie proste życie

„Wysławiam Cię Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi”. Im dłużej jestem księdzem, tym bardziej się przekonuję, że w ludziach wierzących jest tendencja do komplikowania sobie życia duchowego. Jest w nas pokusa, by drogę z Bogiem ciągle utrudniać sobie i innym.

Modna była spowiedź furtkowa. Modne były także modlitwy do świętego Antoniego zostawiane w kościołach. Furorę zaczęła robić nowenna pompejańska. Jest tego mnóstwo. Co ciekawe, wszystkie te praktyki mają swoje źródło w zwykłych modlitwach. Różaniec, modlitwa przez wstawiennictwo świętych, sakramenty. I nagle pojawia się pomysł, by to, co zwykłe, otoczyć klimatem tajemniczości, szczególności. I tak rodzą się praktyki, w których istotne stają się szczegóły. Musisz dopowiedzieć takie, a nie inne zdanie, zrobić to określoną liczbę razy albo przy zwykłych sakramentach dodać taki czy inny element. Wtedy Bóg cię wysłucha. Każda Eucharystia i każda spowiedź jest sakramentem, a więc spotkaniem z Bogiem, który uzdrawia. Każda spowiedź jest zamknięciem się na złego ducha, zerwaniem z grzechem.

Jest coś takiego, że zawsze przy zdrowej, prostej duchowości pojawiają się osoby szukające nie Boga, ale pobożnej sensacji. Są osoby stale podkreślające zagrożenia duchowe, wskazujące na mnóstwo źródeł, rzeczy, spraw, rodzajów muzyki, które mogą sprawić, że zostaniesz zniewolony.

Tymczasem nowość (tak, to ciągle jest nowość) chrześcijaństwa polega na prostocie. Na tym, że życie człowieka z Bogiem stało się szalenie proste. Owszem, jesteśmy słabymi grzesznikami, ale mamy obrońcę – Jezusa, który swoją krwią daje nam siłę i bezczelną moc nieobawiania się Złego, chociaż ten czai się za każdym rogiem. Jeśli Jezus Chrystus stał się Panem twojego życia, to nie ma w tym życiu miejsca na innego pana.

A więc wszystko to, co na przykład w przedmiotach może stanowić zagrożenie, jest fikcją. Nic ci nie grozi, jeśli trwasz przy Nim. Nie grozi, bo nie ma innego boga czy bożka. Czasem można odnieść wrażenie, że ludzie wierzący w Boga Jedynego boją się innych bogów. Nie można bać się fikcji.

Bóg jest dobry i prosty. Nie naiwny i prostacki. Jest dobry i prosty. Nie komplikuje człowiekowi życia, ale je upraszcza. Właśnie na tym polega zbawienie. Grzech, Zły skomplikowali nam życie, a Jezus przyszedł to uprościć. Dać nam dostęp do dobrego Ojca za darmo. On, jak sam mówi, chce nas pokrzepić. Dać nam siłę. To niesamowite, jak diabeł potrafi wkręcić się w naszą relację z Bogiem i tak ją poprzestawiać, pokazać, że człowiek wychodzi z modlitwy, z życia z Bogiem zmęczony.

To Bóg daje siłę, a nie ją odbiera. To Bóg zdejmuje z nas ciężary, a nie je nakłada. Każda duchowość, która komplikuje życie z Bogiem i wprowadza do niego działania z pogranicza magii (zakręcisz trzy razy w prawo i cztery w lewo), jest duchowością bez Ducha Świętego.

„Nie ma takich trudności, ucisków, nieporozumień, które mogłyby nas przerażać, jeśli trwamy zjednoczeni z Bogiem” – powiedział papież Franciszek. Trwanie w jedności z Nim naprawdę wystarczy. Bo Bóg jest dobry i prosty. Każdy, kto komplikuje, nie jest z Boga.

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy: