Pożądanie. Kiedy jest złe, a kiedy staje się cnotą

Pożądanie. Kiedy jest złe, a kiedy staje się cnotą

Katarzyna Szkarpetowska: Co to znaczy pożądać?

Ks. Jan Kaczkowski: Przekraczać w myślach przykazanie czystości i wierności małżeńskiej. To dziewiąte przykazanie łączy się z przykazaniem szóstym i to nie tylko kształtem cyferki, ale także treścią merytoryczną.

W kontekście przykazania, o którym mówimy, pożądanie ma wydźwięk negatywny. Ale jeśli zmienimy „obiekt pożądania” z „żony bliźniego swego” na „swoją żonę”, to pożądanie chyba przestaje być czymś złym?

Wtedy staje się nawet cnotą. W średniowieczu wiele kontrowersji wiązało się z tym, czy współżycie w małżeństwie jest dobre. Pewne koncepcje głosiły, że Pan Bóg dopuszcza współżycie tylko po to, by ród ludzki się rozwijał, podczas gdy św. Tomasz powiedział temu wyraźne: „nie!”. Współżycie w małżeństwie nie jest grzechem. Jest ono dobrym uczynkiem, a nawet czynem zasługującym.

Im lepiej współżyjemy w małżeństwie, tym bardziej zasługujemy na niebo?

Oczywiście!

Czy jeżeli prawdziwie kochamy, to będziemy pożądać tego, czego Bóg zakazuje?

Myślę, że to jest poza naszą dobrą lub złą wolą.

Wiara może być hamulcem, który pomaga radzić sobie z pożądaniem?

Wolałbym, by wiara była napędem.

Pomaga radzić sobie z pożądaniem?

Nie wiem.

Dlaczego Ksiądz nie wie?

Bo staram się nie pożądać.

Potrafi Ksiądz cieszyć się z „małych rzeczy”, drobiazgów dnia codziennego?

Kiedy jestem tak chory, to nie są dla mnie drobiazgi. To są wydarzenia.

„…ani żadnej rzeczy, która jego jest” to kontynuacja przykazania, które rozpoczyna się od słów: „nie pożądaj…”. Czy my dzisiaj „obrastamy” w rzeczy, koncentrujemy się bardziej na tym, by mieć niż być?

Tak sądzę. Nawet my, którzy uważamy się za przyzwoitych, siedzimy gdzieś, patrzymy na coś ładnego i mamy taką pokusę: a może by tak skubnąć?

W Księdze Koheleta napisane jest, że wszystko to marność nad marnościami. Skoro tak, to dlaczego nam ta „marność” smakuje?

Przecież kiedy sięgamy po coś, co jest obiektem naszego pożądania, to nie wydaje nam się wcale, że to jest marność, tylko widzimy w tym ogromną wartość.

O co w życiu zabiegać nie warto?

O długie życie, o zaszczyty, o pozycję… Ważny jest odpowiedni dystans i odpowiednia perspektywa.

„…która jego jest”. Dlaczego to, co należy do innych, bardzo często wydaje nam się atrakcyjniejsze od tego, co jest naszą własnością? Dlaczego pożądamy tego, co cudze, a swego nie doceniamy?

Ogródek sąsiada będzie zawsze bardziej zielony… Dlaczego tak jest? To po prostu najbardziej podły z grzechów, czyli zazdrość. Zazdrość, która niczego nam nie daje, a jeszcze bardziej wprowadza nas w niepokój.

Czy zamiast koncentrować się na tym, co mają inni, nie lepiej skupić się na tym, co nasze – co osiągnęliśmy i co jeszcze osiągnąć możemy?

I pomnożyć, i rozdać – zdecydowanie!

Jak dojść do takiego właściwego myślenia?

Trzeba sobie uświadomić, gdzie jestem, kim jestem, jaki jest sens mojego życia, a potem spróbować zmusić się (bo to często nie jest proste) do tego, by ewentualny nadmiar, który mam, a nawet niedomiar, rozdać innym ludziom w sposób wolny i niekrępujący mnie.

Inni dostaną to, co rozdamy. A co my dostaniemy w zamian?

Podzielimy się z tymi, którzy potrzebują… Będziemy wolni od tych rzeczy.

W życiu, we wszystkim ważna jest równowaga. Co służy zachowaniu równowagi pomiędzy „być” a „mieć”?

My doskonale czujemy, kiedy zachowujemy równowagę, a kiedy jesteśmy kompletnie wystrzeleni w kosmos. Utrzymaniu równowagi służy stan łaski uświęcającej, szukanie dobrej harmonii (nie myślę tu o buddyzmie), sklejenie z sobą i niedemonizowanie żadnej ze sfer – ani psychicznej, ani duchowej.


Polecamy:

75860     dasz rade front     73667     72746     71755     74674     75615-1

O mocy, która daje wolność

O mocy, która daje wolność

Joanna Podsadecka: Skoro Bóg ma dar przenikania sumień, to po co spowiedź?

Ks. Jan Kaczkowski: Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie jesteśmy aniołami i potrzebujemy pewne rzeczy usystematyzować, wypowiedzieć, nazwać. Samo nazywanie porządkuje sumienie, sprzyja namysłowi, pomaga w świetle odpowiedzialności spojrzeć na to, co zrobiliśmy, albo co zamierzamy zrobić. Po drugie, nie do przecenienia jest aspekt psychologiczny. Wypowiedzenie tego, co mamy w sobie, daje nam pewność, że skoro to zostało nazwane, nie trafiło w próżnię, ale zostało przez kogoś, a konkretnie: przez Boga, wysłuchane. To są dwa najważniejsze powody istnienia spowiedzi usznej. Chętnie dodam trzeci. Mocno wierzymy, że w sakramencie, w tych słowach: „odpuszczam tobie grzechy” (ale nie ja, Jan Kaczkowski, tylko Bóg, bo ja to robię w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego), w tym niepozornym znaku krzyża i modlitwie mieści się niezwykła moc, która nam daje wolność.

Jaki wpływ na kapłana mają spowiedzi? Czy budują go te historie, kiedy człowiek siebie przekroczył, a dołują te, gdy widzi, że człowiek nie podołał?

Jeżeli jest się spowiednikiem profesjonalnym i dojrzałym, to potrafi się zachowywać dystans. Jest więc radość, gdy się widzi, że człowiek potrafi zadziwić swoją szlachetnością. Jest też ból, kiedy człowiek się poddaje. Najbardziej boli, jeżeli prowadzisz penitenta przez długi czas i już ci się wydaje,  że poderwał się do lotu, lecz zaraz na twoich oczach nie udaje mu się pokonać pierwszej przeszkody i się roztrzaskuje.

Odmówiłeś komuś rozgrzeszenia?

Nigdy nikomu nie odmówiłem rozgrzeszenia. Zdarza się jednak, że z obiektywnych przyczyn przesuwam rozgrzeszenie na dalszy czas.

Gdy mówisz komuś, że przesuwasz je na dalszy czas, to znaczy, że jakich warunków nie spełnił, żeby je uzyskać?

Nie spełnił warunków ważnego i godziwego rozgrzeszenia, czyli albo nie żałował za grzechy, albo nie obiecywał poprawy, albo połączył ze sobą te elementy i trwał w uporze. Kiedy pytam, czy nie żałuje za grzech i pada odpowiedź: „Tak, nie żałuję”, to wtedy – bez względu na to, jakiej wagi jest ten grzech – muszę przesunąć udzielenie rozgrzeszenia.

Nawet jak grzech był lekki?

Nawet jak był lekki.

A trzeba się spowiadać z lekkich grzechów?

Powinno się spowiadać z lekkich grzechów, bo kiedy się z nich nie spowiadamy, to one zalegają w sumieniu i otwierają drogę do grzechów ciężkich.

Co w sytuacji, kiedy ktoś nie uznaje za grzech tego, co według Kościoła jest grzechem?

To trzeba przyjąć skomplikowaną naukę o tym, że sumienie błędne niepokonalnie obowiązuje. Kościół ci mówi, że coś jest grzechem, wszyscy ci mówią, że coś jest grzechem, a ty mówisz w swoim sumieniu i dokładnie tak czujesz: „Nie, to nie jest grzechem”. Jeżeli dochowałaś staranności,  dowiedziałaś się ze wszystkich możliwych źródeł na temat tego grzechu i nadal jesteś święcie przekonana, że to nie jest grzechem, to powinnaś iść za własnym, chociaż błędnym, sumieniem. Bo jeżeli nie, to grzeszysz. Zawsze kiedy łamiemy własne sumienie, grzeszymy.

Grzech musi być świadomy, dobrowolny i dotyczyć materii poważnej. Osąd, co jest materią poważną, a co nie, nastręcza trudności.

Niewątpliwie ważenie grzechów jest problemem. Pamiętam ze studiów profesora historii Kościoła, który z nas, teologów moralnych, kpił: „I co? Będziecie teraz ważyć i mierzyć grzechy?”. W Katechizmie Kościoła katolickiego ten problem jest poruszony. Materia poważna to złamanie przykazania Bożego lub kościelnego w ważnej materii z pełną dobrowolnością i świadomością, że jest to grzechem, w dodatku grzechem ciężkim.

Najtrudniej jest określić dobrowolność.

Jeśli gimnastykujemy własne sumienie, staje się ono coraz sprawniejsze. Mięsień sumienia musi pracować, żeby był silny. Naprawdę jesteśmy w stanie określić, jaki czyn był dobrowolny. Jeżeli kłócę się z rodzicami i strzelę jakąś złośliwością, żeby zabolało, to znaczy, że popełniłem grzech ciężki. Kiedy jednak się pokłóciłem, nawet mi nerwy puściły zupełnie, ale mnie ukłuło sumienie i powiedziało: „Przestań!”, to myślę, że mogę to rozpatrywać jako grzech lekki. A jeśli dodatkowo w tym momencie wycofałem się i przeprosiłem, to tym bardziej. Sumienie to przestrzeń, wokół której ogniskuje się moje myślenie. Bo Pan Bóg mówi do nas w sumieniu.

 

Zapraszamy na stronę dacierade.pl, gdzie jeszcze więcej o ks. Janie i ostatniej z nim rozmowie

 


polecamy:

dasz rade front     73667     72746

Spowiedź na krawędzi

Spowiedź na krawędzi

Spowiedź na krawędzi. Dlaczego ją tak nazwałem? Bo praca w hospicjum, która jest pracą na wysokim pozio­mie adrenaliny, najdobitniej uświadamia mi, że w czasie spowiedzi ważą się ludzkie losy, trwa wyścig o wieczność. 

przed ołtarzem
Są w życiu momenty przełomowe, kiedy decydujemy się na spowiedź generalną. Zachęcam was do takiej spo­wiedzi. Radziłbym się nie ustawiać w jakiejś kosmicznej kolejce, tylko wcześniej wybrać sobie księdza, u które­go chce się wyspowiadać. Czy zachęcam do uprawiania priestingu? Tak. Niektórzy uprawiają shopping, clubbing, inni churching (szukają kościołów, w których jest dobre duszpasterstwo). Jest wskazane, by dla dobrej spowie­dzi uprawiać priesting, czyli szukać księdza, zasadniczo stałego spowiednika. Jest problem ze stałym spowiedni­kiem, bo za pierwszym razem mi przypasował, był ok. Za drugim razem czułem się po spowiedzi uwznioślony, bo się pilnowałem. Przy trzecim razie, kiedy mam wyznać grzechy, których się wtedy wstydziłem, ksiądz mnie już poznaje. I to jest ten moment dojrzałości duchowej, kie­dy się przed naszym stałym spowiednikiem przełamiemy, przestaniemy obawiać, że on nas będzie oceniał. Potem pójdziemy do niego z kolejną słabością, z której do tej pory nie potrafiliśmy zrezygnować. Świadoma praca nad sobą świadczy o duchowym rozwoju.

Pierwszym momentem, w którym należałoby zachęcać ludzi do spowiedzi generalnej, jest czas przed ślubem. By ten ślub nie był wydmuszką. Ale błagam, by nie spowiadać się po to, żeby ksiądz podpisał kartkę. Jeżeli państwo mają to robić byle jak, to przyjdźcie do mnie, ja wam podpi­szę papiery. A zresztą – ile razy widać, że ludzie sobie sami podpisują, np. ksiądz Kowalski w Pikutkowie. Pa­pier przyjmie wszystko, można go oszukać. Ale własnego sumienia i Pana Boga mówiącego w sumieniu oszukać się nie da. Zatem należałoby wszystkich narzeczonych przy­gotowywać do takiej bardzo głębokiej spowiedzi podsu­mowującej ich życie. Często bywa tak, że to jest spowiedź z okresu od bierzmowania do dwudziestki, dwudziest­ki piątki. Przynajmniej z perspektywy Trójmiasta tak to wygląda, że jest spory odsetek ludzi, którzy przestali się spowiadać jako dzieci, a teraz mamy już dorosłą osobę z całym pękiem dziecięcych i dorosłych grzechów.

Mówię narzeczonym: niekoniecznie musimy mordować się, na przykład, z tą całą teologią małżeństwa. Ona jest mniej więcej znana. Ale musicie się przygotować porządnie do spowiedzi po to, żebyście mieli poczucie gigantycz­nej wolności, kiedy staniecie w drzwiach kościoła, kiedy ksiądz po was wyjdzie. Możecie być nawet w brudnych jeansach, ale będziecie szczęśliwi, że jesteście tylko wy i Pan Bóg. Nie będziecie się przejmować, że ciocia z Wąbrzeźna nie przyjechała.

kiedy jesteśmy na dnie
Drugim momentem, w którym szczególnie polecam spo­wiedź generalną, jest ten, gdy popełniliśmy jakiś ciężki grzech, który nas upodlił. Przypominam sobie, siedzia­łem w wakacje w konfesjonale w Sopocie, i przyszedł do spowiedzi starszy ksiądz. Mówił, że się, mówiąc najde­likatniej, strasznie łajdaczy i nie może w ogóle nad tym zapanować. On był w moralnym dołku, ale też był tak skruszony… Przyjechał na wakacje i kompletnie mu puściły wszelkie moralne hamulce. Twierdził, że ma z tym prob­lem od wielu lat. Naprawdę miał sporo na sumieniu. Ale przyszedł ze szczerym wyznaniem, ze łzami. Zapytałem go, co powinienem mówić, gdy przyjdą do spowiedzi młodzi księża albo w ogóle młodzi ludzie, którzy dali się ponieść tego typu uciechom? I on mnie tak wzruszył… Z ogromną szczerością powiedział: „Mów im, że to jest ułuda. Tylko się wydaje, że na tym można zbudować szczęście”. I to we mnie zapadło. Spowiedź tego zdruzgotanego grzechem kapłana, który jednak miał tyle siły, żeby się podnieść. Łaska Boża jest przeogromna. Wtedy, kiedy popełnimy jakiś potwornie ciężki grzech (nie chcę wyliczać, szanując państwa inteligencję), musimy się zdobyć na taką na­prawdę poważną spowiedź, najlepiej z całego życia, żeby wykorzenić przyczyny tego najpoważniejszego grzechu, które może nawarstwiały się latami.

na łożu śmierci
Ostatni rodzaj spowiedzi na krawędzi, w której często uczestniczę jako spowiednik, to ta na łożu śmierci. Fascy­nujące są, proszę państwa, ludzkie sumienia. Niezwykłe. Niezbadane. Kiedy ludzie są w agonii, zachowując przy­tomność, albo kiedy czują, że śmierć już się zbliża, napraw­dę niczego nie muszą udawać i zasadniczo nie kłamią. Poza sytuacjami naprawdę patologicznymi. Muszę powiedzieć, że fenomen wyparcia, fenomen dobrego samopoczucia mnie zawsze obezwładnia. Czasem mamy tzw. pacjentów z zza, czyli z zespołem zależności alkoholowej. Alkoholi­ków, którzy często byli potworami dla własnych rodzin.

Mam, na przykład, wiedzę od żony takiego alkoholika, która go przywiozła do hospicjum, że to był potwór, że ją katował, że kiedy nie chciał, by miała dzieci, to skakał jej po brzuchu, zmuszał do aborcji, pił, tłukł, sprzedawał gospodarstwo po kawałku. Przychodzę spowiadać tego mężczyznę – robimy to od pierwszego do ostatniego przy­kazania. Mówię: „panie Ryszardzie (oczywiście wymyślam teraz imię), chciałbym, żeby to była porządna spowiedź, czy mogę panu zadawać pytania?”. Muszę mu zapewnić warunki intymności na tyle, na ile się da. Jeżeli może, to wychodzimy z pokoju. Jeżeli nie, to wyjeżdżamy łóżkiem. Kiedy dochodzimy do pytania: „A jak w pana małżeń­stwie?”, on odpowiada: „Świetnie. Pasmo sukcesów”. Py­tam: „Był pan dobrym ojcem i mężem?” „Tak, na pewno. Zawsze byłem z nimi. Nigdy ich nie krzywdziłem”. Nie mogę podać w wątpliwość jego słów. Muszę założyć, że albo wszystko, co złe, wyparł i tak naprawdę jest nieświa­domy, że spowiada się świętokradzko, albo zostawić go Bożemu miłosierdziu. Rozgrzeszyć, kiedy jestem prawie pewien, że on spowiada się świętokradzko, a potem podać mu komunię świętą, oczywiście na jego odpowiedzialność.

Ale bywają też piękne historie. Kiedy ludzie już nie­wiele mogą mówić, wtedy mam prawo odstąpić od tzw. integralności spowiedzi, czyli od pełnej formuły. Na ogół spowiadający się kiwa wtedy głową na tak lub na nie, a ja zadaję konkretne pytania, tłumacząc, dlaczego tak robię. Bywa, że ludzie znajdujący się w tej krańcowej sytuacji początkowo się obawiają. Ale kiedy się przekonują, że chcę dla nich dobra i że Chrystus Pan jest dobry, to się otwierają.

Mówią rzeczy, o których całe życie nie mówili. To jest bar­dzo ryzykowne zachowywanie – najpoważniejsze grzechy trzymać do godziny śmierci, bo możemy nie zdążyć. Albo może nie zdążyć ksiądz. Ale to są niezwykle uwalniające historie.

Najbardziej wzruszają mnie nawróceni komuniści. Nie lubię komunistów typu Konrad Wallenrod. Lubię komu­nistów czerwonych do szpiku kości, a nie tych jak rzod­kiewka – z wierzchu czerwona, a w środku biała. Bo oni zawsze mówią: „ja tam w partii nikim nie byłem, ja tak budowałem system, by się jak najszybciej rozleciał…”. To są oszuści. Oni zawsze twierdzą, że byli jedynie kierowcami czy szeregowymi członkami partii. Cenię tych, którzy mieli odwagę stanąć wobec wyrzeczenia się Pana Boga.

Kiedy jeszcze byłem kapelanem w szpitalu i chodziłem z komunią świętą, to leżący na jednej sali ubek był strasznie ordynarny, krzyczał: „Nie chcę. Spadaj, klecho” albo był jakiś taki dziwny: „Powiem, kiedy będę chciał”. Ale nie byłbym prawdziwym duszpasterzem, gdybym do niego nie zaglądał, nie pukał, trochę go nie zaczepiał, gadał o pogo­dzie. I pewnego dnia on mówi: „Już!”. Ja zaskoczony, a on powtarza: „Już jestem gotowy do spowiedzi”. Tak przygo­towanej głębokiej spowiedzi, jakby to psychologowie po­wiedzieli – z tak ogromnym kontaktem z sobą, nie miałem albo miewam rzadko. On wyznał: „Proszę księdza, byliśmy świętymi krowami, łamaliśmy ludziom kręgosłupy, łama­liśmy ludziom sumienia, rozbijaliśmy się po pijanemu sa­mochodem, byliśmy nie do ruszenia”. Drążyłem temat, bo dla mnie to jest ciekawe antropologicznie. „Jak to się stało, że tak pana sumienie się zdegradowało?” On na to: „Wojna się skończyła, jak miałem 17 lat. Nie skończyłem żadnej szkoły. Poszedłem do milicji, ona dała mi wykształcenie, wyprała mi mózg. Potem wstąpiłem do ub, awansowałem. To był świat, który mnie ukształtował”. Chciałem dociec, jak było z prawością jego sumienia. „A nie czuł pan, że to jest złe, sumienie panu nic nie mówiło?”. Odpowiedział: „Mówiło. Moja matka była prostą kobietą ze wsi, ale zawsze powtarzała, że nie można nikogo krzywdzić. Gdy dorosłem, wyrzuty sumienia zalewałem alkoholem. Opamiętanie przyszło, kiedy (użył liczby mnogiej) zabiliśmy księdza Popiełuszkę. Ale wtedy nie miałem już odwagi się wycofać. Bo wszystko bym stracił. Byłem tak wkorzeniony”. Wielki, wielki gość, że zdobył się na taką szczerość.

Kiedy indziej w hospicjum leżała niegdyś postawiona wysoko w partii kobieta. Gdy przychodziłem, mówiła, że nie chce mieć nic wspólnego z Kościołem. Była niezwy­kle elokwentna i bardzo chciała ze mną rozmawiać na wszystkie tematy poza religijnymi. W pewnym momen­cie powiedziała: „Jak ksiądz będzie naciskał, to ja będę się usztywniała”. Uszanowałem to. Bardzo się zaprzy­jaźniliśmy. Ale jej stan się sukcesywnie pogarszał. Znów wymyślam na poczekaniu imię: „Pani Ewo, mam do pani dwa pytania. Czy zrobiłaby mi pani ten zaszczyt, żebym mógł być na pani pogrzebie? Ona odpowiada, że tak. „Ale proszę mi powiedzieć, czy mam iść przed trumną czy za nią? Ona na to: „Niech mi ksiądz da dwa dni do namysłu”. Po tych dwóch dniach powiedziała, że przed trumną. No to ja: „Pani Ewo, nie jestem pracownikiem Cepelii, nie chcę uczestniczyć w czymś nieprawdziwym. Chciałbym, żeby pani się spróbowała z Panem Bogiem pojednać”. Ona znów poprosiła o dwa dni do namysłu, a potem bardzo prawdzi­wie pojednała się z Panem Bogiem. Co ciekawe, poprosiła, żebym nikomu w hospicjum o tym nie mówił, żeby kapelan (mój zastępca) do niej nie przychodził z komunią, żeby nikt się nie dowiedział o jej nawróceniu. Chciała, żeby to zostało między mną, nią i Panem Bogiem. Została pochowana po katolicku, przyjmowała ode mnie sakramenty, udzieliłem jej namaszczenia chorych. Zachowała prawdziwą duchową klasę, klasę na krawędzi.

I ostatnia rzecz. Proszę pamiętać, że w godzinie śmierci można rozgrzeszać wszystkich ważnie i godziwie. Koś­ciół na godzinę śmierci daje tyle przywilejów, że nawet największym zbrodniarzom, największym grzesznikom, tym, którzy wpadli w karę ekskomuniki z tego czy inne­go powodu, nawet zastrzeżoną papieżowi (czyli związaną z dwoma grzechami: świadomym zniszczeniem postaci eucharystycznej i zdradą tajemnicy spowiedzi), mogą zo­stać odpuszczone grzechy.

Czasem, kiedy moi pacjenci słyszą, że udzielam im tego sakramentu w niebezpieczeństwie śmierci, przeszywa ich strach. Żeby rozładować atmosferę, mówię: „Pani Grażyno, teraz już jest pani tak chroniona, że z kopytami do nieba bez żadnych przystanków”. Czego państwu i sobie życzę.

 

ks. Jan Kaczkowski

 


polecamy:

     72746      73667