Szczerość w konfesjonale? Łatwo nie jest

Szczerość w konfesjonale? Łatwo nie jest

Wyznanie grzechów dotyka najintymniejszych tajemnic życia i postępowania. Więcej, te tajemnice nie należą do chwalebnych i godnych pochwały. Raczej wiążą się ze wstydem i poczuciem przegranej. Jak wszystkie te niezwykle trudne i delikatne sprawy wypowiedzieć przed drugim człowiekiem? Rodzi to naturalny opór.

Często nie pomaga tu świadomość tajemnicy spowiedzi. Świadczy o tym lęk kapłanów, gdy sami przystępują do sakramentu pojednania. Kto jak kto, ale oni wiedzą i są przekonani o wartości i wadze obowiązującej spowiednika tajemnicy sakramentalnej. Okazuje się jednak, że wiedza ta nie niweluje lęku. Pozostaje bowiem pytanie o reakcję spowiednika na wyznawane grzechy, o zrozumienie tego, co spowiadająca się osoba przeżywa i przeżywała w momencie ich popełniania. Zapewne łatwiej jest komuś, kto ma stałego spowiednika czy kierownika duchowego, ale nie zawsze jest to możliwe.

Do tego należałoby jeszcze dołączyć kwestię szczerości. Teoretycznie sakrament pojednania opiera się na wzajemnym zaufaniu i szczerości. Jednak lęk, niepewność, a niekiedy i nie najlepsze wcześniejsze doświadczenia sprawiają, że spowiadającej się osoby nie stać na szczerość. Oczywiście nie wolno zapominać tu o warunkach ważności sakramentu pojednania. Jednak w tym miejscu stajemy wobec próby analizy procesów zachodzących podczas spowiedzi z punktu widzenia psychologii. Ze szczerością lub jej brakiem styka się każdy. W sakramencie pojednania lęk i niepewność sprawiają, że osoby próbują jakoś sobie z tym poradzić. Albo ściszają głos, gdy mają coś szczególnie trudnego do powiedzenia, albo też starają się powiedzieć to szybko, gdzieś na końcu, wplatając w inne, mniej istotne sprawy. Nie wydaje się, aby za takim zachowaniem stała zła wola. W każdym razie nie zawsze. Generalnie objawia się tu trudność związana z zaufaniem i szczerością.

Kwestia szczerości nie powinna jednak budzić zdziwienia, gdyż dotyczy nie tylko wiernych, ale pośrednio także duchownych. Ci ostatni, na ogół w sposób bezwiedny, próbują siebie samych przedstawić w lepszym świetle. Nie robią tego świadomie i w złej wierze. Wskazują na to niektóre wyniki testów psychologicznych. To tak, jakby osoby duchowne przeżywały „przymus” bycia doskonałymi. Jakby nie dopuszczały do siebie faktu, że też mogą się pomylić, zbłądzić i zgrzeszyć. Niby o tym wiedzą, ale gdy przychodzi moment ukazania prawdy o sobie, nie są w stanie tego zrobić.

Należy tu jeszcze raz podkreślić, że nie jest to działanie świadome. I jeśli osoby głębokiej wiary mają tego typu trudności, to co powiedzieć o przeciętnym zjadaczu chleba?

Generalnie współczesny człowiek miewa trudność, a niekiedy w ogóle nie potrafi wyrazić słowami tego, co czuje i przeżywa. Wpisać znaczek w wiadomości tekstowej – owszem, ale szerzej coś opisać słowami? Rzadko spotyka się osoby, które są w stanie w miarę precyzyjnie określić swoje wewnętrzne stany.

Trudno to zrobić, jeśli jedyną powszechnie odczuwaną emocją jest „zdenerwowanie”… A przecież pod tym słowem kryje się cała gama różnorodnych odczuć. Jeżeli osoba chce pojednać się z Bogiem, potrzebuje też przeżyć i wyrazić swój żal, opowiedzieć o przeżywanych problemach. Tymczasem nie potrafi , ponieważ brakuje jej odpowiedniego słownictwa. A nie da się w języku mówionym używać pisanego języka e-maili i SMS-ów. W dodatku nie wydaje się popularna nauka kontaktu z samym sobą i swoimi emocjami. Niemało osób właśnie od nich ucieka. Podobnie jak ucieka ze świata rzeczywistego, aby brakujące kontakty międzyludzkie odnaleźć w świecie wirtualnym. Tam nie ma realnych osób, a więc niektórym jest łatwiej wyrazić, co czują.

By w konfesjonale dochodziło także do uzdrowienia na poziomie psychologicznym, spowiednik winien przyjąć rolę narzędzia w ręku Pana Boga. Winien więc akceptować osobę – a nie grzech – oraz ukazywać Boga miłości i przebaczenia.

Mateusz R. Hinc OFMCap


Polecamy:

                              

Nie bój się panicznie grzechu

Nie bój się panicznie grzechu

Nikt z ludzi głęboko wierzących nie chce grzeszyć. Większość, jeśli nie wszyscy, chcieliby być zawsze w dobrych relacjach z Bogiem, wiedząc, że grzechy je nadwyrężają czy wprost zrywają. W konsekwencji zachowują się niczym Eliasz, który walcząc z prorokami Baala, wytracił ich wszystkich nad potokiem Kiszon (por. 1 Krl 18, 20-40). Szybko jednak okazało się, że pojawił się jeszcze gorszy wróg: Izebel, która zagroziła mu śmiercią (por. 1 Krl 19, 2).

W naszym życiu także walczymy z grzechami. Niekiedy wydaje się nam, że przezwyciężyliśmy je, że wreszcie można odpocząć i ze spokojem i czystym sumieniem nawiązać kontakt z Bogiem. Jednak bardzo szybko okazuje się, że była to tylko ułuda, duchowa fatamorgana. Pojawiają się nowe upadki, niespodziewane problemy, sytuacje i grzechy. Istnieje także jeszcze inny aspekt tej kwestii – samo pragnienie odrzucenia grzechu, chęć walki z nim sprawia, że napięcie wzrasta. Pociąga ono za sobą determinację, ale może sprowokować również pojawienie się lęku. A z nim wzrasta i zniecierpliwienie, i oczekiwanie na sukces, który nie przychodzi.

Napięcie i lęk przed popełnieniem grzechu prowadzą do nadmiernej autokontroli. Ta z kolei sprawia, że częściej popełnia się błędy. W tym wypadku mowa jest o grzechach. W psychologii sukcesu podkreśla się, że dla osiągnięcia jak największej liczby sukcesów trzeba koniecznie pozwolić sobie na popełnianie błędów. Jeśli ktoś broni się przed nimi i boi się ich, będzie ich popełniał więcej. Wystarczy spojrzeć na publiczne wystąpienia: kiedy za wszelką cenę nie chcemy się pomylić, na pewno się pomylimy.

Analogicznie dzieje się w kwestii grzechu. Oczywiście nie chodzi o to, by pozwalać na grzech, ale by się go panicznie nie bać. Lęk prowadzi, jak już wspomniano, do zwiększenia liczby upadków. Zatem jedyną słuszną drogą jest zaufanie Bogu. Ważne w tym kontekście staje się uświadomienie sobie znanego faktu, że Jezus przyszedł do grzeszników, a nie do „bezgrzesznych świętych” (por. Łk 5, 32).

Więcej, to On pozostawił nam sakrament pojednania, co oznacza, że wiedział, iż jako słabi ludzie, zranieni przez grzech pierworodny, będziemy upadać i grzeszyć. Nie należy z tego wyciągać pochopnego wniosku: „Pozwalaj sobie na grzechy, a będzie ich mniej”, lecz „Bierz na siebie za nie odpowiedzialność. Zaufaj Bogu, powierz Mu swą drogę, a On cię wyzwoli”. Innymi słowy, nie należy walczyć z grzechem w oparciu o lęk, ale o ufność Bogu. Zresztą Pan Jezus pokazał, że nie upadek decyduje o końcu drogi, ale jej finisz. Można iść na Golgotę, upadając. Ważne, by dojść. Upadek może być również pożyteczny, aby nabrać do siebie dystansu i odkryć wartość pokory.

Mateusz Roman Hinc OFMCap


Polecamy: