Aneta Kuberska-Bębas: Kto wymyślił sakramenty i skąd wzięło się przekonanie, że na pewno działa przez nie Bóg?
ks. Grzegorz Strzelczyk: Przekonanie, że Bóg komunikuje się z człowiekiem przez znaki, jest bardzo wczesne. Na przykład w scenie powołania Mojżesza Bóg posługuje się płonącym krzewem. Takich obrazów jest mnóstwo w Starym Testamencie. Kiedy Mojżesz podchodzi do krzewu gorejącego, słyszy, że ma zdjąć sandały, bo ziemia, na której stoi, jest święta. Tam jest rzeczywiście obecny Bóg. Krzew w tej scenie nie jest tylko symbolem odsyłającym do transcendentnego, niedostępnego Boga — On się objawia tu i teraz, a zewnętrznym przejawem wyjścia ku człowiekowi jest widzialny znak: gorejący krzew. Ów schemat jest już obecny w objawieniach starotestamentalnych. Dlatego refleksję nad sakramentami należy zaczynać od „sakramentów” Starego Prawa albo Starego Przymierza. Współcześnie o nich mało się mówi.
Przed narodzeniem Jezusa istniały sakramenty?
Sobór Florencki (XV wiek), którego dziełem jest pierwszy w ramach nauczania Magisterium Kościoła systematyczny opis siedmiu sakramentów, zaczyna właśnie od rozróżnienia sakramentów Starego i Nowego Przymierza. Pierwsze zapowiadają i oznaczają łaskę. Drugie ją sprawiają. Od samego początku historii zbawienia Bóg ujawnia się, działając. I wtedy można uchwycić Jego właściwie bezpośrednią obecność. Znak nam to ułatwia — uruchamia zmysły. Stąd biorą się w Starym Testamencie rzeczywistości, które są quasi-sakramentalne albo są „sakramentami Starego Prawa”. Nawet samo Prawo, to znaczy zwój Pisma, staje się takim znakiem. Kiedy po powrocie z niewoli babilońskiej na zgromadzeniu Izraela rozwija się zwój, by go publicznie odczytać, wówczas lud pada na twarz przed Panem. Zwój jest znakiem obecności Boga w słowie. Wcześniej Arka Przymierza miała podobną funkcję. Z arką z kolei silnie związany był obłok chwały Bożej, który sygnalizował wprost Jego obecność, jednocześnie Go ukrywając.
Na pustyni były też manna i przepiórki.
Były one bardziej znakami łaskawości niż obecności. Wyraz tego, że Bóg jest blisko, widzi potrzeby ludu i na nie reaguje. Prawdopodobnie najbliżej sakramentalności w naszym rozumieniu jest idea słowa Bożego, którą Izrael wypracowuje głównie po niewoli babilońskiej. W księgach mądrościowych czytamy, że słowo, które wychodzi od Boga, nigdy nie wraca do Niego bezskuteczne. Zawsze wywołuje skutek. Idea wywoływania skutku będzie kluczowa dla chrześcijańskiego rozumienia sakramentu. Chrześcijanie są przekonani, że określone znaki mają wyjątkowy charakter. Większość z nich, podobnie jak w Starym Testamencie, tylko wskazuje na Bożą obecność lub działanie albo o nim poświadcza. Jednak przekonanie o skuteczności chrztu staje się dla chrześcijan punktem wyjścia do innego rozumienia znaków. Jeśli ktoś przyjmuje chrzest, wtedy rzeczywiście dokonuje się to, co ten znak oznacza, bo Bóg związał z nim swoje działanie.
Dlatego mogę mieć pewność, że jeżeli ktoś zanurzy mnie w wodzie, wypowiadając formułę chrzcielną z intencją ochrzczenia, to zostanę zanurzona w śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa.
Tak. Ilekroć powtarza się ten znak, dzieje się to, co Bóg zamierzył, powierzając uczniom sprawowanie chrztu. Dlatego Kościół nie może sam sobie ustanowić sakramentu. Myśmy sakramenty rozpoznali. Kościół albo odczytał je poprzez jasny nakaz Jezusa, albo w swoim doświadczeniu, praktyce życia zauważył, że pewne rzeczywistości mają wyjątkowy charakter. Proces dojścia do rozpoznania siedmiu sakramentów był zaskakująco długi. Na dobrą sprawę skończył się dopiero w średniowieczu wraz z uznaniem małżeństwa za sakrament. W wypadku tego sakramentu było to o tyle trudniejsze, że małżeństwo — istniejące w planie Bożym od stworzenia — nie zostało ustanowione przez Kościół. Po Chrystusie nastąpiła zmiana jego charakteru, co jednak nie jest widoczne na pierwszy rzut oka. Dlatego Kościół z rozpoznaniem sakramentalności małżeństwa miał największy kłopot.
Zatrzymajmy się najpierw przy teologii sakramentów. Dlaczego Bóg, który jest niematerialny, związał swoją obecność z rzeczami materialnymi?
A dlaczego nas stworzył jako byty materialne? Myślę, że powiązanie niewidzialnego Boga z widzialnymi znakami jest po prostu konsekwencją naszej materialności. Stąd też wcielenie. Jeżeli istotą sakramentalności jest obecność i działanie poprzez materialną rzeczywistość, to najbardziej do tego opisu pasuje Ciało Chrystusa. Można zatem powiedzieć, że wcielenie jest najważniejszą akcją sakramentalną, sakramentem źródłowym, dzięki któremu inne sakramenty mogą zaistnieć.
Ale skoro Bóg dał ludziom Jezusa, po co nam jeszcze kolejne znaki sakramentalne?
Bo Jezus nam złośliwie do nieba wstąpił. (śmiech) A mówiąc serio, chodzi o dostępność wydarzenia Chrystusa i skuteczności Jego zbawczego dzieła wzdłuż ludzkiej historii. Przyjęcie człowieczeństwa oznaczało wejście w ludzki czas, a więc też w ludzką przemijalność. Pamiętajmy, że nie możemy być zbawieni inaczej jak przez Chrystusa i przez udział w Jego śmierci i zmartwychwstaniu, a przecież urodziliśmy się po tych wydarzeniach… Sakramenty są w pewnym sensie wehikułami czasu, które przynoszą do naszej teraźniejszości obecność i działanie Chrystusa. Dlatego mówimy, że kiedy Kościół chrzci, to sam Chrystus chrzci. Kiedy sprawowana jest Eucharystia, wtedy Chrystus staje się obecny. W Eucharystii zresztą ten proces jest najbardziej widoczny. W niej uobecnia się wydarzenie śmierci i zmartwychwstania po to, żebyśmy zjedli Ciało Chrystusa, czyli zjednoczenia się z Nim osobowo przez spożywanie sakramentalnego znaku. Jednym słowem: przez sakramenty Duch Święty przedłuża obecność i działanie Chrystusa i nam je udostępnia.
Można powiedzieć, że sakramenty są też ukłonem Boga w stronę naszej materialnej natury?
Takim ukłonem jest przede wszystkim wcielenie, ale też w ogóle całe objawienie. Żebyśmy mogli uchwycić Boga naszym doświadczeniem, On się musi udostępnić po materialnej stronie, wewnątrz naszego materialnego świata. On sam lub przynajmniej jakieś skutki Jego działania.
Istotniejsza jest tu możliwość komunikacji z Bogiem czy raczej nasza potrzeba pewności, że nie jest On jakąś emocją, wymysłem, ale uobecnia się w obiektywnych znakach?
Myślę, że oba wymiary sakramentów są ważne. Ale jest jeszcze jeden, także bardzo istotny. Fakt, że zostaliśmy stworzeni w ciałach, nie było prowizorką Boga, nieudanym lub niedokończonym eksperymentem. Materialność to jest nasze miejsce. Mimo że co innego twierdził Platon i wielu innych w starożytności i później. Dlatego Bóg chce, żebyśmy doświadczali Go i przeżywali relację z Nim bez wychodzenia z materii. Sakramenty świetnie o tym przypominają, na przekór wszystkim marzeniom o czystej „duchowości”. To, że zjadamy Jezusa, zawsze będzie sprowadzać nas na ziemię, bo oznacza, że byt najbardziej duchowy, sam Bóg, przychodzi do nas przez zwykłe materialne czynności. Bóg przez sakramenty przypomina każdemu: „Człowieku, stworzyłem cię w ciele i to jest twoje miejsce, stworzyłem cię w materii i tam będę z tobą rozmawiać, tam się będę z tobą spotykać”.
Mimo to słowa „jem Jezusa” brzmią w naszych katolickich uszach prawie jak profanacja. Mówimy: „przyjmuję Jezusa do swojego serca”. Jak ognia unikamy intuicji związanych z jedzeniem. Zastąpiliśmy je wizją przyjmowania wyjątkowego gościa do swojego serca…
A w słowach ustanowienia nie było czasem: „bierzcie i jedzcie”? Cóż, może boimy się zarzutów o kanibalizm? One wobec chrześcijaństwa były w różnych okresach historii wysuwane. Niestety tracimy przez takie wątpliwości jedno z fundamentalnych znaczeń Eucharystii. Ona jest pokarmem. Sobór Trydencki, określając powody ustanowienia Najświętszego Sakramentu, wyraźnie wskazuje, że jest On po to, żebyśmy spożywali Chrystusa, i dzięki temu żyli Jego życiem. Jest On pokarmem na drogę i lekarstwo, które ma gładzić grzechy lekkie i zabezpieczać przed ciężkimi.
Powtórzę: jest pokarmem. Gdy zapominamy o tym i zaczyna dominować idea przyjmowania gościa, to stajemy wobec Chrystusa jak partner, który jest samowystarczalny, a nie jak ktoś, kogo życie całkowicie od Niego zależy. Cieszę się, gdy odwiedzają mnie goście. Ale ja z nich nie żyję, jedynie ich ugaszczam.
Eucharystia ma rodzić przekonanie, że żyję dzięki Chrystusowi. Żyję ze spożywania Chrystusa. Jeśli przestanę Go jeść, umrę z głodu. Bo nie mam nowego życia sam z siebie. To jest wprost napisane w Ewangelii według św. Jana: „Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie” ( J 6,53). Dlatego Sobór Trydencki zachęcał do częstej komunii. A wcześniej Sobór Laterański IV nakazał przyjmować ją przynajmniej raz w roku — bo mało kto wtedy przyjmował komunię. Okazuje się, że od wieków ludzie mają tendencje, by postrzegać sakramenty jako znaki na specjalne okazje. Efektem jest to, że oddzielamy się od Bożego działania, próbując funkcjonować samodzielnie i autonomicznie. To jest bodaj największa pokusa: próba życia bez Boga, czyli bez-bożność par excellence.
Skoro Eucharystia ma być dla chrześcijan czymś codziennym, dlaczego pierwszej komunii świętej towarzyszy tak niecodzienna oprawa? Czy w ten sposób od początku nie wychowujemy dzieci do przekonania, że jednak to jest pokarm tylko na specjalne okazje?
Wszystkie sakramenty są wbudowane we wspólnotowe świętowanie — dokładnie tak, jak posiłek wspólnotowy. Możemy się spiąć, iść do pięciogwiazdkowej restauracji i świętować przy użyciu wszystkich środków symbolicznych, jakie są nam dostępne. Będzie nas to jednak dużo kosztować. Nie bylibyśmy w stanie jadać tak codziennie, ale powinniśmy od czasu do czasu. Na co dzień do życia wystarczy nam kromka chleba. Ważne, żebyśmy jedli. Tak samo jest z sakramentami, które wielokrotnie przyjmujemy. Zwłaszcza z Eucharystią. Od czasu do czasu możemy odpalić wszystkie działa, które mamy w liturgicznym arsenale, odprawić mszę ze wszystkimi istniejącymi elementami. Niech nawet trwa trzy godziny! A potem świętować aż do granic nieumiarkowania.
Potrzebne są nam takie wyjątkowe chwile. Jeżeli Wigilia Paschalna trwa cztery godziny, to tak właśnie ma być. Bo do istoty świętowania należy także brak pośpiechu. Na co dzień jednak po prostu jemy. Bo właśnie pokarm, a nie talerz daje życie. Miło jest zjeść obiad z ładnego talerza. Ale ważniejsze jest, żeby zjeść. Mam wrażenie, że niektórzy mają tendencję do mylenia porządków. Tak jakby trzeba było podać potrawę na określonym talerzu, żeby można było w ogóle zjeść. Nie, zjeść można z czegokolwiek. Oczywiście, kiedy mamy możliwość świętowania, to dbamy również o rodzaj talerza. Ale nie on jest najważniejszy.
Sakramentem, któremu nie muszą towarzyszyć wyjątkowe okoliczności, jest namaszczenie chorych. Mam wrażenie, że dotąd nie udało się jednak tego sakramentu wprowadzić do powszechnej praktyki Kościoła, jak w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat stało się z komunią świętą. Czy w Polsce nie korzystamy z niego zbyt rzadko?
Myślę, że tu też sytuacja stopniowo się poprawia. Niestety przez długi czas sakrament chorych był traktowany jako „ostatnie namaszczenie”. Według poprzedniego Kodeksu Prawa Kanonicznego, obowiązującego do roku 1983, był udzielany tylko w niebezpieczeństwie śmierci.
I dlatego do dziś propozycja jego przyjęcia budzi w ludziach strach?
Niestety tak. Obecnie jednak pojawiają się też problemy z drugiej strony. Niektóre osoby przyjmują ten sakrament zbyt często, na przykład regularnie, co miesiąc, w ramach mszy za chorych. Zasadniczo namaszczenie chorych powinno być przyjmowane raz w danej chorobie lub w związku z poważnym pogorszeniem zdrowia w jej trakcie.
Dobrze, że w parafiach coraz częściej wspólnie celebruje się namaszczenie chorych, bo sakramenty nie są prywatną sprawą i najlepiej je sprawować we wspólnocie. Wtedy również doświadczamy, że wspólnota troszczy się o chorych. Chorzy zaś przypominają zdrowym członkom wspólnoty, że trzeba się o nich zatroszczyć. Jest to więc jeden z praktycznych wymiarów budowania Kościoła. Oczywiście sakramentu namaszczenia można udzielać także indywidualnie. Zwłaszcza wtedy, kiedy chory nie wychodzi z domu. Jeśli jednak jest tylko możliwość sprawowania wspólnotowego, zawsze będzie to lepszy sposób.
To dotyczy także sakramentu pokuty i pojednania?
Tak, rytuał przewiduje obrzęd pojednania wielu penitentów z indywidualnym rozgrzeszeniem. Zaczynamy wtedy od wspólnego nabożeństwa pokutnego i wspólnego odprawienia rachunku sumienia, a potem przechodzimy do indywidualnej spowiedzi. Ze względu na liczbę ludzi, która się spowiada, stosunkowo rzadko korzystamy z tej możliwości. Budowanie świadomości, że warto tak robić, prawdopodobnie potrwa jeszcze dość długo, ale nabożeństwa pokutne pojawiają się już w czasie rekolekcji czy misji parafialnych. I bardzo dobrze, bo w ten sposób przywraca się świadomość, że pokuta nie jest prywatną sprawą. Każdy grzech ma wymiar społeczny, dlatego nasze nawracanie jest czymś, co dzieje się także we wspólnocie i ze względu na wspólnotę. Niebagatelną sprawą jest też poczucie, że mogę liczyć na modlitwę sióstr i braci.
ks. Grzegorz Strzelczyk, Aneta Kuberska-Bębas, Wolność, wiara, Bóg, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018
Polecamy: