Czy osoby żyjące w związku niesakramentalnym mają po co przystępować do spowiedzi? Czy mogą liczyć na rozgrzeszenie? Czy aby je otrzymać powinny spełnić jakieś specjalne warunki?
Polecamy:
Wyznanie grzechów dotyka najintymniejszych tajemnic życia i postępowania. Więcej, te tajemnice nie należą do chwalebnych i godnych pochwały. Raczej wiążą się ze wstydem i poczuciem przegranej. Jak wszystkie te niezwykle trudne i delikatne sprawy wypowiedzieć przed drugim człowiekiem? Rodzi to naturalny opór.
Często nie pomaga tu świadomość tajemnicy spowiedzi. Świadczy o tym lęk kapłanów, gdy sami przystępują do sakramentu pojednania. Kto jak kto, ale oni wiedzą i są przekonani o wartości i wadze obowiązującej spowiednika tajemnicy sakramentalnej. Okazuje się jednak, że wiedza ta nie niweluje lęku. Pozostaje bowiem pytanie o reakcję spowiednika na wyznawane grzechy, o zrozumienie tego, co spowiadająca się osoba przeżywa i przeżywała w momencie ich popełniania. Zapewne łatwiej jest komuś, kto ma stałego spowiednika czy kierownika duchowego, ale nie zawsze jest to możliwe.
Do tego należałoby jeszcze dołączyć kwestię szczerości. Teoretycznie sakrament pojednania opiera się na wzajemnym zaufaniu i szczerości. Jednak lęk, niepewność, a niekiedy i nie najlepsze wcześniejsze doświadczenia sprawiają, że spowiadającej się osoby nie stać na szczerość. Oczywiście nie wolno zapominać tu o warunkach ważności sakramentu pojednania. Jednak w tym miejscu stajemy wobec próby analizy procesów zachodzących podczas spowiedzi z punktu widzenia psychologii. Ze szczerością lub jej brakiem styka się każdy. W sakramencie pojednania lęk i niepewność sprawiają, że osoby próbują jakoś sobie z tym poradzić. Albo ściszają głos, gdy mają coś szczególnie trudnego do powiedzenia, albo też starają się powiedzieć to szybko, gdzieś na końcu, wplatając w inne, mniej istotne sprawy. Nie wydaje się, aby za takim zachowaniem stała zła wola. W każdym razie nie zawsze. Generalnie objawia się tu trudność związana z zaufaniem i szczerością.
Kwestia szczerości nie powinna jednak budzić zdziwienia, gdyż dotyczy nie tylko wiernych, ale pośrednio także duchownych. Ci ostatni, na ogół w sposób bezwiedny, próbują siebie samych przedstawić w lepszym świetle. Nie robią tego świadomie i w złej wierze. Wskazują na to niektóre wyniki testów psychologicznych. To tak, jakby osoby duchowne przeżywały „przymus” bycia doskonałymi. Jakby nie dopuszczały do siebie faktu, że też mogą się pomylić, zbłądzić i zgrzeszyć. Niby o tym wiedzą, ale gdy przychodzi moment ukazania prawdy o sobie, nie są w stanie tego zrobić.
Należy tu jeszcze raz podkreślić, że nie jest to działanie świadome. I jeśli osoby głębokiej wiary mają tego typu trudności, to co powiedzieć o przeciętnym zjadaczu chleba?
Generalnie współczesny człowiek miewa trudność, a niekiedy w ogóle nie potrafi wyrazić słowami tego, co czuje i przeżywa. Wpisać znaczek w wiadomości tekstowej – owszem, ale szerzej coś opisać słowami? Rzadko spotyka się osoby, które są w stanie w miarę precyzyjnie określić swoje wewnętrzne stany.
Trudno to zrobić, jeśli jedyną powszechnie odczuwaną emocją jest „zdenerwowanie”… A przecież pod tym słowem kryje się cała gama różnorodnych odczuć. Jeżeli osoba chce pojednać się z Bogiem, potrzebuje też przeżyć i wyrazić swój żal, opowiedzieć o przeżywanych problemach. Tymczasem nie potrafi , ponieważ brakuje jej odpowiedniego słownictwa. A nie da się w języku mówionym używać pisanego języka e-maili i SMS-ów. W dodatku nie wydaje się popularna nauka kontaktu z samym sobą i swoimi emocjami. Niemało osób właśnie od nich ucieka. Podobnie jak ucieka ze świata rzeczywistego, aby brakujące kontakty międzyludzkie odnaleźć w świecie wirtualnym. Tam nie ma realnych osób, a więc niektórym jest łatwiej wyrazić, co czują.
By w konfesjonale dochodziło także do uzdrowienia na poziomie psychologicznym, spowiednik winien przyjąć rolę narzędzia w ręku Pana Boga. Winien więc akceptować osobę – a nie grzech – oraz ukazywać Boga miłości i przebaczenia.
Mateusz R. Hinc OFMCap
Polecamy:
Łatwo zgodzić się z twierdzeniem, że przykazanie to dotyka sfery intymnej. Jakie są implikacje tego stwierdzenia? Czy to znaczy, że jest to obszar tak osobisty i indywidualny, że nie powinien nikogo innego obchodzić i stąd wymyka się wszelkim regulacjom?
Są tacy, którzy tak rozumują i mówią: „To moja sprawa, przecież nikogo nie krzywdzę”. Starają się niejako oddzielić tę sferę życia od reszty. Żyją w pewnej dychotomii, którą za literaturą nazywamy moralnością pani Dulskiej: to, co na zewnątrz, ma być moralne, a to, co wewnątrz – niekoniecznie.
Tradycja biblijna potępia ten sposób myślenia. Jezus krytykował faryzeuszy właśnie za taką mentalność (zewnętrzna i wewnętrzna strona naczyń), a Stary Testament domagał się kary śmierci za cudzołóstwo. Nie da się bowiem oddzielić sfery intymnej od zewnętrznej. To, co seksualne w nas, jest zbyt ważne, by mogło nie wpływać na resztę życia. Bałagan w łóżku odbija się na wszystkich innych dziedzinach wspólnego życia małżeńskiego. Próbując temu przeczyć, będziemy się sami oszukiwali. Takie myślenie wynika z niedoceniania seksualności. Nieraz jest ono też próbą ucieczki od problemów ze swoją płciowością. Łatwiej wmówić sobie, że nie ma problemu albo że jest on mało istotny, niż go rozwiązać.
Inaczej mówiąc: łatwiej ukrywać chorobę, niż się leczyć. Jest tak zwłaszcza wtedy, gdy mamy do czynienia z nałogiem. Tego typu tendencje potęguje atmosfera tabu wokół spraw związanych z seksualnością. Wytworzyła się ona stosunkowo niedawno w naszej kulturze i tylko po części została odrzucona. Niektórym wręcz wydaje się, że wyrzeczenia w sferze seksualnej są cnotą. Ludzkiej natury nie da się oszukać, stąd tyle dramatów.
Zostaliśmy stworzeni jako „mężczyzna i kobieta”, a pierwsze słowa, jakie Bóg skierował do człowieka w Biblii, dotyczą naszej seksualności: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się…” (Rdz 1, 28). Cudzołóstwo uderza w to podstawowe powołanie człowieka. Burzy środowisko miłości, nie pozwala, by życie rozwijało się w pełni, podcina jego korzenie, zagrażając mu już na etapie rozwoju, to znaczy w dzieciństwie. To między innymi dobro dzieci, nawet tych jeszcze nieistniejących, domaga się wierności małżeńskiej rodziców, tak aby rzeczywiście mogły one wzrastać w zdrowej atmosferze.
Drugi opis stworzenia z Księgi Rodzaju podkreśla, że „mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem” (Rdz 2, 24). Grzech przeciwko szóstemu przykazaniu godzi w same podstawy człowieka i narusza tę jedność. Każdy człowiek szuka miłości, dlatego seks bez miłości, nawet w małżeństwie, jest czymś odpychającym.
Są też inne wykroczenia przeciw godności małżeństwa. Katechizm Kościoła katolickiego na pierwszym miejscu stawia tu rozwód wprowadzający nieporządek w komórkę rodzinną i w społeczeństwo, choć odróżnia go od koniecznej separacji, a także zaznacza, że „istnieje znaczna różnica między współmałżonkiem, który szczerze usiłował być wierny sakramentowi małżeństwa i uważa się za niesłusznie porzuconego, a tym, który wskutek poważnej winy ze swej strony niszczy ważne kanonicznie małżeństwo” (KKK 2386). Argumentacja ta na tyle mocno wpłynęła na prawo Kościoła prawosławnego, że zezwala on na powtórne małżeństwo stronie porzuconej. Ostatni synod o rodzinie potwierdził, że rozpad małżeństwa jest złem. Nie oznacza to jednak, że jest złem, z którego nie da się wyleczyć. Synod zaproponował drogę wzrostu chrześcijańskiego tym, którzy postanowili leczyć siebie (i swoje potomstwo) powtórnym związkiem.
Coraz częściej mamy do czynienia z „wolnymi związkami”. Ludzie nie chcą formalizować swojej relacji. Z jednej strony wielu uważa, że to, z kim tworzą dom i rodzinę, to ich prywatna sprawa i społeczeństwu nic do tego (nie potrzebują „papieru”), a z drugiej strony coraz więcej żyjących w związkach homoseksualnych domaga się uznania ich przez społeczeństwa, a nawet nazywania ich małżeństwami. Jedni i drudzy oczywiście chcieliby pomocy ze strony państwa. Sytuacja ta rodzi pytania o granice między sferą prywatną a publiczną i o wzajemność relacji społecznych.
Życie „na próbę” wydaje się bardzo rozsądne: „Żeby potem nie żałować”. Pytanie brzmi jednak: Czy można tylko na próbę stworzyć jedno ciało, nowe życie? Czy zniszczenie związku, także tego, który był tylko „czasowy”, nie wiąże się z ogromnym żalem i bólem? Pornografia kreuje nierzeczywiste wzorce zachowań seksualnych. Człowiek, żyjąc w świecie bajek na temat seksu, tak naprawdę staje się mniej zdolny do wchodzenia w dojrzałe relacje partnerskie.
Rodzi się też problem przytępionej wrażliwości, braku delikatności, a przede wszystkim oczekiwania na automatyczne rozładowanie napięć. Gdy współmałżonek używa pornografii, często jest to przeżywane co najmniej jako zagrożenie dla wierności małżeńskiej, wręcz jako jej złamanie. Ludzie w takich związkach czują się odtrąceni.
Mówienie o wierności w małżeństwie może być bolesne dla homoseksualistów. Zmuszanie tych osób do małżeństwa mija się z celem. Katechizm zwraca uwagę: „Osoby takie nie wybierają swej kondycji homoseksualnej; dla większości z nich stanowi ona trudne doświadczenie. Powinno się traktować je z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. (…) Dzięki cnotom panowania nad sobą, które uczą wolności wewnętrznej, niekiedy dzięki wsparciu bezinteresownej przyjaźni, przez modlitwę i łaskę sakramentalną, mogą i powinny przybliżać się one – stopniowo i zdecydowanie – do doskonałości chrześcijańskiej” (KKK 2358, 2359).
Wśród innych grzechów przeciw szóstemu przykazaniu wymienia się masturbację. Dotyczy ona seksualności i ma wpływ na obecne czy przyszłe pożycie małżeńskie. Jest to „akt wewnętrznie i poważnie nieuporządkowany”, ale „w celu sformułowania wyważonej oceny odpowiedzialności moralnej konkretnych osób i ukierunkowania działań duszpasterskich należy wziąć pod uwagę niedojrzałość uczuciową, nabyte nawyki, stany lękowe lub inne czynniki psychiczne czy społeczne, które zmniejszają, a nawet redukują do minimum winę moralną” (KKK 2352). Wpędzanie osób zmagających się z tym problemem w poczucie winy najczęściej podcina im skrzydła i utrudnia poprawę.
Seksualność zawsze rozpalała ludzką wyobraźnię, stąd nauczanie Kościoła w tej materii jest bardzo obfite. Niektórzy święci powiedzieli na ten temat zaskakująco mało. Na przykład św. Ignacy Loyola, pisząc w Konstytucjach Towarzystwa Jezusowego o czystości, wspomniał tylko, że jezuici pod tym względem mają być jak aniołowie. Chcąc z tego lakonicznego zdania wydobyć jak najwięcej, komentatorzy wskazują na to, że czystość powinna być misyjna, to znaczy jezuici, podobnie jak aniołowie, mają jednocześnie wpatrywać się w oblicze Boże i pełnić rożne misje i posługi.
Korzystając z tych intuicji, warto się zastanowić, na ile moje przeżywanie seksualności daje mi wolność, konieczną do autentycznego zaangażowania. Czy ten, kto stał się niewolnikiem seksu, nie żałuje, że nie stać go na miłość, która jest darem danym w sposób wolny? Nie mylmy jednak uzależnienia od seksu z silną więzią emocjonalną rodzącą się również pod wpływem współżycia.
Jacek Siepsiak SJ
Polecamy:
Wtedy Duch wyprowadził Jezusa na pustynię, aby był kuszony przez diabła (Mt 4, 1).
Wielki Post powinien być oazą, w której wierzący zatrzyma się, by wejrzeć w swoje sumienie. W ciszy rodzą się wielkie pytania, które czasem porażają.
Historia naszego wnętrza jest historią naszej wolności. A wolność jest przestrzenią. Pustynią. Rodzi się tam także pokusa, zawsze ta sama, co w opowieści z księgi Genesis: by samemu decydować, co jest dobrem, a co złem. Grzech bowiem jest wolnym wyborem dobra (zła jako takiego nikt nie wybiera) – wbrew ufności Bogu. I dopiero ten mój wybór może mnie odgrodzić od Boga. Nie Boga ode mnie, ale mnie od Boga. Boga ode mnie nigdy nic nie odgrodzi. By zburzyć mur, potrzebuję odwagi. Odwagi, by powiedzieć: zbłądziłem. I wyruszyć w powrotną drogę do domu Ojca.
Historia naszych kuszeń, naszych grzechów, jest wpisana w historię kuszenia Chrystusa. Pokusę chleba – stawiania na pierwszym miejscu tego, co cielesne, materialne – zwyciężę wiernością Słowu Bożemu. Pokusę świątyni (kształt naszej wiary i naszych praktyk) pokonam odrzuceniem pseudoreligii, która chce się Bogiem posługiwać, a nie Bogu służyć. Z pokusą góry („dam ci władzę”) uporam się poprzez odrzucenie nawet podświadomych snów o władzy i uznanie, że tylko jeden Bóg jest Panem, a my wszyscy jesteśmy braćmi.
Wolimy nie sięgać zbyt głęboko w siebie. Cisza i pustynia to miejsce wielkich, trudnych dla nas pytań, bez nich jednak można się zagubić. Takie rozważania też mogą się okazać pułapką, mogą sprawić, że nasza uwaga jeszcze bardziej skupi się na naszej własnej osobie.
Dlatego od pytania (ważnego), kim jest dla mnie Bóg, ważniejsze jest przypomnienie, kim ja jestem dla Boga.
Ks. Adam Boniecki
Polecamy:
„Zbudowałem drabinę, po której można się wznosić do nieba. Niech każdy więc zobaczy, na którym stopniu się znajduje” – pisał Jan Klimak, jeden z najbardziej popularnych wschodnich autorów ascetycznych, żyjący na Synaju w VII wieku.
W sławnym dziele pt. Drabina do nieba wykazywał, że duchowe życie człowieka składa się z wielu etapów, wiodących do jedności z Bogiem. Nawiązując do wizji Jakuba, który widział aniołów wstępujących i zstępujących do nieba, a także do trzydziestu ukrytych lat życia Jezusa, Klimak opisał drogę rozwoju, wznoszącą się przez trzydzieści stopni „duchowej drabiny”.
Dzieło zasadniczo wynika z wewnętrznego doświadczenia samego autora. Przez pół wieku on sam wiódł życie pustelnicze, wypełnione ascezą i modlitwą, u stóp synajskiej góry, na której kiedyś Mojżesz spotkał się z Bogiem. Potem był przełożonym w Klasztorze Płonącego Krzewu na Synaju (dziś to klasztor św. Katarzyny). W swym dziele zawarł też całą tradycję Ojców Pustyni, dla których duchowa walka była centralnym punktem życia. (…)
Sześć etapów kuszenia
Świadomy niebezpieczeństwa działania demonów Klimak analizował mechanizm pokusy. Starał się wyróżnić etapy, przez które zła myśl przenika do serca i je opanowuje. Usiłował też określić, co prowadzi do grzechu i jakie zmiany psychologiczne następują po podjęciu dobrowolnej zgody na zło. W rozdziale piętnastym Drabiny wyliczył i omówił sześć etapów pokusy (por. 15, 73).
Najpierw pojawia się „napaść” (prosbole) demonów. Jan Klimak określa ją jako „pierwsze pojawienie się w sercu prostej myśli lub obrazu, które przenikają do serca”. Jest to rodzaj „zaczepki” demonów, ich podszepty, podpowiedzi. Złe duchy poddają sugestię, podsuwają obrazy. Te podszepty nie są jeszcze równoważne ze złym działaniem. Same w sobie, jak pisze Klimak, są „bezgrzeszne”, bo dotykają jedynie powierzchni serca. Nie można ich też zupełnie uniknąć. Można natomiast i trzeba się im przeciwstawiać i natychmiast je odsuwać, bez względu na to, czy wydają się niebezpieczne, czy nie. Ważne jest, by odciąć się od nich w punkcie wyjścia, w początkowym stadium. Jan Klimak dodaje: „Kto od razu przeciwstawi się napaści, za jednym uderzeniem ucina wszystko inne, co po niej następuje”.
Drugim momentem jest „obcowanie” (syndiasmos) z obrazem pochodzącym z napaści, wchodzenie w rozmowę z podsuniętą myślą czy obrazem. Na tym etapie pojawia się wybór: czynić albo nie czynić. W grę wchodzi już nasza odpowiedzialność moralna, chociaż nie jest jeszcze ona tak poważna jak w przypadku „przyzwolenia”. Wejście w tę dyskusję z pokusą jest niebezpieczne, oznacza bowiem, że dajemy się wciągnąć w zasadzki zła. Demony zaś, jak sugeruje Klimak, pragną, by podjąć z nimi ten kontakt i nigdy same tej rozmowy nie kończą.
Przełomowym etapem na drodze do zła staje się „przyzwolenie” (synkatathesis), czyli zgoda na zakazany czyn, zasugerowany przez myśl. Jest to zwrócenie się ku pokusie, która przestaje być jedynie możliwością, zostaje bowiem przyjęta i w pewien sposób już zaakceptowana. Wewnętrzna zgoda na zakazane myśli i czyny stanowi już wyraz poddania się pokusie. Stąd niekiedy przyzwolenie to utożsamia się z grzechem, a brak przyzwolenia oznacza wytrwanie w dobru. Dlatego Klimak pisze, że „początek czystości polega na tym, by nie dać przyzwolenia myślom” (15, 4).
Po dobrowolnym przyzwoleniu następuje „wzięcie w niewolę” (aichmalosia). Klimak nazywa to „wymuszonym i mimowolnym zgwałceniem serca”. Gdy człowiek wejdzie w rozmowę z pokusą i wyrazi już pewną zgodę na nią, staje się bardziej bezwolny. Jego wolna wola zostaje osłabiona, a serce „odciągnięte”, ale jeszcze nie w sposób nieodwołalny. W dalszym ciągu toczy się bowiem wewnętrzna walka. Rodzą się już jednak pewne namiętności, które prowadzą prosto do uwikłania się w pokusę.
Dalej Klimak wymienia „zapasy” i „walkę” (pale), jakie towarzyszą przyzwoleniu, poprzedzają je lub następują tuż po nim. Ten moment kuszenia synajski autor określa jako „starcie z przeciwnikiem, w którym są jeszcze równe siły i w którym dusza, w zależności od wyboru, jakiego dokona swą wolą, odniesie zwycięstwo lub poniesie klęskę”. Wynik walki zależny jest od czyjejś skłonności, duchowej kondycji i zachowania się w czasie pokusy. Napaści mogą bowiem nas pokonać albo też przynieść wieniec zwycięstwa.
Wreszcie pojawia się „namiętność” (páthos). Nie jest to akt grzechu, ale specyficzny stan, jaki wynika z serii określonych przyzwoleń i upadków. W ten sposób powstaje złe przyzwyczajenie, które z czasem staje się jakby drugą naturą. Jest to namiętność pojęta w węższym znaczeniu, bowiem generalnie namiętności same w sobie, jak uważa Klimak, nie są złe, mogą towarzyszyć także cnotom i można ich użyć nawet do walki z innymi namiętnościami. Wszystko zależy od tego, jak i na co są skierowane. W tym jednak przypadku namiętność jest wyliczana jako szóste stadium pokusy i pojmowana w sensie negatywnym jako nawyk do złego postępowania, przywiązanie się do zła, jako choroba duszy (páthos).
Autor Drabiny z wymienionych sześciu stopni przenikania złej myśli do serca ludzkiego nie tworzy jednak dokładnego systemu. Postępuje tak nie dlatego, że brakowało mu dostatecznego rozeznania w tej sprawie. Raczej chciał pokazać, że nie ma ustalonej jedynej drogi pokusy, chociaż można wyróżnić w niej pewne powtarzające się i typowe elementy. Klasyfikacja Klimaka została jednak przyjęta w literaturze ascetycznej, nawet jeśli wprowadzono do niej pewne modyfikacje. Jeden z późniejszych autorów synajskich, Filoteusz, wyliczał podobne stopnie pokusy: „Najpierw następują podszepty, później przystąpienie do nich, potem zgoda, zniewolenie, wreszcie namiętność powstająca z przyzwyczajenia i ciągłości. Na tym właśnie polega zwycięstwo wroga w walce z nami. Tak właśnie określają to święci Ojcowie”.
ks. Józef Naumowicz
Niejeden grzesznik stylizuje swą niepokonalną złą skłonność do „rangi” grzechu śmiertelnego. Długo i szeroko można by rozwodzić się nad tą otchłanią ludzkiego przeżywania zła. Tego grzechu, jak i w ogóle żadnego, nie da się wymierzyć miarą łokciową. Wielcy teologowie i mistrzowie życia duchowego spieszą tak strapionemu z pomocą, oferując mu wiele reguł mądrościowych dla rozeznania się w rzekomym ślepym zaułku.
Wymieńmy cztery z naczelnych wskazań. Wszystkie mają na uwadze integralność ludzkiej osoby.
Jeżeli chrześcijanin szczerze może sobie powiedzieć, że jego życie – mimo trudności i porażek – w całości zmierza do przodu, w kierunku większej prawości sumienia i większego uwrażliwienia w odniesieniu do bliźniego, wtedy w wypadku wątpliwości, czy miał miejsce grzech ciężki, może i powinien rozstrzygać na swoją korzyść.
Podobnie brzmi kolejna ważna reguła mądrościowa: kto po swym grzechu zawsze i natychmiast żałuje Mysterium iniquitatis i odnawia swe postanowienie poprawy, może z ufnością interpretować swój stan pozytywnie – ciężkie przewinienie nie miało miejsca, albowiem grzech śmiertelny jest fundamentalną opcją przeciwko przyjaźni z Bogiem, stanowi zmianę kierunku marszruty. Wręcz nie do pomyślenia jest sytuacja, by po grzechu ciężkim człowiek natychmiast mógł wzbudzić żal i znów nakierować swój wzrok ku autentycznej odnowie życia.
Kiedy w grę wchodzą trudności głównie na jednym odcinku życia, może i przy wielokrotnym niepowodzeniu, podczas gdy całość chrześcijańskiej egzystencji rozwija się we właściwym kierunku, mamy znów pod ręką dość wyraźną wskazówkę, że nie może być mowy o ciężkim grzechu. Mając bowiem na oku całościowy obraz człowieka, odwrócenie się od Boga musiałoby, niemal z konieczności, uzewnętrznić się na wielu obszarach życia etycznego.
I wreszcie: dla chrześcijanina ważniejsze jest jednak, aby tu i teraz zapewnić sobie Bożą przyjaźń, niż zadręczać się swą przeszłością. Zarówno żalem przepojone przyjęcie sakramentu pojednania, jak i całkiem szczególnie częstsze przyjmowanie Komunii świętej jest dla chrześcijanina, który siebie bierze poważnie, pocieszającym zapewnieniem, że może żyć w przyjaźni z Bogiem.
Zamknijmy te luźne uwagi pewnym beztroskim zdarzeniem, jakie z literacką maestrią referuje Henryk Sienkiewicz. Grzech może nawet sycić poczucie wyjątkowości człowieka. Młoda dziewczyna postanawia zaskoczyć nieznanego i sędziwego spowiednika wyznaniem oryginalnego grzechu:
„Wyznałam w końcu, po całej litanii innych grzechów, że jestem ogromnie dumna. Ale staruszek nie dosłyszał widocznie dokładnie, albowiem otoczył dłonią ucho i zapytał: «Jaka jesteś?». «Dumna» – odrzekłam nie bez poczucia pewnej wewnętrznej dumy, albowiem wydawało mi się, że byle kto nie może mieć takiego grzechu. «Aha! Dumna! No, proszę! A z czegóżeś ty, moje dziecko, taka dumna?». Milczałam, albowiem nie mogłam znaleźć na razie odpowiedzi. «Czy może ty pochodzisz z jakiego historycznego rodu?». «Nie, wcale nie. Ot, szlachcianka jestem, jak każda inna, ale żeby tam ród mój miał być aż historyczny, to wcale nie». «Aha! To może ty jesteś bardzo utalentowana albo uczona?». «I… Artystką nie jestem, a co do uczoności, skończyłam pensję […]». «No! Już wiem: musisz być bardzo bogata?». «Nie, ojcze. Tata ma wioseczkę, ale i trochę długów […]». «Cóż wreszcie? Bo… mnie to tam nie obchodzi i niedowidzę, ale jeśli nie to i nie drugie, to chyba musisz być bardzo urodziwa?». «Tak sobie… niczego! Brzydka może nie jestem, ale gdzie mi tam do piękności…». […] No to uspokójże się, moje dziecko, bo ty jesteś głupia, nie dumna, a to wcale nie jest grzech…». I oto – kończy bohaterka – w jaki sposób straciłam raz na zawsze moją dumę”.
Ks. Alfons J. Skowronek
Polecamy: