Rachunek sumienia z miłości własnej. Nieco inny niż zwykle

Rachunek sumienia z miłości własnej. Nieco inny niż zwykle

 

Czy akceptujesz siebie? Czy rozwijasz własne talenty i zdolności? Czy kształtujesz w sobie dojrzałą i odpowiedzialną seksualność poprzez unikanie pornografii, samogwałtu? Czy pogardzasz sobą? Czy myślisz o popełnieniu samobójstwa? Czy próbowałeś – próbowałaś okaleczać się lub odebrać sobie życie?

Oto zaledwie kilka pytań z bardzo długiej listy grzechów przeciwko so­bie. W książeczkach do nabożeństw lub w Internecie – skąd wzięte zostały te powyższe – można ich znaleźć znacznie więcej, choć niekoniecznie ułożo­nych w tak eleganckie crescendo. Raczej przypominają strzelanie na chybił trafił. Bierzemy je za dobrą monetę, bo od dziecka przyzwyczajani jesteśmy do robienia rachunku sumienia w rytm podobnych „odpytywanek”. Sposób prosty i skuteczny, ale – jeśli się bardziej zastanowić – również problema­tyczny, dwuznaczny, a czasem nawet niebezpieczny. Nierozważnie zadane pytanie może bezwiednie wskazać zakazany owoc, rozbudzić niezdrową ciekawość lub zadać niepotrzebny ból i upokorzyć, nie wspominając już o tym, jak bezlitośnie czasem obnaża samego pytającego.

A przecież chodzi o najbardziej intymną rzeczywistość w człowieku – jego wewnętrzne sanktuarium, o którym trudno mówić, a co dopiero rozliczać z jego działalności. Łatwiej założyć, iż posiada solidne podstawy i należycie funkcjonuje, jak ma to miejsce w najważniejszych starotestamentowych przykazaniach miłości Boga i bliźniego (por. Łk 10, 27; por. Pwt 6, 5). Trudniej sprostać jego kruchości i słabości, choć właśnie wtedy najbardziej wyśrubowana moralność okazuje się gigantem na glinianych nogach.

Jak zatem robić rachunek sumienia z miłości własnej? Spróbujemy po­dać kilka podstawowych rozróżnień, które pomogą przeniknąć w głąb tej tajemnicy i usystematyzować wysiłek autorefleksji. I choć samego rachunku sumienia to nie uprości, to na pewno uczyni go bardziej pożytecznym. Przynajmniej nie pomylimy tak łatwo ludzkiej kruchości z wadami głównymi, a psychicznych kamuflaży nie weźmiemy za cnoty kardynalne.

Akceptacja siebie
Aby lepiej przedstawić sygnalizowaną trudność, wyjdźmy od pierwsze­go, najprostszego pytania o akceptację siebie. Jest ono oczywiste i zrozumiałe w omawianym tu kontekście, ale jego autorzy chyba nie do końca zdają sobie sprawę, jak fundamentalnej kwestii dotyczy. Tylko psycholodzy rozwojowi w przybliżeniu świadomi są złożonej rzeczywistości, która stoi za najbardziej lakoniczną odpowiedzią. Nie chodzi tu bowiem tylko o jakąś powierzchowną akceptację własnego wyglądu czy danych z me­tryki urodzenia, ale spraw znacznie subtelniejszych, jak cech charakteru i temperamentu, własnej płci i orientacji seksualnej, zdolności i talentów, wad i ograniczeń… Jednym słowem, chodzi o akceptację całej osobowości i całej złożonej historii jej kształtowania.

Pozytywna odpowiedź na to pierwsze pytanie jest więc w istocie wisienką na torcie. Wisienką niezwykle ważną, bo wieńczącą wielopoziomowy tort, którego kolejne warstwy powstawały bardzo długo i zgodnie z logiką kolejnych etapów ludzkiego rozwoju. I tu dochodzimy do punktu zwrotne­go: kto bowiem może powiedzieć, że akceptuje siebie w stu procentach… Chyba tylko ktoś skrajnie naiwny, by nie powiedzieć ograniczony. I wcale nie myślimy tu o współczesnej histerii na punkcie własnego wyglądu, z chirurgią plastyczną czy przemysłem kosmetycznym w tle. Raczej chodzi o ten najprostszy odruch każdej normalnej jednostki, zdolnej do minimum samokrytyki i autoironii. Mamy więc problem, ponieważ już to wystarczy, by rachunek sumienia utknął w martwym punkcie lub z ascetycznej praktyki przemienił się w psychoanalizę.

Ktoś słusznie zauważy, że niepotrzebnie dzielimy włos na czworo i komplikujemy rzeczy najprostsze. Przecież autorzy cytowanych pytań nie są psychologami i bynajmniej nie oczekują psychogenezy osobowości, ale zwyczajnie pytają o podstawowe odniesienie człowieka do samego siebie. Sęk w tym, że to najprostsze odniesienie do siebie już dawno przestało być takie proste, a wkładanie go między pytania do rachunku sumienia wcale sprawy nie ułatwia, tylko jeszcze dodatkowo komplikuje. Chodzi o dwie różne kwestie, więc potraktujemy je oddzielnie.

Odniesienie człowieka do samego siebie przestało być proste i oczywiste. Po pierwsze dlatego że dzięki psychologii coraz więcej o nim wiemy, a zwykły śmiertelnik coraz częściej do wiedzy z tego zakresu się odwołuje. Po drugie, coraz trudniej we współczesnym społeczeństwie o tak zwaną nor­mę – na przykład solidne wychowanie w pełnej i stabilnej rodzinie. Twardy podział na normę i patologię już dawno stracił sens, a zamiast o dychotomii „norma – patologia” częściej mówimy o kontinuum, którego te dwa poję­cia są skrajnymi biegunami. Co więcej, bieguny te ciągle się oddalają od siebie, a przestrzeń między nimi wypełniają nowo odkryte „kontynenty”: nerwice, zaburzenia osobowości, zaburzenia z pogranicza, dezorganizacje osobowości… Dlatego nieprawdą jest – jak to się żartobliwie czasem mówi w Polsce – że ludzie dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy noszą zra­nienia z dzieciństwa, i na tych, którzy jeszcze nie spotkali jezuitów.

Prawdą natomiast jest, że większość trudności z akceptacją siebie – za­równo w dobrym, jak i złym tego słowa znaczeniu – ma korzenie w historii pierwszych lat życia i dojrzewania, a znajomość tej rzeczywistości pomaga rozumieć lepiej i głębiej tajemnicę człowieka, choć w praktyce nie jest ani łatwa, ani prosta. Dlatego pytanie wprost o te kwestie, a później zatykanie uszu na dłużące się i trudne odpowiedzi jest zwyczajnie nieodpowiedzialne. Można oczywiście wyobrażać sobie drugiego człowieka niczym pudełko czekoladek, a pracę z nim jako przebieranie w przyjemnych kształtach i smakach, spośród których należy usunąć tylko te zepsute lub nadgryzione. Prawda jednak jest inna, dlatego sięgnąłbym tu raczej po obraz puszki Pandory: nigdy nie wiesz, co kryje wnętrze drugiego człowieka, dlatego nie otwieraj go bez potrzeby.

Czy to znaczy, że z rachunku sumienia należy wykreślić tego rodzaju pytania? Żadną miarą. Należy jednak ściślej określić ich znaczenia i sens ich zadawania. Można zaryzykować twierdzenie, że zdecydowana większość pytań w rachunku sumienia z miłości własnej to pytania żywcem wyjęte z wywiadów psychologicznych, to znaczy mówią znacznie więcej o stanie psychicznym osoby aniżeli o jej poziomie moralnym. To jednak ich nie dyskwalifikuje, a wprost przeciwnie czyni podwójnie pożytecznymi. Sprawdzian kondycji psychicznej jest konieczny, bo przecież łaska buduje na naturze i jeśli natura jest osłabiona lub okaleczona, to i owoce współpracy z łaską mogą być mizerniejsze, a odpowiedzialność moralna za ewentualne wykroczenia mniejsza lub wręcz minimalna.

I tego wyraźnego rozróżnienia między naturą a łaską, między wartoś­ciami naturalnymi a nadprzyrodzonymi nie należy zacierać. Zapominanie o tym i roztrząsanie kwestii natury tylko na poziomie moralnym jest poważnym błędem (moralizatorstwem), które nie tylko nie prowadzi do żadnych pozytywnych rozwiązań, ale staje się dodatkowym obciążeniem, a często początkiem zaklętego kręgu, z którego nie sposób się wydostać. Teologia moralna już dawno dostrzegła to niebezpieczeństwo, stąd mamy przewartościowane podejście do wspomnianego we wstępie samobójstwa czy samogwałtu. Przewartościowanie nie oznacza wcale pobłażliwości, ale raczej zachętę do ujmowania człowieka wielowymiarowo: z jednej strony w wymiarze normy i patologii, z drugiej w wymiarze cnoty i grzechu. Przykładowo, samogwałt będzie zawsze „aktem wewnętrznie i poważnie nieuporządkowanym”, ale w przypadku poważnych psychicznych uwarun­kowań wina moralna może być minimalna (por. KKK 2352).

Spotkanie natury z łaską
Rozróżnienie między wymiarem dojrzałości psychicznej (norma – patologia) a moralnej (cnota – grzech) ma podstawowe znaczenie dla naszych rozważań. To dzięki niemu łatwo wykazać, że każda odpowiedź na kolejne pytanie naszego rachunku sumienia – na przykład „Tak, pogardzam sobą i mam myśli samobójcze!” – wymaga interpretacji, to znaczy niekoniecznie i nie od razu oznacza grzech. Wprost przeciwnie – może być symptomem psychicznych trudności, na które trzeba odpowiednio zareagować. Nie znaczy to jednak, że spowiedź należy automatycznie zamienić na terapię, a konfesjonał na kozetkę. Przeciwnie, raczej chodzi o harmonijną współpracę i wzajemne wsparcie. Proponując psychoterapię, przyczynimy się bowiem do dojrzewania moralnego czy religijnego, i odwrotnie. Te wymiary nie wykluczają się, ale oddziaływają na siebie, ponieważ organicznie już współistnieją w osobie.

Dochodzimy jednak do kwestii bardzo delikatnej dla naszego rachunku sumienia. Granica współistnienia i zależności obydwu wspomnianych wymiarów wcale nie jest jasna i wyraźna, ale jest w istocie strefą półcienia, w której wartości naturalne i nadprzyrodzone (religijne i moralne) przepla­tają się. I w tym spotkaniu natury z łaską często dochodzi do nieświadomych przeinaczeń, kamuflaży, a nawet nadużyć. I tak ktoś, kto deklaruje autentyczne wartości moralne lub religijne, bezwiednie i mimochodem pod ich osłoną zaspokaja własne potrzeby i to często te związane z poczuciem własnej wartości. Sprawa jest o tyle trudna do uchwycenia dla samych zainteresowanych, że te tak zwane niespójności są nieświadome, a dostępu do nich bronią mechanizmy obronne – przedziwne sposoby samooszukiwania, które sprawiają, że zachowujemy pogodę ducha w sytuacjach, w których po­winniśmy się palić ze wstydu. Dajmy kilka przykładów takich zjawisk.

Najprostszą ilustracją tego staje się świadoma skłonność do dawania siebie innym (wartość chrześcijańska), by nieświadomie otrzymywać w zamian (potrzeba związana z poczuciem własnej wartości). Czasem chodzi o hojność posuniętą do heroizmu, dlatego nietykalną, która jednak ocze­kuje uznania i docenienia ze strony innych, a gdy go zabraknie, prowokuje resentyment i złość. Innym przykładem są dość powszechne podwójne standardy zachowania: wobec jednej kategorii ludzi – na przykład dla ludzi ze środowiska pracy – potrafi się być miłym i życzliwym, a wobec drugiej – na przykład dla własnej rodziny – jest się zgorzkniałym, pełnym pretensji i chęci dominacji. Głosi się na przykład pragnienie służby wspólnocie, a jednocześnie podświadomie próbuje się robić karierę, być chwalonym lub „obsługiwanym” przez wspólnotę, to znaczy używa się wspólnoty dla nieświadomego szukania siebie. Innym subtelnym przykładem jest dbanie o własną karierę, oczywiście „nie po trupach” i „nie za wszelką cenę”, ale stawiając zawsze siebie na pierwszym miejscu. Jeszcze inny przykład: ile razy to, co zwykło się określać po chrześcijańsku „darem cierpliwości i rozwagi” w podejmowaniu decyzji i w działaniu, przy wnikliwej analizie okazuje się motywowane lękiem przed popełnieniem błędu, krytyką i utratą popularności?

We wszystkich tych przykładach chodzi o pozorne dobro polegające na szukaniu siebie, a nie o realne wartości chrześcijańskie czy moralne. Jakże często osoby prezentujące takie postawy nie zdają sobie z nich sprawy, a konfrontowane przez otoczenie uciekają się do podobnych mechanizmów samousprawiedliwienia: niewygodne prawdy przysłaniają pobożnymi deklaracjami, a ewentualną krytykę otoczenia znoszą jako prześladowanie w imię słusznej sprawy. I co więcej, z subiektywnego punktu widzenia mają rację, bo przecież słuchają własnego sumienia. Kto dziś ma odwagę powiedzieć, że to sumienie może być błędnie uformowane? Jedynym, ale niemym świadkiem niewierności staje się dobro, które w ten sposób zostaje znacznie pomniejszone.

Zasada przyjemności i zasada rzeczywistości
Pewną pomocą w rozróżnieniu i ewentualnym rozwiązywaniu tych nie­świadomych mechanizmów może być klasyczne rozróżnienie poczynione przez Freuda – na zasadę przyjemności i rzeczywistości. Osoby dojrzałe kierują się w życiu zasadą rzeczywistości, niedojrzałe – zasadą przyjem­ności. Jak odróżnić jedne od drugich? W prosty sposób – przyglądając się, skąd czerpią poczucie własnej wartości. Osoba dojrzała, zintegrowana wewnętrznie zazwyczaj niewiele poświęca uwagi sobie, skupiając się na reali­zacji wartości i czerpiąc radość (i poczucie własnej wartości) z samej moż­liwości ich realizowania, pokonywania trudności itp. Osoba niedojrzała, czyli niezintegrowana wewnętrznie, będzie skupiona na sobie i na kruchym poczuciu własnej wartości. W każdym nieomal sektorze działalności będzie szukała potwierdzenia siebie, a to oparte jest na logice zasady przyjemno­ści. Osoby zintegrowane i dojrzałe są zdolne do odsunięcia w czasie przy­jemności w imię osiągnięcia trwalszych i bardziej duchowych dóbr, czym jednocześnie poszerzają i dywersyfikują źródła poczucia własnej wartości i nawiązują lepszy kontakt z otaczającą rzeczywistością. Osoby niedojrzałe nie potrafią tego: muszą otrzymać nagrodę natychmiast, czym nie tylko nie poszerzają źródeł własnej satysfakcji, ale przeciwnie, zamykają się w coraz bardziej sztywnych schematach postępowania i skupiają się na przyjemnoś­ciach, o coraz bardziej prymitywnym charakterze.

By przekonać się o stanie miłości własnej, wystarczy sobie postawić wymagania i przyglądać się, jak się wobec nich zachowujemy. Stawianie sobie wymagań, odsuwanie przyjemności w czasie w imię bardziej trwałych wartości było od wieków prostą zasadą każdej edukacji. I choć jest to ćwiczenie natury, to otwiera się ono na wymiar łaski. Paradoksalnie, zewnętrzne ograniczenia otwierają wewnętrzne przestrzenie.

Stanisław Morgalla SJ


Polecamy:

                                   

Spowiedź osób homoseksualnych

Spowiedź osób homoseksualnych

Osoby wierzące, które chcą żyć w zgodzie z religijnymi przekonaniami, gdy doświadczają problemów homoseksualnych, zwracają się do swoich duszpasterzy, prosząc o pomoc. Czasem długo „kluczą” wokół konfesjo­nału, zanim przystąpią do spowiedzi. Wyznają swoją tajemnicę w poczuciu wstydu i zażenowania.

Niespokojnie oczekują na reakcję i słowa spowied­nika. Są bardzo wyczulone na przekaz niewerbalny. Lękają się odrzucenia. Spowiednik jest zwyczajnym człowiekiem i ma prawo do swoich uczuć. Jeśli odczuwa on do osób wyznających problemy homoseksualne dystans, niechęć, odrazę, to powinien te uczucia przepracować tak, aby one nie obniżały jakości jego posługi. Niekiedy spowiednik odczuwa lęk, że ich nie zrozumie, a zatem im nie pomoże. Czasem obawia się, by nie stać się obiektem erotycznego zainteresowania tych osób. Na jakość posługi spo­wiednika wpływa jego osobista kultura i duchowość, szacunek do peniten­ta, współczujące rozumienie, mądrość i bezgraniczna cierpliwość.

W odniesieniu do osób, które wyznają problemy homoseksualne, należy pamiętać, że nie wybierają one dobrowolnie swych uczuć i pragnień ero­tycznych do przedstawicieli własnej płci. One ich doświadczają i uczciwie je wyznają. Dla wielu osób to powód do złości na siebie, upokorzenia we własnych oczach, poczucia mniejszej wartości, odmienności, a nawet nie­nawiści do siebie. Są to wtórne reakcje na pierwotne doznania pragnień erotycznych do osób tej samej płci. Spowiednik nie powinien zaprzeczać odczuciom i potrzebom penitenta. W przeciwnym wypadku wspierałby mechanizm represji uczuć i potrzeb. Realizm psychologiczny penitenta trzeba spokojnie przyjąć.

Jeśli penitent poczuje się przyjęty, wówczas osłabnie w nim negatywne nastawienie do samego siebie. Potrzebuje on szacunku do siebie, by mógł podjąć walkę o siebie. Przecież w życiu walczymy o to, co ważne i wartoś­ciowe! Do walki potrzebujemy wewnętrznej siły. Wsparcie spowiednika oznacza, że staje on po stronie penitenta. Wyraża się ono w tym, że pod­kreśli on godność penitenta, osoby stworzonej na „obraz Boga”. Akcentuje przy tym płeć penitenta, mówiąc wprost: „Jesteś mężczyzną” lub „Jesteś kobietą”. Spowiednik może przypomnieć penitentowi, że skłonność homo­seksualna nie jest grzechem; nie prowadzi ona w sposób nieunikniony do seksualnych działań. W duszy człowieka jest miejsce na kontrolę siebie i wybór. Dlatego odpowiadamy za swoje czyny. Odpowiedzialni jesteśmy także za swoje „przeżywanie”, stąd warto edukować penitenta, by on sam nauczył się nie potęgować swojego przeżywania, a zwłaszcza by nie posił­kował się pornografią.

Niekiedy penitent nieświadomie przesuwa odpowiedzialność na innych. Wrażliwy spowiednik powinien jasno określać granice odpowiedzialności. Bywa, że spowiednikowi bardziej zależy na uporządkowanym życiu peni­tenta niż jemu samemu. W takiej sytuacji odpowiedzialność musi powrócić do adresata. Penitent powinien w sposób aktywny podjąć pracę nad sobą. Przełomem w tej pracy jest zrozumienie przez niego prawdziwych potrzeb emocjonalnych, ukrytych w potrzebach homoseksualnych. Gdy je odkryje, może nauczyć się zaspakajać swoje potrzeby bez ich seksualizacji. W tym procesie pomocnym narzędziem jest psychoterapia lub inny rodzaj pomocy psychologicznej. Obecnie ukazało się w Polsce wiele cennych publikacji na temat homoseksualizmu, godnych polecenia penitentom.

Ważny krok na drodze uzdrowienia stanowi przebaczenie. Na tym etapie pomoc spowiednika jest nieodzowna. Wiele czynników warunkuje wzrost psychiczny i duchowy penitenta. Zawsze jest to proces stopniowy i roz­ciągnięty w czasie. Wytrwałość i cierpliwość spowiednika to dla penitenta cenny dar. Spowiednik „rygorysta” nie wytrzyma długo z takim peniten­tem, zaś od spowiednika „liberalnego” czy „prohomoseksualnego” peni­tent odejdzie sam. Do konfesjonału przystępują także osoby z problemem homoseksualnym w bardziej złożonej sytuacji wewnętrznej i życiowej. Niektórzy z nich żyją w powtarzającym się cyklu: czyny homoseksualne, żal, spowiedź, pokuta itd. Niosą w sobie głód więzi, boją się samotności, są wciąż pobudzeni, żyją złudzeniami, spiętrzają emocje, wchodzą w uza­leżnienia. Przez wiele lat powtarzają swój cykl cierpienia. Czasem osiągają dno i wyznają wprost: „Mam dosyć tego homoseksualnego raju!”. To mo­ment ich przebudzenia.

Niestety, nie u wszystkich osób homoseksualnych on następuje i to z różnych powodów. Zmiany obyczajowe opóźniają najczęściej proces przebudzenia się tych osób. Bóg nie rezygnuje z człowieka, nawet jeśli on zrezygnował z siebie. Bóg jest źródłem nadziei dla zrozpaczonych, przeba­czeniem dla grzesznych, mocą dla słabych, odwagą dla bojaźliwych, Ojcem i Matką dla poranionych. Kto opuszcza człowieka, opuszcza Boga. Spo­wiednik pozostaje przy człowieku do końca.

 

Stanisław Morgalla SJ


polecamy:

73061     59334     dasz rade front     72396