Jezus gorszyciel i chorzy na samousprawiedliwienie

Jezus gorszyciel i chorzy na samousprawiedliwienie

Kto gorszy się miłosierdziem Jezusa

Jezus w Ewangeliach przedstawiony jest jako objawienie miłosierdzia Bożego: przede wszystkim sam kierował się nim w swoich spotkaniach z ludźmi, następnie głosił je poprzez przypowieści, nauczanie i upomnienia prorockie. Nie możemy zapomnieć, że na początku swojej działalności jako pierwszy znak wybrał chrzest, do którego ustawił się w kolejce razem z grzesznikami, aby z rąk Jana Chrzciciela przyjąć zanurzenie w Jordanie na odpuszczenie grzechów (zob. Mk 1,9–11 i par. J 1,29–34). Ten, który był bez grzechu, stał się grzechem dla nas (zob. 2 Kor 5,21) w pełnej solidarności z grzesznikami. To jest pierwszy obraz Jezusa z działalności publicznej przekazany nam przez Ewangelie. Gorszył on chrześcijan pierwszych generacji, próbujących złagodzić wymowę tego wydarzenia (por. Łk 3,21–22) albo w jakiś sposób usprawiedliwić wybór Jezusa (por. Mt 3,14–15). Tymczasem trzeba podkreślić to z całą mocą: Ten, który przybył od Boga, ukazał się jako grzesznik i nie będąc nim, stanął między grzesznikami. Oto szaleństwo miłości Bożej: Święty, który ze względu na miłosierdzie w Jezusie staje się grzesznikiem. I właśnie wobec Jezusa, w Jego dobrowolnie wybranej solidarności z grzesznikami, Ojciec z nieba ogłasza: „Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie złożyłem całą moją radość” (Mk 1,11 i par.), abyś objawił moje prawdziwe oblicze, moje Imię „miłosierny i litościwy”.

W ciągu całego swojego życia Jezus ukazywał, że Bóg kocha jawnych grzeszników, tych wytykanych przez innych. Dlaczego? Ponieważ wszyscy są grzesznikami (zob. Rz 3,23). Nawrócenia potrzebuje sprawiedliwy, który grzeszy siedem razy dziennie (zob. Prz 24,16). Nawracać się musi również ten, kto grzeszy w ukryciu, mimo że jest szanowany i ceniony ze względu na swój zewnętrzny wizerunek. Ten zaś, kto pozostaje jawnym grzesznikiem, nieustannie wystawionym na osąd innych, jest w pierwszym rzędzie wezwany do zmiany życia. Osąd innych „łamie” mu serce, aż stanie się „sercem pokornym i skruszonym” (Ps 51 (50),19), bardziej wyczulonym na potrzebę łaski Bożej.

Wychodząc od tego spostrzeżenia, Jezus ogłosił na początku swojej działalności: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem, aby powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” (Mk 2,17 i par.). To twarde słowa, a także paradoksalne, dlatego należy je właściwie zrozumieć. Jezus oczywiście nie potępia sprawiedliwych jako takich, wręcz przeciwnie – wzywa swoich uczniów, aby ich sprawiedliwość przewyższała tę uczonych w Piśmie i faryzeuszy (por. Mt 5,20). Natomiast obciąża winą sprawiedliwych, którzy pokładają nadzieję w sobie samych i swoich uczynkach (por. Łk 18,9), tych, którzy na mocy zachowywania Prawa osądzają i niszczą bliźnich. Obwinia ludzi, którzy czują się „oddzieleni” i lepsi od innych. Należy zwrócić uwagę, że Ewangelie opisują jako „chorych na samousprawiedliwienie” uczonych w Prawie, faryzeuszy, trzeba jednak zaznaczyć, że nie dotyczy to ich wszystkich. Kiedy czytamy teksty, w których Jezus atakuje tę grupę, musimy pamiętać, że mamy do czynienia z „literackim” uogólnieniem, które należy odpowiednio zinterpretować. W rzeczywistości osoby chcące uchodzić za sprawiedliwe można znaleźć wśród osób „religijnych” różnych proweniencji – tak w judaizmie, jak i w chrześcijaństwie.

Są to ludzie, którzy gorszą się nauczaniem Jezusa i Jego zachowaniem wobec grzeszników. Można zrozumieć mechanizmy, które prowadzą ich ku rygoryzmowi, wymaganiom i ku dosłownemu rozumieniu Prawa. Osoby religijne tego pokroju angażują całą swoją energię w walkę z grzechem. Za wszelką cenę dążą do skrupulatnego przestrzegania Prawa i są skłonne do poświęceń. Jednak ze względu na odniesione sukcesy nie odczuwają wdzięczności wobec Boga za otrzymaną łaskę, która w nich działała. Są przekonane, że zasługi mogą przypisać sobie. Uważają się za nienaganne i „niepokalane” w oparciu o swoje przyzwyczajenia i rytuały. Pewne zdobytej w trudzie pozycji, stają się przykładem dla innych. Myśląc, że powinny udowodnić czy zademonstrować swoje cnoty, działają w dobrej wierze. Chcą bowiem, by również inni podjęli trud i osiągnęli wyższy poziom moralny. Kiedy jednak zdarzy się, że w życiu codziennym nie mogą stanąć na wysokości zadania lub popadają w grzech, za jedyną drogę ucieczki uznają staranne ukrycie swoich przewin, aby nie wzbudzić zgorszenia. W rezultacie owi „sprawiedliwi” karmią się potrzebą bycia widzianymi i podziwianymi przez innych. Każdego dnia, często nieświadomie, podejmują wysiłek, by budować swój dobry wizerunek, pozbawiony słabości i win. Ich rzekoma sprawiedliwość staje się ostatecznie parawanem chroniącym przed koniecznością zmierzenia się z wartościami, które określają jakość relacji międzyludzkich: stają się nieprzystępni, niezdolni do przyjaźni i radości bycia z innymi, często osamotnieni lub wprost izolowani. Aby być nienaganni w zachowaniu, przestają słuchać innych i lekceważą sprawiedliwość, miłosierdzie, współczucie i wierność (por. Mt 23,23).

Jezus dobrze zna tych „sprawiedliwych”, dlatego może powiedzieć, że „już odebrali swoją nagrodę” (Mt 6,2.5.16) – bez względu na to, czy dają jałmużnę, czy modlą się lub poszczą, ponieważ wszystkie te działania, same w sobie święte i konieczne, jeżeli są robione na pokaz, przynoszą chwałę temu, kto je czyni, a nie Bogu (por. Mt 5,16). W imię autentyczności Bożego miłosierdzia Jezus występuje przeciw ludziom tego typu. Biorąc pod uwagę, że mogą oni później znaleźć się w Jego wspólnocie, wspólnocie chrześcijańskiej, przeżywa gniew prorocki. Sięga po słowo mocne i dobitne, jasno wskazujące, co jest złem. Nie unika inwektyw, aby wstrząsnąć tymi, którzy przyzwyczaili się do kłamstwa i obłudy. Woła do nich: „Biada wam!” (Mt 23,13.15.16.23.25.27.29), i ujawnia wszystkie ich wady, hipokryzję i nieszczerość, które czynią z nich „pobielane groby” (zob. Mt 6,2). Faryzeusze ci modlą się publicznie, ponieważ wolą być słuchani przez ludzi niż przez Boga (zob. Mt 6,5). Mnożą modlitwy, aby pokazać wiarę, której nie mają (zob. Mt 6,7). Przyjmują ponury wygląd, aby przyciągnąć uwagę i wzbudzić aplauz (por. Mt 6,16).

Na tym nie koniec. Owi religijni ludzie identyfikują się ze swoją rolą, aby wywołać wrażenie stałości własnej postawy i przezwyciężyć niepokój wynikający z konieczności poszukiwania, konfrontowania się i dialogu z innymi. Ich osobowość osadza się na autorytecie, „byciu pierwszymi”, na zaszczytnych miejscach podczas spotkań liturgicznych (zob. Mt 23,6). To wszystko prowadzi do zaburzeń osobowości, a nawet grozi rozdwojeniem jaźni. Ich funkcja staje się ich fikcją, ta zaś karmi i podtrzymuje ich miejsce i autorytet we wspólnocie. Kochają próżność, są pewni siebie, chcą prezentować się jako godni salonów, ponieważ uważają się za osoby wartościowe. Strach przed pokazaniem się takimi, jakimi są naprawdę – biednymi i słabymi stworzeniami jak wszyscy – powoduje, że coraz mocniej identyfikują się z pełnioną funkcją. Ostatecznie to ona przejmuje nad nimi władzę. W taki oto sposób, krok za krokiem, wszystko w ich życiu staje się przemyślane i przeżywane w kontekście założonego celu. Oprawa religijna staje się usprawiedliwieniem wszelkich zachowań, również tych niewłaściwych, ale uznanych za konieczne dla chwały Bożej. Tak czyniąc, stają się ślepi (zob. Mt 23,16.17.19.24), nie widzą, że w rzeczywistości szukają tylko swojej chwały. Kochają być widziani i postrzegają siebie oczyma innych, nie są jednak zdolni patrzeć na ludzi w sposób bezinteresowny, gdyż zawsze oczekują uznania. Stają się więc ślepi na samych siebie i nie widzą siebie tak, jak widzi ich Bóg. W rezultacie prowadzą zepsute, podwójne życie, ponieważ nie dostrzegają już, ani tym bardziej nie potępiają swojego grzechu, a jedynie grzechy innych.

Jezus jest wobec nich surowy, ponieważ negują oni ludzkie relacje, solidarność i miłosierdzie. Oddalają się i separują, ubierając się w jednakowy sposób, w bogate, długie szaty, olśniewające ozdoby ze złota i drogich kamieni, cenne nakrycia głowy jak u faraonów i władców tego świata. Nie ma sensu, aby wmawiali, że czynią to wszystko na chwałę Boga, dziś już nikt w to nie wierzy! Jednym z nich może być także każdy z nas, ponieważ te przywary nie są obce nikomu. Przede wszystkim zaś komuś takiemu jak ja – mnichowi, osobie kościelnej, a przez to w Kościele rozpoznawalnej. Dlatego zasadne jest postawienie pytania: czy z powodu mojej samoświadomości i samousprawiedliwiania się nie jestem również tym „sprawiedliwym”, do którego Jezus nie przyszedł? Przed udzieleniem odpowiedzi na to pytanie rodzi się lęk…

Kto przyjmie miłosierdzie Jezusa

Tak jak Jezus rozpoznał, że Jan Chrzciciel był posłany przez Boga, tak również Jezusa rozpoznawali publiczni grzesznicy (celnicy) i prostytutki, natomiast ludzie religijni nie uwierzyli Mu (por. Mt 21,32). Było to bolesne doświadczenie, które doprowadziło Go do wypowiedzenia znanych słów: „Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego” (Mt 21,31). Możemy być pewni, że także dzisiaj Jezus chce spotkać w pierwszej kolejności tych, którzy są chorzy i wzywają lekarza życia, czują się grzesznikami i chcieliby, aby im przebaczono. Natomiast ludzi pobożnych mających się za lepszych od swoich braci i sióstr, ufających w swoje uczynki – Jezus pomija. Co więcej, zamyka przed nimi swoje objawienie. Prostytutki i jawnogrzesznicy mogą się nawrócić i dlatego będą wyprzedzać w drodze do królestwa Bożego tych, którzy sądzą, że nie muszą się nawrócić i nie potrzebują miłosierdzia.

Dlatego Ewangelia wskazuje, że Jezus nie powoływał kapłanów ani gorliwców, takich jak faryzeusze, natomiast wezwał celnika Mateusza (zob. Mt 9,9 i par.). Sam lubił siadać za stołem z grzesznikami, dzieląc z nimi ten gest szczególnej wspólnoty i tym samym odsłaniając Boże serce (zob. Mt 9,10 i par.). Niektórzy faryzeusze chcieli w związku z tym wywołać skandal wśród uczniów, pytając ich: „Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?” (Mt 9,11; zob. Mk 2,16). Odpowiedzi udzielił im sam Jezus: „Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia [éleos] niż ofiary” (Mt 9,13; zob. Oz 6,6). Z kolei faryzeusze osądzili Jezusa: „Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników” (Mt 11,19; Łk 7,34).

Przyjaźń Jezusa z osobami mniej poważanymi we wspólnocie religijnej, jego serdeczna sympatia, jaką darzył kobiety i mężczyzn „zagubionych”, była bardzo ludzka, autentyczna, nie wynikała z jakiejś strategii nawracania. Jezus wiedział, że w tych zagubionych jest więcej człowieczeństwa niż w tych, którzy czują się czyści i pobożni! On nie kocha grzechu, ale grzeszników w ich grzeszności – i to bez względu na grzech. Dlatego jest to gorsząca prawda o miłosierdziu: Bóg kocha nas, mimo iż my jesteśmy Jego nieprzyjaciółmi, i jedna nas ze sobą, choć jesteśmy grzesznikami! To jest doświadczenie, które odmieniło życie Pawła: czuć się kochanym i wezwanym przez Boga w sytuacji, gdy nienawidzi się Jezusa i ze wszystkich sił prześladuje Go w Jego uczniach. To było miłosierdzie Boże – niepojęte, całkowicie bezinteresowne i darmowe – które przyszło do Pawła, gdy 151 ten był przeciw Bogu. Ono złamało jego mechanizmy obronne i całkowicie przekształciło: z Szawła stał się Pawłem (zob. Dz 9,1–18; 22,5–16; 26,9–18; Gal 1,12–17). Czuć się kochanym, gdy ma się świadomość bycia dobrym, nie jest trudne, ale czuć się kochanym w swoim grzechu, w swoich mrokach, co więcej, w chwili gdy się nienawidzi drugiego – to niesłychane.

Bezgraniczne miłosierdzie Boga wobec nas w momencie, gdy nosimy w sobie grzech: oto niepokojące orędzie, poprzez które Jezus ewangelizuje nasze wyobrażenie o Bogu, nadaje Mu prawdziwe oblicze, usuwając to perwersyjne – srogiego sędziego, sprawiedliwego według naszych kryteriów.

Jest jedno słowo Jezusa, które powinno zaniepokoić nasze serca, niejednokrotnie zatwardziałe i skamieniałe, jedno słowo, które ujawnia sytuację, kiedy nie otrzyma się miłosierdzia Bożego: „Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście grzechu, ale ponieważ mówicie: «Widzimy», grzech wasz trwa nadal” (J 9,41). Wobec tego stwierdzenia nie pozostaje nic innego, jak tylko zapytać samych siebie, czy znamy swój grzech albo czy jesteśmy w stanie go rozpoznać. Jeżeli pomimo naszych niekończących się oporów będziemy w stanie rozpocząć naszą drogę, na którą wzywa nas miłosierdzie, niech będą dla nas zachętą wspaniałe słowa Izaaka z Niniwy: „Ten, kto osiągnął świadomość własnych grzechów […] jest większy niż ten, kto powstaje z martwych”. To inteligencja nad inteligencjami, oto prawdziwy cud – rozpoznać siebie jako grzesznika. Zobaczyć, że to my jesteśmy jawnogrzesznikami i prostytutkami i że to my jesteśmy kuszeni tak jak niektórzy uczeni w Piśmie i faryzeusze! Rozumiemy więc, że daremny jest wysiłek, by ukrywać swój grzech przed innymi, ponieważ i tak sąd ostateczny, który będzie oczyszczeniem i miłosierdziem, ukaże go. Wystarczy rozpoznać swój grzech, aby odkryć, że Bóg jest gotowy usunąć go, zapomnieć i przykryć swoim nieskończonym miłosierdziem.

Skandaliczna miłość Boga

Łyżeczki się znalazły, ale niesmak pozostał… O pewnym grzechu

Łyżeczki się znalazły, ale niesmak pozostał… O pewnym grzechu

 

Grzech pierworodny dotyczy natury, torpeduje to, co sprawia, że jestem człowiekiem stworzonym przez Boga do dobra, do miłości – on w to z całej siły rąbie.

Jest taka bardzo mądra zasada Arystotelesa: „Najlepsza rzecz może się popsuć tylko w najgorszy sposób”. Wyobraźmy sobie blaszany kubek, taki zwykły blaszak, z którym jeździliśmy na obozy – jeśli ktoś na niego nadepnie albo spad­nie nań kamień, zarysuje się, wgniecie, ale my w ogóle się tym nie przejmiemy, bo w końcu tak powinien wyglądać surwiwalowy blaszany kubek. A teraz wyobraźmy sobie rosenthalowską porcelanę odziedziczoną po uko­chanej babci, którą przy myciu zarysujemy ostrą gąbką – uszkodzenia prawie nie widać, a jednak kłuje w oczy i jest wprost nie do zniesienia: ledwie widoczna rysa zniszczyła porcelanę kompletnie, to już nie jest ta sama filiżanka! Jeżeli więc na czymś dogłębnie dobrym pojawi się choćby najdelikatniejsza skaza, rzecz jest zniszczona. A w raj­skim ogrodzie na człowieku nie pojawiła się rysa, to było jak grzmotnięcie w rosenthalowską porcelanę pięścią Władimira Kliczki. Rzecz najlepsza może popsuć się tylko w najgorszy sposób, bo nie ma gradacji, nie można powiedzieć, że wprawdzie ta filiżanka jest porysowana, ale nadal pozostaje piękna. Czasem tak mówimy z litości, lecz sami wyczuwamy fałsz w tych słowach, bo to już nie jest ten sam kunsztowny serwis, niesmak pozostał, jak w tym żydowskim dowcipie o srebrnych łyżeczkach.

Goldbaumowie zaprosili Rosenzweigów na wystawną kolację. Na drugi dzień stary Goldbaum dzwoni do sędzi­wego Rosenzweiga i mówi:
– Słuchaj, Lewi, przepraszam cię, ale jest taka nieprzyjemna sytuacja: po waszym wyjściu przy sprzątaniu okazało się, że zniknęły dwie srebrne łyżeczki.
Goldbaum na to:
– Słuchaj, Mosze, czyś ty zwariował, na co mnie twoje dwie łyżeczki, choćby srebrne? Szukałeś ich wszędzie?
– Szukałem.
– I pod stołem szukałeś?
– Szukałem.
– A w zlewie szukałeś?
– Szukałem.
– I co, nie znalazły się?
– No znalazły się, ale niesmak pozostał.

Ta anegdota jest świetną ilustracją sytuacji z grzechem pierworodnym: corruptio optimi pessima – najlepsza rzecz psuje się najgorzej, diametralnie, dramatycznie, w beznadziejny sposób, dlatego właśnie, że jest najlepsza, że nie jest blaszanym kubkiem, że to nie jest jakaś tam luźna znajomość – Goldbaumowie i Rosenzweigowie byli najlepszymi przyjaciółmi od lat i nagle pojawiło się podejrzenie, jak wąż wpuszczony do raju.

Świat po grzechu pierworodnym sprawia nieraz wrażenie opanowanego przez zło, miewamy takie poczucie, kiedy patrzymy na to, co się dzieje wokół, kiedy studiujemy dzieje ludzkości, kiedy śledzimy newsy. To po części dlatego, że jak pisał ks. Twardowski: „Zło jest romantyczne, a dobro zwyczajne, dobro wciąż na ostatku, bo zło jest ciekawe”, zło jest krzykliwe, robi wiele hałasu, a dobro niepozorne, ciche, spokojne, mniej dostrzegane przez świat żądny emocji. Ale jest też inne wytłumacze­nie, które intuicyjnie wyczuł Andersen w swojej słynnej baśni. My zostaliśmy ograbieni – vulnerati in naturalibus et spoliati in supernaturalibus – zostaliśmy ograbieni z tego, co jest nadprzyrodzone, z owej bliskości nadprzyrodzonej z Bogiem, z widzenia Go, rozmawia­nia z Nim, przebywania z Nim. I jednocześnie zostali­śmy zranieni w tym, co było dla nas naturalne, w róż­nych naszych zdolnościach: chorujemy, męczymy się, przestaliśmy widzieć sens.

Andersen znakomicie opi­suje to w Królowej Śniegu: kiedy diabłu rozbiło się lustro, w którym się przeglądał zadowolony, że tak pięknie odbija jego zło, to rozbiło się w drobny mak, a jego okruchy niektórym ludziom wpadły do oka. Wpadły między innymi do oka Kaja, który nagle, patrząc na świat, prze­stał widzieć piękny ogród, a zobaczył zeschłe badyle; nie widział swej pięknej, dobrej przyjaciółki Gerdy, tylko jakieś wstrętne dziewuszysko, którego nie był w stanie znieść, to samo dotyczyło uroczej babci, która w jego oczach stała się paskudną staruchą. Za to zła Królowa Śniegu stała się w jego oczach najpiękniejsza i najlepsza. Piękna była bez wątpienia, ale Kaj ją widział jako dobrą, miłą panią, która powiedziała: „Chodź, dostaniesz łakoci, będziesz miał wszystko, czego dusza zapragnie”. I chłopak wsiadł do jej sań, dał się zwieść i odjechał, a jego serce zaczęło się powoli zamieniać w sopel lodu. Jaki genialny pisarz! Okruch zła w oku powoduje zaburzenie widzenia – prawda staje się kłamstwem. To prowadzi do złych wyborów i złych działań, a one w końcu uśmiercają serce. Co uratowało chłopca? Łza, symbol miłości silniejszej niż zło. Kiedy Gerda w końcu dotarła do lodowego pałacu i nie mogła w żaden sposób przekonać przyjaciela do powrotu, zaczęła płakać, jej łzy spadły na piersi Kaja, rozgrzały jego serce i zły czar prysł.

 

Paweł Krupa OP, Koniec czasów, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

            

Rachunek sumienia: czy to naprawdę miało miejsce, czy to naprawdę był grzech?

Rachunek sumienia: czy to naprawdę miało miejsce, czy to naprawdę był grzech?

KIEDY MAMY DO CZYNIENIA Z GRZECHEM?
Pierwsza wątpliwość, jaka może się pojawić, to czy jakieś wydarzenie miało miejsce, czy nie. Zdarza się to zwłaszcza wtedy, gdy spowiadamy się z dłuższego odcinka czasu. Bardzo często spowiadający się bagatelizują wątpliwości. Rozstrzygają to tak, że jeżeli nie mają pewności co do danej sytuacji, to o niej nie mówią. Potem narasta u nich niepokój, czy spowiedź była ważna. Warto sobie oszczędzić takich trudnych sytuacji i powiedzieć o tym spowiednikowi. Choćby po to, by się uspokoić, nie podejrzewać się, że zatailiśmy grzech.

Często zadajemy sobie również pytanie, czy coś jest grzechem, czy nie jest. Przypomnijmy, że grzech jest świadomym i dobrowolnym działaniem człowieka, ale niezgodnym z tym, czego Bóg od nas oczekuje. Co z tego wynika? Chociażby to, że nie można grzeszyć we śnie. Na przykład jestem wściekły na sąsiada i śni mi się, że rozbiłem mu siekierą drzwi. Nie mam na to wpływu, więc nie jestem odpowiedzialny. To samo jest w przypadku fantazji erotycznych. Gdy nie mamy pełnej świadomości, nie ma naszej zgody i woli, trudno mówić o grzechu, a już na pewno nie o grzechu ciężkim.

Może się też pojawiać wątpliwość, czy dobrze oceniam daną sytuację. Warto wtedy zapytać spowiednika. Odradzałbym tu konsultacje ze znajomymi i przyjaciółmi oraz ingerencje w sprawy innych, bo może to przynieść więcej szkody niż pożytku. Są osoby, które chętnie siebie oskarżają na wyrost, ale i takie, które usprawiedliwiają się, choć spokojnie mogą przyjąć odpowiedzialność za grzech.

Jeżeli matka ma małe dziecko i nie ma go z kim zostawić, by pójść na mszę, to trudno mówić o grzechu. Dopiero gdy to dzieje się regularnie, można zadać pytanie, czy nie da się na to wyzwanie odpowiedzieć inaczej. Decyzji i działań, których motywem jest miłość, nie można traktować jako niedopełnienia obowiązków chrześcijanina. Podobnie jest w przypadku choroby. Ktoś wyznaje, że trzy razy nie był na mszy świętej. Dlaczego? „Bo byłem chory”. Jeśli tak, to Bóg nie chce, byś przyszedł do kościoła i padł w prezbiterium.

Pewne sytuacje trzeba dobrze rozeznać. Nieraz ludzie oskarżają się, że naruszyli post piątkowy lub post eucharystyczny. Jeśli ktoś opiekuje się chorym, który ma mieć podawane potrawy mięsne, to może z nim zjeść ten posiłek i nie ma grzechu. Podobnie jest w przypadku skrócenia postu przed przyjęciem komunii świętej. Ktoś musi zjeść, by nie zasłabnąć. Do takich osób należą chorzy na cukrzycę. Pamiętajmy, że Ewangelia zawsze stawia miłość jako centralne prawo. Każdy przepis i norma ma służyć wyrażeniu miłości. Podobnie rzecz się ma z wstrzemięźliwością od pokarmów mięsnych. Poza dniami, kiedy jest post ścisły i nie ma dyspensy, pamiętajmy, że jeśli ktoś nie ma wyboru, to przysługuje dyspensa Episkopatu i może wtedy spokojnie spożywać pokarm mięsny. Tak samo jest, gdy zostanie nam obiad z czwartku i musielibyśmy go wyrzucić.

Bywają rodzice, którzy spowiadają się, że rozmawiali o swoich dzieciach. Trudno mówić o obmowie, jeżeli mama mówi z tatą o dziecku. Któż miałby o nim rozmawiać, jeśli nie oni? Pamiętajmy, że obmowa to nie jest tylko mówienie o kimś. Ważna jest intencja, z jaką to robimy.

Często nie wiemy, jak o czymś powiedzieć. Przeważnie dotyczy to sfery seksualnej. Pamiętajmy, że kapłana w konfesjonale nie interesują pikantne szczegóły, nawet jeśli media czasem sądzą, że spowiednik siedzi i jest zainteresowany tylko tematyką związaną ze sferą seksualności. Nie wierzcie w to! Dla spowiednika ważne jest, by mógł ocenić i zrozumieć, o jaki grzech chodzi. Jeżeli ktoś przyjdzie i powie, że przewinił przeciwko szóstemu przykazaniu, to kapłan może zapytać, czy było to dobrowolne przyjmowanie i rozwijanie myśli erotycznych i fantazji, czy była to zdrada małżeńska.

Piotr Jordan Śliwiński OFM Cap, Rachunek sumienia z Ojcem Jordanem, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

            

Pokusa dzielenia się grzechem

Pokusa dzielenia się grzechem

Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią, a on zjadł.

Rdz 3,6d

 

Co mówi słowo Boże?
„Zerwała zatem owoc”. Słowo Boże ukazuje nam moment grzechu nie jako przypadkową sytuację, nieopatrzną pomyłkę, „zapomnienie się” Ewy, ale jako owoc pewnego procesu, który rozpoczął się wcześniej.

Ewa podjęła dialog z wężem, dopuściła jego przewrotne myśli do swojego serca i umysłu. Pozwoliła się uwieść – zatem zerwała owoc. Tradycja ludowa identyfikuje zakazany owoc z jabłkiem, a to z powodu tożsamości fonetycznej, jaka w języku łacińskim istnieje pomiędzy malum – „jabłko”, i malum – „zło”. Zło jest jak owoc. Jest owocem nieodrzuconej pokusy: złych myśli, nieuporządkowanych pragnień, namiętności i zarozumiałości.

„Skosztowała…” – słowo to jest obrazem wchodzenia w rzeczywistość grzechu. „Kosztowanie” pokusy prowadzi do kosztowania grzechu. Tak jak pokusa potrafiła zająć serce i umysł Ewy, tak teraz dzieje się to pod wpływem grzechu. Grzech jest zawsze kosztowaniem zła, które sprowadza śmierć na całego człowieka. Dotyka wszystkich jego sfer. Grzech jest jak wirus, który infekuje cały organizm. Wraz z pojawieniem się grzechu wyłania się także nowy stan pokusy – pokusy w grzechu. Szatan kusi nie tylko do wejścia w grzech. Kusi także w stanie grzechu.

Tyle że w tym przypadku ma łatwiejszy dostęp do człowieka. Pokazuje to pierwsza scena, która rozegrała się po upadku Ewy. „Dała (owoc) swemu mężowi, który był z nią, a on zjadł”. Zdanie to wywołuje wrażenie szybkiego rozprzestrzeniania się grzechu. Adam jakby bez zastanowienia i bez walki przyjmuje zakazany owoc. Więcej, jeśli o Ewie napisane jest, że skosztowała, to o Adamie powiedziane jest, że zjadł. Słowo Boże ujawnia nam siłę wzrostu i przenikania zła. Pierwsza pokusa, jakiej ulega Ewa po grzechu, to pokusa dzielenia się grzechem. Ma się wrażenie, że czyni to odruchowo i że Adam także mechanicznie przyjmuje owoc i go zjada.

Oto przekleństwo grzechu pierworodnego: Ewa zraniona swoim grzechem jakby mimowolnie rani osobę, która jest najbliżej niej – swego męża.

Co to oznacza dla życia?
Grzech jest zwykle konsekwencją zerwania relacji z Bogiem, z Jego przykazaniem. W naszym życiu nie ma grzechów przypadkowych. Nie ma grzechów bez historii kuszenia i bez procesu ulegania pokusie. Słowo Boże z niezwykłą wnikliwością ukazuje nam, jak może dojść i jak często dochodzi do grzechu w naszym życiu. Pismo Święte przedstawia proces upadku, który jest naszym prawdziwym dramatem. Pokazuje, jak tracimy to, co najpiękniejsze, za cenę kosztowania czegoś, co w rzeczywistości niesie śmierć.

W każdym słowie Boga spełnia się obietnica Jezusa, który zapewnił, że pośle nam swojego Ducha. On pouczy świat o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie (por. J 16,8). On nas wszystkiego nauczy i przypomni, co zostało nam objawione (por. J 14,26). On doprowadzi nas do całej prawdy (por. J 16,13). Duch prawdy działa nieustannie w słowie Bożym. Jeśli się na nie otworzymy, Duch Boży pomoże nam rozpoznawać złość grzechu i pouczy, jak zachowywać się w pokusie. Nauka Objawienia o pokusie i złu jest nam potrzebna zwłaszcza dzisiaj, gdy w świecie nasila się proces lekkomyślnego „kosztowania” grzechu, bawienia się grzechem. Pokazywany jest on jako coś atrakcyjnego i fascynującego. Przemilcza się natomiast prawdę, że każdy grzech niesie z sobą cierpienie i śmierć. Potrafi zrujnować życie, jak było w przypadku pierwszych ludzi. Co więcej, zakosztowane zło potrafi się szybko rozprzestrzeniać. Jest wręcz namiętnie „zjadane”.

Pokusa, by podzielić się grzechem, rodzi się prawie automatycznie, w tym samym momencie, gdy go kosztujemy. Grzech zniewala. Potrafi rodzić wewnętrzny przymus przenoszenia na innych własnych zranień, spowodowanych grzechem osobistym. Każdy grzech staje się złem publicznym. Popełniony, rozpoczyna swój niszczycielski marsz. Najpierw uderza w grzesznika, potem w drugie osoby. Osobisty upadek ojca, matki, kapłana, dyrektora może stać się początkiem rozpadu rodziny, kościelnej wspólnoty, firmy.

Do rozeznania na modlitwie
Nasze upadki nie są dziełem przypadku. Każdy grzech kryje w sobie historię kuszenia. Słowo Boże nakłania mnie, abym rozeznał moje drogi gubienia się. Co stoi najczęściej u początku moich grzechów? Jakie sytuacje, relacje, zachowania rodzą we mnie pragnienie „kosztowania” zła? Jakim grzechem jestem najczęściej obarczany przez innych? Jaki grzech osobisty przenoszę na drugie osoby?

Krzysztof Wons SDS, Przewodnik po stanach pokusy, Kraków 2018


Polecamy:

               

Czy zawsze warto iść do spowiedzi? Rozmowa z Grzegorzem Kramerem SJ i Piotrem Żyłką

Czy zawsze warto iść do spowiedzi? Rozmowa z Grzegorzem Kramerem SJ i Piotrem Żyłką

Grzegorz Kramer SJ i Piotr Żyłka w rozmowie z Łukaszem Wojtusikiem. O tym, czy zawsze warto chodzić do spowiedzi i co jest w niej najważniejsze

 

ŁUKASZ WOJTUSIK: Wolisz sam spowiadać czy się spowiadać?

GRZEGORZ KRAMER SJ: Lubię się spowiadać, to trudne doświadczenie, ale odświeża rela­cję z Bogiem. Trudno to opisać, ale im dalej od ostatniej spowie­dzi, tym staję się słabszy. Gdy przychodzę się wyspowiadać po jakimś czasie, czuję później siłę.

ŁUKASZ: A spowiadać lubisz?

GRZEGORZ: Jasne, choć są momenty, w których – pewnie jak każdy ksiądz – doświadczam zmęczenia i frustracji. Konfesjonał to miejsce, w którym spotykam konkretnego człowieka, mogę mu prosto w oczy powiedzieć, że Bóg jest dobry.

ŁUKASZ: Po co się chodzi do obcego człowieka mówić mu o tym, co się złego w życiu robiło?

PIOTR ŻYŁKA: Kościół katolicki przyjął taką formę spowiedzi – to najprostsza odpowiedź.

ŁUKASZ: I rozumiem, że lubisz chodzić do obcego człowieka opowiadać mu o swoich słabościach?

PIOTR: Różnie bywa. Jakiś czas temu miałem długi okres bez spowie­dzi. Co ciekawe, nie był to mój heretycki wymysł. Posłuchałem porady zaufanego duchownego, który powiedział mi, że je­śli mam taki moment w swoim życiu duchowym, gdy poważnie zastanawiam się nad tym, czym jest grzech, nad relacją między grzechem a sakramentami i nad tym, jak to wszystko na mnie i moją relację z Panem Bogiem, to może być pożytecz­ne, jeśli przestanę na jakiś czas chodzić do spowiedzi i świadomie postaram się z tym wszystkim zmierzyć. Czasem się zastana­wiam, co jest gorsze – niechodzenie do spowiedzi czy chodzenie do niej bez wiary, bez refleksji, jak do automatu?

ŁUKASZ: Ciekawa argumentacja.

PIOTR: Żeby była jasność. Ja nie zachęcam do niechodzenia do spowie­dzi. Zachęcam, żeby to robić świadomie.

GRZEGORZ: Redaktor katolickiego portalu bez spowiedzi?

PIOTR: A zalecił mi to katolicki ksiądz.

GRZEGORZ: Nie zapytam o nazwisko.

PIOTR: A ja nie powiem (uśmiech). Chyba nie potrafię powiedzieć, że lu­bię spowiedź. Ale wiem, że jest mi bardzo potrzebna. Lata mi zajęło zrozumienie tego, że ona Panu Bogu nie jest do niczego przydatna. To ja jej potrzebuję, a nie On. Czeka na moment, w którym złapię się za głowę i uświadomię sobie, w jakie bagno się znowu wpakowałem i że sam nie dam rady z niego wyjść, że potrzebuję Jego pomocy.

ŁUKASZ: Wielu ludzi, którzy tkwią w takim bagnie, powinno jednak iść raczej do psychologa niż do spowiedzi.

GRZEGORZ: Jedno nie wyklucza drugiego. Jeśli coś mnie naprawdę zniewa­la, ogranicza moją wolność, człowieczeństwo, psycholog może okazać się dobrym rozwiązaniem. My wierzymy jeszcze, że Pan Bóg wybaczył nam już wieki temu w momencie śmierci Jezusa na krzyżu, ale wciąż potrzebujemy bardzo konkretnego momentu, w którym usłyszymy, że nam odpuszcza grzechy, stąd też mię­dzy innymi spowiedź. Psycholog i spowiednik mogą się uzupeł­niać, pomagać sobie wzajemnie.

ŁUKASZ: Spowiedź w rękach księdza to poważne narzędzie władzy.

GRZEGORZ: Ogromnej władzy. Po obu stronach zresztą. Władza księdza, któ­ry może odpuścić grzechy albo je zatrzymać, ale też władza czło­wieka, który się spowiada, który sam sobie musi odpuścić winy. Czasem w trakcie rozmowy okazuje się, że nie potrafi tego zro­bić, bo tak bardzo kogoś zranił, i moja formułka o odpuszczeniu grzechów na nic mu się w tym momencie życia nie zda. Niekie­dy trzeba więcej czasu.

ŁUKASZ: Chodziło mi o jeszcze inny rodzaj władzy. Ludzie opowiadają ci o swo­ich słabościach w cztery oczy. A potem podczas mszy widzisz ich wszystkich i sumę ich słabości. Wiesz, że często oszukują się w ro­dzinach i że mógłbyś to zmienić.

GRZEGORZ: Wierz albo nie, ale takiego ciężaru nie niosę. Wiem, że można mieć tego typu obawy, że powiem coś księdzu, a on się wygada. Część ludzi żyje w przekonaniu, że jak nagrzeszyli, to teraz się będą przed księdzem chować, bo on widzi ich grzechy. Ale ja nie mam z tym problemu, ponieważ ich grzechów nie widzę. Nie za­glądam ludziom w dusze i nie mówię o ich grzechach innym.

ŁUKASZ: A gdy ktoś ci mówi, że jest wykorzystywany?

GRZEGORZ: Rzadko, ale zdarzają się sytuacje, kiedy wiesz, że ktoś doznaje prze­mocy. Spowiada się i twierdzi, że poza spowiedzią nie chce pomocy. I to jest bardzo trudne. Wiesz, że ktoś cierpi i nie możesz nic zrobić.

ŁUKASZ: Nie możesz złamać tajemnicy spowiedzi dla wyższego celu, wyższej konieczności?

GRZEGORZ: Zawsze wtedy pytam, czy mogę pomóc. Bardzo rzadko się zda­rza, że ktoś chce ode mnie pomocy poza konfesjonałem. Wtedy nie możesz nic zrobić. Jesteś związany tajemnicą, mimo że ludz­kie historie, jak ludzie, do ciebie wracają. Staram się z tego wy­ciągać pozytywną naukę.

ŁUKASZ: Jaką?

GRZEGORZ: Wiedza o człowieku w grzechu, bo o takiej sytuacji mówimy, daje mi siłę. Przecież ktoś przyszedł do mnie, opowiada o najtrudniej­szych sprawach swojego prywatnego życia, musi mieć niesamo­witą odwagę, żeby to zrobić. Dzięki rozmowie staram się pokazać mu, że nie musi już tego ciężaru nieść sam, próbuję pokazać, że mogę mu ulżyć.

ŁUKASZ: Piotrek, znasz wielu księży, możesz przebierać w spowiednikach. Idziesz na chybił trafił czy masz swoich ludzi od spowiedzi?

PIOTR: Nie mam jednego stałego spowiednika, kierownika ducho­wego, do którego zawsze idę. Kiedyś miałem, ale go przenieśli z Krakowa (uśmiech). Ale jest kilku franciszkanów i dominika­nów, o których wiem, że mogę do nich pójść bez obaw. U nich mogę liczyć na coś więcej niż tylko odklepanie formułki. Trak­tują penitentów poważnie. Spowiedź jest rozmową, uważnym wysłuchaniem, jakąś podpowiedzią, radą. Dlatego staram się do nich wracać. Oni znają mnie, moją historię, wiedzą, z czym się zmagam, wiedzą, z jakimi słabościami walczę i co się powtarza w moich spowiedziach. Podpowiadają mi, co zrobić. Nie dostaję u nich pokut z czapy. Polecam taki sposób: nie chodzić na chybił trafił, ale do kogoś, kogo znamy i kto nas zna. Sakrament działa, niezależnie od księdza, do którego trafisz, z tą samą mocą. Cza­sem może łatwiej z tego samego grzechu wyspowiadać się za każdym razem innej osobie. Tylko że to jednak pójście trochę na łatwiznę. Jestem przekonany, że dobrze jest wyznawać te same grzechy tej samej osobie.

ŁUKASZ: Historie twoich spowiedzi to historie dobrych spowiedników?

PIOTR: Pewnie, że nie tylko. Miałem kilka spowiedzi, o których wolałbym zapomnieć. W okresie dojrzewania mocno zmagałem się z Ko­ściołem. Nie wiedziałem, czy chcę być jego częścią. I doświadczy­łem wtedy kilku spowiedzi, po których po prostu przestawałem chodzić do kościoła. Myślałem wtedy, że skoro Kościół tak przyj­muje grzesznika, to z taką instytucją nie chcę mieć nic wspólnego.

ŁUKASZ: Zamiast zrozumienia – wkurzenie?

PIOTR: Szczerze? Zaliczyłem klika spotkań w konfesjonałach z księżmi, którzy byli po prostu chamscy. Oczywiście wierzę, że Pan Bóg sobie poradzi i przebije się z łaską nawet przez największego ba­rana, ale z konfesjonału można wyjść bardzo poharatanym. Je­śli Kościół ma być szpitalem, to niestety ci księża raczej dobijali ciężko chorego, niż opatrywali rany. Mam sporo znajomych, któ­rzy też nie mieli szczęścia ze spowiednikami. Idą do spowiedzi przed chrztem, ślubem i trafiają na księży, którzy ich dobijają, a nawet poniżają. Albo ktoś zbiera się po kilku latach, długo wal­czy ze sobą, przepracowuje coś na serio, w końcu przychodzi do szczerej spowiedzi, klęka w konfesjonale, liczy na nowe otwar­cie swojej relacji z Kościołem i z Bogiem i zostaje totalnie olany. Po drugiej stronie kratki słychać tylko – dwie zdrowaśki, prze­czytaj fragment z Pisma Świętego i chwała Ojcu i Synowi, i Du­chowi Świętemu, mam cię gdzieś. Myślę, że Kościół gubi w ten sposób wielu ludzi, którzy wykonali ciężką duchową pracę. Za­miast wyciągnąć do nich rękę, dobijamy ich lub lekceważymy.

ŁUKASZ: Z czego to wynika? Z braku wrażliwości, wykształcenia? A może księ­ża mają przeładowany grafik w konfesjonale?

GRZEGORZ: Wszystko naraz. Ale przede wszystkim – jakim jesteś człowie­kiem, takim i spowiednikiem. Mało wrażliwi, wręcz grubiańscy księża mają przy kratce konfesjonału spore problemy z okaza­niem zrozumienia, i co za tym idzie, miłosierdzia. Łaska buduje na naturze – powtórzę za św. Tomaszem. I jeszcze jeden ważny czynnik: łatwiej jest księżom, którzy sami doświadczyli grze­chu i przebaczenia. Jeśli Pan Bóg mi wybaczył i sam sobie wybaczyłem dzięki niemu, potrafię współczuć z innymi. Wtedy nawet jeśli na co dzień jestem trudnym człowiekiem, wchodząc do kon­fesjonału, potrafię być dobry, potrafię słuchać.

PIOTR: Arcybiskup Grzegorz Ryś wielokrotnie powtarza, że dopóki nie wyrżniesz na pysk, nie doświadczysz upadku, grzechu i nie do­wiesz się, czym jest wybaczenie, nie wychodź do ludzi, bo zrobisz im krzywdę. Do konfesjonału trafiają ludzie, którzy chcą miło­sierdzia; jeśli po drugiej stronie kratki jest ktoś, kto go nie do­świadczył, może być dramat.

GRZEGORZ: Posługujemy się sloganem: doświadczyć swojego grzechu, ale nie chodzi tu o świadomość, że złamałem któreś z przykazań czy w moim przypadku również śluby zakonne; chodzi o poczucie, że dla mnie grzech, który się wydarzył, w który wszedłem, jest naprawdę trudnym przeżyciem. Czuję się źle w relacji z Bogiem, grzech mnie upadla i wtedy idę do spowiedzi! Powtórzę, to kwe­stia doświadczenia, a nie wiedzy. Nie chodzi o to, żebyśmy z każ­dą pierdołką biegli do konfesjonału.

ŁUKASZ: Post od spowiedzi może być wskazany?

GRZEGORZ: Tak, jeśli podchodzimy do sprawy świadomie, dojrzale. Przyda­rzają mi się grzechy dnia codziennego, a jednak świadomie prze­dłużam moment kolejnej spowiedzi, by trochę się pomęczyć ze sprawą, przemyśleć błędy. Nie można działać jak dziecko, któ­re przez trzy dni chodzi w białych ubrankach, a potem znów się brudzi, mimo że ojciec prosił, by nie wchodzić w błoto. W sakra­mencie spowiedzi nie chodzi o magię, ale o spotkanie z Bogiem. A żeby doszło do spotkania, muszę za Nim zatęsknić. Inaczej się nie spotkamy. Można pochodzić trochę w brudnych ciuchach.

ŁUKASZ: A jeśli regularnie chodzę do kościoła, przestrzegam przykazań, pro­wadzę raczej spokojne, zrównoważone życie, to po co mi spowiedź? Po co Panu Bogu głowę zawracać, skoro wydaje mi się, że nie grzeszę.

GRZEGORZ: Dotykamy dwóch kwestii. Po pierwsze, wracamy do osoby sta­łego spowiednika; dobrze mieć kogoś, kto byłby stałym odnie­sieniem, on łatwiej zauważy, gdzie wypieramy coś z pamięci. Zna dynamikę naszego duchowego rozwoju, z nim ustalamy często­tliwość spowiedzi. Po drugie, mając dużą samoświadomość du­chową, sami umawiamy się ze sobą, że do konfesjonału idziemy na przykład raz na dwa miesiące. Dobry spowiednik zrozumie naszą motywację, chęć zmagania się z sobą na dłuższym odcin­ku. Ważne, by dobrze przemyśleć i uargumentować wybór, któ­rego dokonujemy. Idziemy do spowiedzi nie dlatego, że mamy to gdzieś, tylko stajemy rzadziej przy kratkach konfesjonału, po­nieważ nam to służy, widzimy owoce zmagania się z sobą.

PIOTR: Mamy spore problemy z sensownym podejściem do spowiedzi po obu stronach konfesjonału. Na katechezach kształtuje się w mło­dych ludziach poczucie, że spowiedź to kara za niedotrzymanie umowy. Nie przestrzegałeś praw, złamałeś zasady, teraz będziesz musiał za to odpokutować, przeprosić i ponieść konsekwencje. W takim nauczaniu umyka najważniejsza kwestia – mówimy przecież o prawdziwej i niezwykłej relacji – człowieka z Bogiem i Boga z człowiekiem. Przychodzimy do Kogoś, Kto nas kocha i chce nam pomóc, nie chce nas gnębić. Spójrzmy na historię mo­jego patrona, św. Piotra. Zauważyłem w jego relacji z Jezusem dwa ważne momenty świetnie pasujące do tematu, którym się zajmu­jemy. Pierwszy wtedy, gdy Jezus pyta uczniów, kim dla nich jest, a Piotr wyrywa się, mówiąc, że On jest Mesjaszem. Jezus cieszy się z takiej odpowiedzi, ale chwilę później dodaje, że będzie musiał zginąć na krzyżu. Wzburzony tymi słowami Piotr protestuje. Piotr wierzy po swojemu, egoistycznie, chce Mesjasza dowódcy i poli­tycznego wyzwoliciela. Jeszcze nie rozumie, że Bóg jest zupełnie inny od jego wyobrażeń. Jezus reaguje ostro i beszta Piotra słowa­mi: „Zejdź Mi z oczu, szatanie!”. Mądrzy ludzie siedzący w tłuma­czeniach Biblii mówią, że tam tak naprawdę jest: „Pójdź za Mnie, szatanie!”. Jezus nie udaje, że wszystko jest OK. Ale nie mówi: „Chłopie, ty nic nie rozumiesz. Zejdź Mi z oczu!”. Mówi do Piotra: „Idź za Mnie!” Co to znaczy? Jezus go nie potępia. On mu skła­da obietnicę! Będę szedł przed tobą, nie rób już nic po swojemu, skończ ze swoim egoizmem. Ranisz ludzi, ponieważ niby wiesz najlepiej, myślisz kategoriami, które nie są moimi kategoriami.

ŁUKASZ: I jak się to przekłada na spowiedź?

PIOTR: Przychodzę do Niego, klękam i mówię: „Panie Boże, znowu pró­bowałem robić po swojemu i dupa blada z tego wyszła, porani­łem i siebie, i innych”. A On mnie nie opieprza, tylko zdaje się mówić: „Ok, oddaj Mi to, z czym przychodzisz, chodź za Mnie, ruszajmy razem, Ja prowadzę. Zaufaj Mi, tak będzie lepiej”.

ŁUKASZ: A drugi moment relacji Piotra z Jezusem, który jest dla ciebie ważny w kontekście spowiedzi?

PIOTR: Rozmowa już po zmartwychwstaniu. Piotr zawalił na całej linii, zdradził Jezusa i mimo to On chce, by Piotr za Nim poszedł, że­by spróbowali jeszcze raz, chce odbudować więzi, pyta o miłość. Spowiedź może być takim zbliżeniem, wzajemną chęcią odno­wienia relacji. W tym fragmencie Jezus pyta trzy razy Piotra, czy ten Go kocha. Tu nie chodzi o upokorzenie, tylko o podniesienie. Nie ma takiego upadku, z którego nie można się podnieść w re­lacji z Bogiem. Problem w tym, że najczęściej nie rozumiemy, że w spowiedzi mamy do czynienia z czułą relacją. Bóg naprawdę nie czeka, żebyśmy przed Nim padali ze strachu na kolana. On pewnie nie może wytrzymać, tak bardzo chce, żebyśmy do Nie­go wrócili, przyszli do Niego. Chce nam pomóc, ale nie zrobi tego na siłę, sami musimy tego chcieć. To istota spowiedzi, nie błagaj­my o wybaczenie, po prostu idźmy się spotkać z kimś, komu na nas na maksa zależy.

GRZEGORZ: Mądrze mówisz (uśmiech). Siedząc w konfesjonale, pytam cza­sem ludzi, po co przyszli do spowiedzi, dziewięćdziesiąt dziewięć procent opowiada mi wtedy o tym, że grzeszyli, żałują, że pro­szą o zadośćuczynienie. Mówią w sposób wyuczony, bazując na tekstach wykutych na blachę przed Pierwszą Komunią Świętą. A kiedy im mówisz, że chodzi jednak o coś innego, siejesz nie­pewność. Napięcie rośnie, ponieważ zadaję pytania spoza formu­łek spowiedzi. Często czuję wtedy zdziwienie po drugiej stronie konfesjonału, o co tu chodzi, przecież przyszedłem się tylko grzecznie wyspowiadać. W spowiedzi widać często brak głęb­szej refleksji, prawdziwego zrozumienia sakramentu. Wydaje się, że ludzie boją się nie tylko spowiednika, ale także Boga. Bo prze­cież trzeba chodzić do spowiedzi, żeby nie iść do piekła!

PIOTR: Rozmawialiśmy ostatnio w Deonie o tym, że zabiliśmy istotę sa­kramentu spowiedzi i jeszcze kilku innych ważnych przestrzeni skrajnym formalizmem. Koleżanka opowiedziała historię ze ślubu, na którym niedawno była. Młodzi ludzie mieszkali ze so­bą przed ślubem. Wiadomo, z punktu widzenia Kościoła to coś, z czego należy się wyspowiadać. I wiecie, co im ksiądz powiedział w konfesjonale? Że da im rozgrzeszenie, tylko niech jakoś już wytrzymają te kilka nocy bez seksu. Żadnego pogłębienia, jakiś obłęd. Czy to ma cokolwiek wspólnego z nawróceniem? Czy ten ksiądz im jakoś w tym pomógł? Nie, najważniejsze, żeby forma­lizm się zgadzał. Jeśli do tego dodamy karteczki i podpisy, które trzeba zdobywać, to ja się ludziom nie dziwię, że się z tego śmie­ją i mówią, że to jest parodia. Topimy się w schematach, jesteśmy za bardzo skoncentrowani na biurokracji i formalnościach.

ŁUKASZ: Mój syn przed Pierwszą Komunią Świętą najbardziej bał się spowiedzi, przerażał go fakt, że może zapomnieć formułki, a przecież bez for­mułki spowiedź jest nieważna.

GRZEGORZ: Mówisz to księdzu, który rozpoczął właśnie z dziećmi przygoto­wania do Pierwszej Komunii Świętej! (uśmiech). Zastanawiam się, jak to gryźć, programu nie mogę zlekceważyć, lecz mogę zmienić akcenty. Chodzi przecież o relacyjność, chcemy nauczyć dziec­ko, że można w każdym sakramencie odkrywać nie tylko Bo­ga, ale także człowieka. Staram się pokazywać, że formuła jest tylko narzędziem, drugorzędną sprawą w całym tym spotkaniu. Muszę się jednak liczyć z rodzicami, którzy na forach interne­towych psioczą na stary niereformowalny Kościół, ale w swojej parafii chcą formułek i tradycji.

ŁUKASZ: Jak godzić wodę z ogniem?

GRZEGORZ: Nie ma łatwych rozwiązań, rozumiem przywiązanie rodziców do formuł, których ich nauczono. Stały się częścią ich katolickiego wychowania. Kilka razy spowiadałem dzieciaki świeżo po Pierw­szej Komunii Świętej i przyznaję ci rację, bardzo trudno je nauczyć normalnego, niesformalizowanego mówienia. Z drugiej stro­ny czasami rodzice domagają się, by tradycja spowiedzi zgodnej z formułką była zachowana. Bez formułki się nie liczy. W naszej wierze czasem trudno wyjść ze stereotypowego myślenia, spróbo­wać inaczej. Tego też trzeba się nauczyć. Moim zadaniem jest go­dzić jakoś te potrzeby, szukać złotego środka. Spowiadam dzieci, które czasami zacinają się na formułce i nie potrafią tego przesko­czyć. Próbuję wtedy upraszczać, mówię na przykład: „Powiedz, co cię ostatnio zabolało, z czym ci jest źle”. Po drugiej stronie konfe­sjonału słyszę wtedy: „Nie. Muszę to powiedzieć tak, jak trzeba”.

ŁUKASZ: Dzieci potrzebują jasnych wskazań, reguł, których mogą się trzymać?

GRZEGORZ: Takie jest moje doświadczenie w tym zakresie. Sugerując dziecku, „powiedz, jak czujesz”, sprawiam, że jego kontakt z obcą jednak osobą jest jeszcze trudniejszy. Trzeba łączyć dynamikę rozwoju dziecka i jego zapał z pewnymi regułami. Inna sprawa, że kształ­ceni w Kościele na regułkach dorośli mają podstawowe proble­my z rozumieniem katechizmu.

PIOTR: Pełna zgoda. Dorzućmy jeszcze jeden aspekt. Jesteśmy katechi­zowani w sposób zupełnie niedostosowany do wieku i rozwoju duchowego. Jakbyśmy całe życie byli dziećmi. Wykuć formuł­ki, zapamiętać, przestrzegać. Nie zadawać zbędnych pytań. A lu­dzie dorastają, pracują, zakładają rodziny, mierzą się z poważnymi problemami i rozterkami. Kościół zbyt często nie ma dla nich od­powiedzi. Dorosły człowiek słyszy z ambony to samo co dziec­ko w szkole na katechezie. Formułki, zasady, przestrzegać, nie dyskutować. To ma tak naprawdę mało wspólnego z chrześcijań­stwem. Benedykt XVI wielokrotnie zwracał uwagę, że to ogrom­ny błąd, i przypominał, że istoty chrześcijaństwa nie stanowi idea, doktryna czy system wartości, tylko relacja z żywym Bogiem.

ŁUKASZ: W modlitwie Ojcze nasz nie ma mowy o prawnych i formalnych uwa­runkowaniach wiary.

PIOTR: Co więcej, o grzechach jest mowa dopiero na samym końcu. Wcześniej jest rozmowa z Ojcem, uwielbienie, podziękowanie, prośba o opiekę. To też pokazuje, co jest najważniejsze w relacji z Nim. A my wszystko postawiliśmy na głowie.

 

Fragment książki „Łobuzy. Grzesznicy mile widziani”, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

               

Uwolnij się! 3 płaszczyzny dobrej spowiedzi

Uwolnij się! 3 płaszczyzny dobrej spowiedzi

Sakramentu pokuty i pojednania to sakrament, który nie tylko jest pojednaniem z Bogiem, lecz także z samym sobą i z drugim człowiekiem. Dobrze przeżyty sakrament spowiedzi jest w stanie uporać się z wieloletnimi grzechami oraz przyzwyczajeniami, które sprawiają, że pozostajemy jakby na uwięzi, nie mogąc w pełni rozkoszować się darem wolności.

Pierwsza płaszczyzna to zgoda na przyjęcie przebaczenia od Boga. Ten etap dla wielu osób jest bardzo trudny, ponieważ zakłada całkowitą szczerość i otwartość. Człowiek, który przychodzi do spowiednika z zamiarem utajenia grzechu, sprowadza na siebie gniew Boży i przez to Jezus nie udziela takiej osobie łask w sposób wyższy. Spowiednik jest posłannikiem Boga, który w konfesjonale przyjmuje wyznanie grzechów od danej osoby. Podobnie jak lekarz, przed którym będziemy skrywać prawdziwą chorobę, a opowiadać o czymś mało znaczącym, nie postawi dobrej diagnozy prowadzącej do pokonania choroby. Spowiednik nie jest jasnowidzem i posługuje się tym, co jest mu podane w spowiedzi. Jeżeli człowiek szczerze rozpoczyna spowiedź, powinien pamiętać, że grzechy i słabości wyznaje samemu Jezusowi, który i tak je wszystkie zna. Chrystus jest nieograniczoną miłością, która pragnie obficie się wlewać do ludzkiego serca, ale potrzebuje sygnału od człowieka, który jej pragnie. Na tym etapie potrzeba ufności w to, że spowiednik nie jest tam po to, by osądzić czy potępić lub ocenić stan penitenta. Istnieje pewnego rodzaju łaska dla tego, który słucha spowiedzi: wszystko, co zostaje wyznane na spowiedzi, potem zostaje „pogrzebane”, dlatego nikt nie bywa przytłoczony tym, co usłyszał, ponieważ to wszystko płonie w ogniu Bożej miłości.

Otwartość rodzi pokorę, gdyż to pycha utrzymuje w ciemności. Brak chęci, by przyznać się najpierw przed sobą, a potem także przed Bogiem do popełnionego zła, powoduje pycha w człowieku. Jest ona bardzo silnie rozbudowana, ponieważ to narzędzie diabła, który posługuje się nią, by utrzymać człowieka w stanie grzechu. Pycha nie pozwala wniknąć w głębię własnej nędzy i uznać, że na tym etapie już sami nie poradzimy sobie z problemem, że potrzeba Bożej interwencji, by Jego mocą powrócić do życia. Pycha jest dobrą maską dla człowieka, który tworzy na zewnątrz dobry wizerunek, podczas gdy wewnątrz wszystko potrzebuje uleczenia. Pokora odsłania przed człowiekiem prawdę, pozwala mu ujrzeć siebie w takim stanie, jaki obecnie przeżywa, pozwala zobaczyć wszystkie zmagania, porażki, wysiłki i wreszcie pozwala uznać: jestem człowiekiem grzesznym, ale niesamowicie przez Boga kochanym. Ta nędza i brak niczego nie ujmują człowiekowi, którego powołaniem jest dążenie do świętości. Pycha prowadzi także do stawiania granic Bożemu miłosierdziu, które jest nieskończone, ponieważ człowiek sam osądza, że jego grzech jest tak potężny, iż Bóg na pewno mu go nie odpuści. To bardzo zwodnicze działanie szatana, który podobnie jak w przypadku Judasza najpierw nakłonił jego serce do zdrady Jezusa i sprzedanie Go za trzydzieści srebrników, a po dokonanej zdradzie utwierdził w tym, że nie może już liczyć na przebaczenie Chrystusa. Judasz powiesił się, bo nie zawierzył Bożej dobroci (Mt 27,3–10). Zupełnie inaczej postąpił Piotr, który również trzykrotnie wyparł się Jezusa, ale zapłakał nad swoim grzechem i powrócił do Pana, prosząc o przebaczenie.

Zgoda na przyjęcie przebaczenia od Boga zakłada również posłuszeństwo, przez które Bóg może hojnie rozświetlać drogi penitenta. Gdy jednak brakuje posłuszeństwa, ani spowiednik, ani Bóg nie dokona zmiany w człowieku, który z uporem stoi przy swoich racjach i nie zamierza zmienić postępowania. Przyjęcie tego, co przez usta kapłana mówi w tym sakramencie Jezus, wymaga ogromnego zaufania i pozwolenia na to, by dać się poprowadzić. Bóg nigdy nie pragnie unieszczęśliwiać człowieka, ale chce prowadzić go do pełni szczęścia, odbierając czasem jakieś namiastki, do których człowiek mocno się przywiązał. Spojrzenie Pana ma o wiele szerszą perspektywę, potrafi osądzać i oceniać stan człowieka najtrafniej. Jednakże czasem potrzebna jest decyzja, by zostawić to, co prowadzi do grzechu, by przerwać drogę ku zatraceniu. Posłuszeństwo Bogu nie jest odbieraniem wolności, ale pozwoleniem, by Ktoś mądrzejszy i większy zaczął prowadzić nas w życiu za rękę. Sam Jezus zaprasza:
Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych (Mt 11,28–29).

To potwierdzenie tego, że Bogu zależy na każdym człowieku i że jego ciężary są dla Pana do uniesienia. Jezus staje się też nauczycielem pokory. Sam uniżył się aż po śmierć krzyżową, wyzbywając się wszelkich godności.

Druga płaszczyzna to przebaczenie sobie samemu własnych słabości i uznanie w sobie dziecka Bożego, którego godność otrzymaliśmy podczas chrztu. Mało kto wspomina swój chrzest, bo zwykle przyjmuje się go za czasów niemowlęcych, jednak tam raz na zawsze została odciśnięta pieczęć w sercu człowieka i raz na zawsze została mu udzielona łaska przybrania za syna lub córkę Boga. Miłość Boga do człowieka przerasta nawet nasze ziemskie rozumienie miłości doskonałej do swoich dzieci:
Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet, gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie. Oto wyryłem cię na obu dłoniach (Iz 49,15–16).

Człowiek, który doświadcza porażek, boryka się ze słabością i z grzechem w swoim życiu, powoli zaczyna jednak siebie potępiać. Patrzy na siebie oczyma, które raczej sądzą, niż potrafią usprawiedliwić. Perykopa opisująca powrót syna marnotrawnego jest tutaj dobrą ilustracją do walki wewnętrznej, jaką prowadzi syn, gdy wreszcie doświadcza tego, że jego decyzje zaprowadziły go na skraj upadku. Lęka się powrotu, mimo że jego ojciec każdego dnia go wyczekuje. Lęka się, mimo że ojciec nie zadaje żadnych pytań, ale w swoich oczach syn jest już nikim.

Powiedział też: „Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: «Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada». Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: «Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: ‘Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników’». Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: «Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem». Lecz ojciec rzekł do swoich sług: «Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się». I zaczęli się bawić. (Łk 15,11–24)

Konfrontacja z własnym grzechem może prowadzić do podważenia swojego synostwa, uznania siebie za niewolnika grzechu, który nie powinien nawet prosić o przyjęcie i szacunek. Przebaczenie sobie otwiera drogę do zależności od Boga, który jest dawcą życia. Spójrzmy jeszcze na jedną postać z Nowego Testamentu, która pokonała tę barierę lęku przed własną grzesznością. To wspomniany już św. Piotr, obdarowany przez Jezusa szczególnym poznaniem tajemnic Bożych, jadający z Mistrzem wieczerze zaproszony do tego, by stawał się fundamentem Kościoła, zapytany przez służącą, czy jest uczniem Jezusa, zaprzeczył. Jednak „wspomniał Piotr na słowo Jezusa, który mu powiedział: «Zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz». Wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał” (Mt 26,75). Te łzy, które są wylewane z żalu nad własnym grzechem, sprawiają, że Piotr powraca jeszcze raz do wody chrztu. Każdy grzech jest zaparciem się Boga, wyborem diabła, który tylko czeka, by wzbudzić w człowieku takie poczucie winy, aby ten lękał się nawet wołać o pomoc. Człowiek czasem tak wierzy szatanowi, że przez wiele lat pozostaje w ukryciu ze swoim grzechem, lękając się zawierzenia Bożemu miłosierdziu. Bóg jest zawsze obrońcą człowieka, szatan jest zaś oskarżycielem, któremu chodzi o to, by człowieka doprowadzić do potępienia wiecznego. Nie ma większego zwycięstwa nad złem niż to, gdy ktoś przychodzi do sakramentu pokuty, szczerze wyznaje grzechy i płacze nad złem, jakie wyrządził. Rana jest głęboko zadana, przede wszystkim duszy tego człowieka, potem Kościołowi i Bogu, ale Bóg potrafi ją opatrywać najcenniejszymi olejkami, jak czynił z pewnym pobitym, o którym opowiada przypowieść o miłosiernym Samarytaninie:
Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: «Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał». Któryż z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?” On odpowiedział: „Ten, który mu okazał miłosierdzie”. Jezus mu rzekł: „Idź, i ty czyń podobnie! (Łk 10,30–37).

Tak samo czyni Jezus, nie obawiając się ofiarować tego, co ma najcenniejszego, by przywrócić człowieka skruszonego do pełni sił i życia. By na nowo obdarować go nadzieją, radością, pokojem i miłością.

Trzecia płaszczyzna polega na przebaczeniu tym wszystkim ludziom, którzy zadali nam ból. Na tym etapie pojawia się pokusa, by uczynić z siebie ofiarę, która zostaje przez środowisko, w jakim żyje, poraniona – czy to fizycznie, czy też psychicznie. Grzech drugiego człowieka, który jest skierowany przeciwko konkretniej osobie, może w niej powodować odsuwanie myśli o tym, że ten człowiek sam potrzebuje pomocy. Często widać to na przykładach rodzin, w których od wielu pokoleń pojawiają się spory, nienawiść, poniżanie. Trudno spoglądać na osobę, która rani, z miłością.

Jeśli bowiem przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski. Lecz jeśli nie przebaczycie ludziom, i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień (Mt 6,14–15).

Czasem dużo szybciej usprawiedliwiamy własne błędy i zaniedbania, ale na błędy bliskich patrzymy już zupełnie inaczej. Jezus nałożył jednak na swoich uczniów obowiązek przebaczania. Gdy Piotr zapytał Go: „Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie? Czy aż siedem razy?”, Jezus mu odrzekł: „Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy” (Mt 18,21–22). Chrystus tłumaczy też swoje zobowiązanie uczniów do nieustannego przebaczania przypowieścią o nielitościwym dłużniku, w której wyraźnie podkreśla, że królestwo Boże jest wtedy, kiedy pojawia się między ludźmi przebaczenie:
Dlatego podobne jest królestwo niebieskie do króla, który chciał rozliczyć się ze swymi sługami. Gdy zaczął się rozliczać, przyprowadzono mu jednego, który mu był winien dziesięć tysięcy talentów. Ponieważ nie miał z czego ich oddać, pan kazał sprzedać go razem z żoną, dziećmi i całym jego mieniem, aby tak dług odzyskać. Wtedy sługa upadł przed nim i prosił go: «Panie, miej cierpliwość nade mną, a wszystko ci oddam». Pan ulitował się nad tym sługą, uwolnił go i dług mu darował. Lecz gdy sługa ów wyszedł, spotkał jednego ze współsług, który mu był winien sto denarów. Chwycił go i zaczął dusić, mówiąc: «Oddaj, coś winien!». Jego współsługa upadł przed nim i prosił go: «Miej cierpliwość nade mną, a oddam tobie». On jednak nie chciał, lecz poszedł i wtrącił go do więzienia, dopóki nie odda długu. Współsłudzy jego, widząc, co się działo, bardzo się zasmucili. Poszli i opowiedzieli swemu panu wszystko, co zaszło. Wtedy pan jego wezwał go przed siebie i rzekł mu: «Sługo niegodziwy! Darowałem ci cały ten dług, ponieważ mnie prosiłeś. Czyż więc i ty nie powinieneś był ulitować się nad swoim współsługą, jak ja ulitowałem się nad tobą?». I uniesiony gniewem pan jego kazał wydać go katom, dopóki mu całego długu nie odda. Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca swemu bratu (Mt 18,23–35).

Jezus gani postawę sługi, który sam prosił o darowanie długu, ale temu, który jemu był winny zdecydowanie mniejszą kwotę, nie chce darować. Podobnie jak z pieniędzmi dzieje się z grzechami. Człowiek, który przychodzi na świat, obciążony jest grzechem pierwotnym, przerastającym wagą wszystkie inne grzechy popełnione potem w trakcie życia. Dlatego grzech pierwotny musi pokonać woda chrztu świętego.

Zatem nawet największe przewinienie między ludźmi jest znacznie mniejsze niż ten grzech, który został nam odebrany w momencie chrztu. Płynie z tych rozważań prosty wniosek – że nie może otrzymać przebaczenia win ten, kto sam pielęgnuje w sercu urazę do swego brata i nie chce mu z serca darować.

Połączenie tych trzech płaszczyzn pozwala na owocne przyjęcie odpuszczenia win i uzyskanie stanu łaski uświęcającej. Każdy człowiek ma skłonność do popełniania grzechów, ale ma także dostęp do miłosiernego Jezusa, który czeka, by ktoś usłyszał Jego głos i rozpoczął życie w Jego świetle.

Teresa Borkowska OPs, Paweł Pawlikowski OP, Zanurzeni w chrzest święty, WAM, Kraków 2018


Polecamy: