Sumienie – krótka instrukcja obsługi

Sumienie – krótka instrukcja obsługi

 

Jak pamiętamy z katechizmu, pierwszym warunkiem dobrej spowiedzi jest rachunek sumienia. Sumienia, czyli czego? Czym jest owo sumienie, z którym mamy się jakoś obrachować? Na pewno nie zdziwi was fakt, że gdy zacząłem się nad tym zastanawiać, od razu zajrzałem do św. Tomasza z Akwinu. W końcu jest moim współbratem, dominikaninem, a ponadto wielkim teologiem i tak się składa, że pracuję w dominikańskim Instytucie Tomistycznym – a zatem zajrzałem.

Rozum, nie emocje!
Święty Tomasz mówi tak: sumienie to nic inne­go jak zastosowanie naszej wiedzy do konkret­nego czynu. Inaczej, sumienie to umiejętność świadomego działania z odwołaniem do dostępnej nam wiedzy. I tu św. Tomasz idzie o krok dalej: skoro bowiem wiedza łączy się z rozumem, to sumienie jest umiejętnością rozumnego działania, zgodnego z własnym rozpoznaniem rzeczywistości. Jeżeli działam w zgodzie z tym, co rozpoznaję, to pozostaję w harmonii ze swoim sumieniem. Kiedy zaś działam wbrew temu, co rozpoznaję, to sprzeciwiam się własnemu sumieniu, czyli działam źle.

Jednocześnie ten właśnie rozum może stanowić dla nas pewien problem, gdyż sumienie kojarzy nam się raczej z wyczuciem czy też odczuciem. „Ja tak czuję, tak to odczuwam” – mówimy nieraz, mając na myśli własne przekonanie, jednak nie w dosłownym tego słowa znaczeniu – jestem o czymś przekonany i wiem, dlaczego tak postępuję. Myślimy raczej: tak mi się wydaje, tak mi się widzi.

Trzeba to mocno podkreślić: sumienie nie jest emocją – poczuciem winy lub satysfakcji ani też takim czy innym „widzimisię”. Sumienie to wiedza, jaką dysponuję, przyłożona do działania, które podejmuję. Prosty przykład: ktoś był chory i nie poszedł w niedzielę do kościoła, a teraz odczuwa niepokój, coś go uwiera, bo jest inaczej niż w jego odczuciu być powinno – przecież on zawsze chodził w niedzielę na mszę świętą. Postanawia więc: na wszelki wypadek uznam to za grzech i wyznam na spowiedzi. Nie! Jeżeli nie mogłeś być w kościele, to nie mogłeś, i koniec. Nie ma tu mowy o grzechu, taka jest rzeczywistość, nawet jeśli ktoś się z tego powodu źle czuje.

Czasami wydaje nam się, że coś jest grze­chem, podczas gdy nim nie jest – tak nam się tylko wydaje. Bywa też często odwrotnie: wy­daje nam się, że coś grzechem nie jest, i… też tak nam się tylko wydaje. I w jednym, i w drugim przypadku to właśnie emocje mogą nam przeszkadzać w rozpoznaniu, co jest grzechem, a co nim nie jest. A rozum doskonale to wie. Wiemy na przykład, że nie wolno zabijać, ale emocje podpowiadają: „To jest jeszcze taka młoda dziewczyna, ma tylko szesnaście lat, całe życie ma mieć zmarnowane przez dziecko?! Jak ona sobie poradzi, przecież najpierw powinna przynajmniej zdać maturę, biedactwo!”. Biedna jest? No to „dołóżmy” jej jeszcze – uwolnijmy ją od zła, zabijając jej dziecko! Rozum mówi jasno: zabijanie jest złem, ale jakaś silna emocja, na przykład współczucie, demontuje nam rozum, przestajemy myśleć. Zagłuszamy emocjami nie tylko sumienie, lecz także zdrowy rozsądek.

Ignorantia… nocet
Zauważcie, że podkreślenie roli rozumu dla naszego sumienia jest również wezwaniem do tego, byśmy byli stale otwarci na jego rozwijanie – poprzez poszerzanie i pogłębianie naszej wiedzy. Nie można traktować swojego rozumu w sposób nonszalancki: „Niczego więcej wiedzieć nie muszę. Swoje wiem i koniec – to mi wystarczy”. To tak, jak gdyby ktoś, wsiadając do samochodu, powiedział: „Mam kluczyki, umiem prowadzić samochód, wiem, gdzie są właściwe pedały i dźwignia zmiany biegów, to mi wystarczy. Nieważne, na jakie paliwo jeździ – w ogóle mnie to nie interesuje”. Na własnej skórze przekonałem się, że taka wiedza może się jednak przydać, kiedy wlałem benzynę do diesla… Ojciec Przeor wybaczył, ale wstydu się człowiek najadł co niemiara.

Tak się kończy, kiedy ktoś sobie powtarza: „To mnie nie interesuje. Jestem, jaki jestem, i już się nie zmienię”. Taki rozum można porównać do zawekowanego słoika, do którego nic już nie da się dołożyć, bo wszystko zostało starannie wyjałowione i szczelnie zamknięte. To znaczy: działam zgodnie z tą wiedzą, którą mam, i za nic w świecie nie chcę jej poszerzać. Inny przykład: gdybyście byli nauczycielami matematyki, a jakiś uczeń (lub jego rodzic) oświadczyłby, że cztery podstawowe działania algebraiczne zupełnie mu do szczęścia wystarczą i że nie będzie więcej rozwiązywał równań, to pomyślelibyście, że ten człowiek jest po prostu głupi – nie pojmuje prostej prawdy: że lepiej jest wiedzieć więcej niż mniej. My bardzo często tak właśnie podchodzimy do własnego sumienia. Powtarzamy sobie, że aby działać rozumnie, wystarczy nam to minimum wiedzy, które już mamy, że już nic więcej w głowie nam się nie zmieści i na tym zamierzamy poprzestać.

Tymczasem kształtowanie i stałe doskonale­nie swojego sumienia, jako głównego kryterium postępowania, ma dla nas znaczenie fundamentalne. Święty Tomasz tak bardzo szanuje sumienie, że mówi: „Nawet jeżeli jest ono w błędzie, sprzeciwić mu się byłoby rzeczą złą”. Po czym daje przykład, który nawet dziś szokuje. Otóż, jeżeli ktoś byłby głęboko przekonany, że wiara w Chrystusa jest czymś złym, a jednak próbowałby to swoje przekonanie pogwałcić i w Chrystusa uwierzyć, uczyniłby źle. Uwaga, św. Tomasz nie mówi o kazusie: „Wszystko, co wiem do tej pory, mówi mi, że wierzyć w Chrystusa jest źle, ale ja teraz rozpoznaję, że to jest dobre”. Chodzi o sytuację, kiedy ktoś wiary w Chrystusa nie rozpoznaje jako dobra, nawet jeżeli się bardzo stara, bo przeszkadza mu w tym jakaś nieprzekraczalna bariera.

Sumienie jest zawsze zastosowaniem mojej własnej – nie jakiejkolwiek, nie czyjejś – wie­dzy do mojego działania. To umiejętność, która pozwala mi funkcjonować w harmonii z moim rozpoznaniem rzeczywistości. Jednocześnie moje sumienie powinno być otwarte – tak jak umysł i każda inna władza w człowieku. Ja go nie ograniczam, tylko kształtuję – szukam, sprawdzam i pogłębiam, bo im większa, głębsza i pewniejsza będzie moja wiedza, tym mądrzejsze i lepsze będzie moje działanie. Oczywiście, o ile będzie z tą wiedzą zgodne.

Nie samym chlebem…
Jaka jest możliwie największa wiedza, kto ma taką wiedzę? Bóg. Czytamy w Ewangelii opis postu i kuszenia Pana Jezusa na pustyni (Łk 4,1–13). Święty Łukasz pisze, że Jezus był kuszony trzykrotnie, diabeł przystępuje do Niego z trzema propozycjami. Zamień kamienie w chleb! – od tego zaczyna. A co na to Pan Jezus? – Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek. Jezus odpowiada Słowem Bożym – to Jego oręż, kryterium Jego działania. Kolejna propozycja szatana: Dam Ci potęgę i wspaniałości całego świata, bo mnie są poddane – jeżeli upadniesz i oddasz mi pokłon. A Pan Jezus na to: Napisane jest: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz. I w końcu: Rzuć się w dół, z narożnika portyku świątyni, a zobaczysz, że nic Ci się nie stanie! Aniołowie będą Cię nosić i w ogóle, będzie świetnie. I odpowiedź ostateczna: Powiedziano: Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego. Za każdym razem Chrystus ripostuje Słowem Bożym. Ktoś mógłby powiedzieć, że to przecież nie Jego „własne sumienie”, skoro opiera się na autorytecie zewnętrznym. Czyżby nie miał swojego zdania? Czyż nie mógłby mówić własnymi słowami? Ano właśnie – w przypadku Jezusa „własne słowo” to Słowo Boże!

Także my jesteśmy do tego zaproszeni, bo to również nasza droga – droga ekspansji, pogłę­biania sumienia. To wcale nie jest proste, bo nie zawsze łatwo uznać słowa Pana Boga za własne i spojrzeć na siebie Jego oczami. Ale do tego jesteśmy zaproszeni, żeby starać się być blisko Niego, przyjmować to, co do nas mówi, rozumieć Jego słowa coraz głębiej i jak najpełniej. A wówczas to, co Pan Bóg wie i co mi przekazuje, będzie stopniowo stawało się również moją wiedzą i kryterium mojego działania. Wtedy i ja na podszepty złego odpowiem słowem Bożym, bo to już nie będzie dla mnie zewnętrzny autorytet, który tłamsi moje sumienie. To będzie głos mojego sumienia, które otworzyło się na Tego, który wie najwięcej, który wie najlepiej, jaka jest prawda i co jest dla mnie dobre.

Egzamin świadomości
Mamy zrobić rachunek sumienia… Trzeba przyznać, że niezbyt dokładnie przetłumaczy­liśmy to łacińskie examen conscientiae, które oznacza „badanie sumienia”, swoisty „egzamin”. To nie tyle wyliczanka, przygotowanie listy grzechów i rozliczenie, ile egzamin świa­domości – mamy swoje sumienie zweryfikować, sprawdzić, co ono wie i jak działa – czy czasem nie zaniedbuje okazji do tego, by swoją wiedzę poszerzyć. To rachunek sumienia, do jakiego jesteśmy wezwani, jeżeli chcemy przygotować się do sakramentalnego pojednania z Bogiem – w duchu pokuty. Do tego potrzebne jest roz­poznanie i nazwanie własnych grzechów. Bez rzetelnego egzaminu sumienia nie będziemy wiedzieli, co jest naszym grzechem, co nim nie jest, a co za tym idzie, nie będziemy wiedzieli, czego mamy żałować ani w czym się poprawić. Ta weryfikacja jest nam potrzebna do tego, byśmy mogli przeanalizować swoje życie i oddać Bogu – przepraszając za złe rzeczy i prosząc o dobre.

Bez trudu można dziś znaleźć rozmaite pomoce w rachunku sumienia – kiedy wpiszecie takie hasło w internetową wyszukiwarkę, wyświetlą się setki stron. Ja jednak bardzo zachęcam do tego, by nie szukać daleko i powrócić do korzeni: powtarzajmy sobie kodeks postępowania, który pozostawił nam sam Pan Bóg – doskonale nam znany Dekalog.

Ostatnio, w rozmowie z kimś, wspominałem postać mojego Dziadka. Zdarzyło mi się podpatrzeć i podsłuchać go z samego rana, kiedy nocowałem z nim w jednym pokoju podczas wakacji. Pierwszy raz w dzieciństwie, a potem już jako człowiek dorosły. Im Dziadek był starszy, tym wcześniej się budził i tym dłużej się ubierał. A zapinając guziki koszuli, mamrotał: „Pierwsze, nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną; drugie, nie będziesz wzywał imienia Pana Boga swego nadaremno, trzecie…”. I tak go pamiętam: zapinającego koszulę, wciągającego spodnie i powtarzającego ten Dekalog codziennie, przez całe lata – zawsze z rana, a potem drugi raz wieczorem.

Dekalog to podstawowe kryterium sumie­nia, najważniejszy punkt odniesienia. Dla nas, chrześcijan, Pan Jezus oświetlił go jeszcze Ewangelią. Szczególnie jasno widać to w pią­tym rozdziale św. Mateusza, w Kazaniu na Górze. Egzamin sumienia dobrze jest robić razem z Nim.

Paweł Krupa, Spowiedź jak na dłoni. Rzecz o dobrej spowiedzi, Kraków 2018


Polecamy:

               

Kiedy naprawdę grzeszymy?

Kiedy naprawdę grzeszymy?

Anna Sosnowska: Ksiądz, u którego się spowiadałam, często powtarzał: „Chrześcijaństwo nie polega na byciu dobrym, tylko na relacji z Jezusem”. Mam wrażenie, że zwykle myślimy odwrotnie.
Wojciech Ziółek SJ:
Gdyby w chrześcijaństwie chodziło o bycie dobrym w znaczeniu „grzecznym”, to stworzylibyśmy fajną, państwową religię, która by wychowywała dobrych obywateli. A przecież chrześcijaństwo, jak już wiemy, nie jest w ogóle religią, lecz relacją, zawierzeniem Panu Bogu. Nic nie szkodzi, że przydarzają mi się ciągle grzechy, że ciągle upadam, jeśli tylko Jemu ufam.

Ojciec mówi: „Nic nie szkodzi”, a Katechizm mówi, że „nie ma większego zła niż grzech”.
W pełni się zgadzam z Katechizmem. Tragedia, jaką niesie ze sobą grzech, polega na zajmowaniu się głównie sobą, płakaniu nad sobą, a nie nad Panem Bogiem: „Myślałem, że jestem taki dobry, a okazało się, że jestem podły”. Może po którymś tam razie dotrze do mnie wreszcie prawda o mojej podłości i przyznam się przed samym sobą: „Tak, to ja, podlec, ale zbawiony przez Jezusa”. Wtedy już nie będę porywał się na deklaracje w stylu: „Życie moje oddam za Ciebie!” ( J 13,37), tylko będę mówił: „Panie, Ty wszystko wiesz” ( J 21,17)… Nie znajduję niczego piękniejszego, co moglibyśmy powiedzieć Jezusowi, niż właśnie te słowa: „Panie, Ty wszystko wiesz”. Nieraz nawet nie jestem w stanie dokończyć tego zdania i dodać: „Ty wiesz, że Cię kocham”.

Bo nie ma Ojciec śmiałości?
Tak, ale to niedobrze, bo ulegam wtedy pokusie. Pełne doświadczenie chrześcijaństwa wyraża się w postawie: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz o wszystkich moich świństwach, podłościach, ale kłamałbym, gdybym powiedział, że Cię nie kocham. Ja wiem, to skrajna bezczelność z mojej strony, ale tak właśnie jest i nie mogę powiedzieć Ci inaczej”.

Mówił kiedyś Ojciec w kontekście historii Judasza, że każdy z nas to zdrajca.
Każdy, zaczynając ode mnie. Ale skoro Pan Jezus nie przestał kochać Judasza, to i mnie nie przestaje miłować. Przyjął nas do siebie, jako swoich uczniów, a my sprzedajemy Go za marne 30 srebrników. A przecież dla Judasza nie tyle pieniądze były ważne, tylko to, żeby wszystko odbyło się bez tego całego cierpienia. Zanim wyszedł z Ostatniej Wieczerzy w ciemną noc – co jest dla mnie najbardziej dramatycznym momentem Pisma Świętego – dostał od Pana Jezusa kawałek chleba umoczonego w misie (por. J 13, 21-30). Od tej chwili ten kawałek, czyli Eucharystia, będzie w Judaszu. Zatem on nie wyruszył sam, Pan Jezus poszedł z nim. Dlatego szczerze wierzę, że jeśli się kiedyś, psim swędem i z Bożej łaski, załapię na niebo, spotkam w nim Judasza. Jeżeli ja liczę na to, że się tam dostanę, to dlaczego nie on?

Podobno los Judasza poruszył Ojca jeszcze w dzieciństwie. Ile miał Ojciec wtedy lat?
Około ośmiu. Dwa lata wcześniej zostałem ministrantem i dobrze wiedziałem, kiedy ten fragment będzie czytany. Wsłuchiwałem się i bolało mnie bardzo, że Pan Jezus nie zatrzymał Judasza, że nie wyszedł za nim. Jeszcze do tego ten szatan, który się wślizgnął w Iskariotę… (por. J 13,27). Truchlałem na te słowa. To było straszne, zionęło zupełną beznadzieją. Wtedy nie myślałem o kawałku chleba i o tym, że obok szatana w Judaszu znajdował się też Zwycięzca. I chociaż szatan zabił Iskariotę w sensie fizycznym, to ostatnie słowo należy właśnie do Zwycięzcy. Dlatego nie uważam mojej wiary w zbawienie Judasza za dziecinną i naiwną.

W Kościele chleb eucharystyczny nazywamy przecież zadatkiem życia wiecznego.
Tak, ale niektórzy mówią w tym przypadku o świętokradczej komunii, co mnie bardzo wkurza i boli. Takie lękowe przeżywanie naszej wiary sprawia, że przyjmując Komunię Świętą, wcale nie cieszymy się Tym, który przyszedł, tylko zastanawiamy się, czy mamy odpowiednio posprzątane. To jest tragedia.

A może ciągle jeszcze nie dociera do nas, że Chrystus przyszedł właśnie do grzeszników, jak mówi Pismo (por. 1 Tm 1,15)? Albo może przez tych grzeszników rozumiemy ludzi Jezusowi współczesnych, bo przecież my już jesteśmy ugruntowanym Kościołem, mamy wprawę w chrześcijaństwie?
I kiedy coś nam się nie podoba, szemramy: „Do grzesznika poszedł w gościnę” (Łk 19,7). A przecież powinien przyjść do nas. Tylko że my chcielibyśmy ugościć Jezusa tak, jak zrobił to Szymon faryzeusz (por. Łk 7,36-50) – po to, by pochwalić się, jacy to jesteśmy prawi.

I nagle w ten pobożnie poukładany świat faryzeusza Szymona wdziera się kobieta, „która prowadziła w mieście życie grzeszne” (Łk 7,37).
Przychodzi, ociera włosami nogi Jezusa, całuje je, przytula się, a On nic? Żadnej reakcji. „No, na litość Boską! Tak nie można! Przecież tu zasiadają ludzie żyjący w łasce uświęcającej! Z osobami pokroju tej kobiety nie wolno się zadawać!” Tymczasem Pan Jezus, odpowiadając na wewnętrzne szemranie faryzeusza mówi: „Szymonie, mam ci coś do powiedzenia” (Łk 7,40), i zaczyna opowiadać mu historię, którą można by zatytułować: „I kto tu jest prostytutką?”. No, kto? Ty Szymonie! Tak jest, ty! Ponieważ myślisz, że Ja cię kocham za coś! A to nie tylko jest nieprawda, to pojmowanie miłości w kategoriach ekonomicznych, za pieniądze!

W tym fragmencie Ewangelii grzeszna kobieta występuje jako ta, która „bardzo umiłowała” (Łk 7,47). Czyli nawet jeśli zagrzebiemy się w totalnym bagnie, też możemy kochać Boga. Tymczasem nam się wydaje, że stajemy się tego godni dopiero wtedy, kiedy pozałatwiamy różne rzeczy.
Ponieważ wciąż myślimy, że Jezus przyjdzie do nas dopiero, kiedy będziemy grzeczni. A On nie przychodzi do grzecznych, tylko do grzesznych, co wielokrotnie udowadnia nam Pismo Święte. Im szybciej przyznamy się do własnej słabości, tym lepiej, ponieważ lekarz idzie z wizytą wyłącznie do chorych (por. Mt 9,13). Jeśli wydaje nam się, że z nami wszystko w porządku, to odcinamy się od Jego łaski.

Chcę na chwilę wrócić do początku naszej rozmowy o grzechu. Jego konsekwencją, jak Ojciec mówił, jest przeświadczenie, że Bóg już nas nie kocha. Ale może jego następstwem są także myśli, że my nie możemy kochać Boga?
Przez grzech szatan faktycznie wbija w nas swoje dwa kły, którymi wsącza w nas śmiercionośną truciznę. Pierwszy kieł: „Pan Bóg już cię nie kocha”, a drugi: „Ty już Go nie możesz kochać”. W tej perspektywie jasne stają się słowa z Katechizmu, że „grzech śmiertelny niszczy miłość w sercu człowieka (…)” (KKK 1855) i jest największym nieszczęściem.

Grzech śmiertelny, czyli jaki?
Świętej pamięci o. Piotr Lenartowicz, mój nieodżałowany współbrat, cytował często swojego katechetę, który mawiał, że grzech ciężki to – jak sama nazwa wskazuje – taki grzech, który jest ciężko popełnić. Bo aby naprawdę zaistniał, muszą zostać spełnione jednocześnie aż trzy warunki.

Świadomość działania, jego dobrowolność i tzw. poważna materia.
I właśnie dlatego o. Lenartowicz twierdził, że tak naprawdę ciężko grzeszą tylko księża, ponieważ mają na ten temat wystarczającą wiedzę.

Chrześcijaństwo to relacja. A w relacji mogę komuś coś powiedzieć, kogoś skrzywdzić, urazić, uderzyć, zranić, zabić. Duży ciężar gatunkowy. Jednak jeszcze trzeba wziąć pod uwagę to, czy wiedziałem, co robię, czy chciałem to zrobić, z jakiego powodu to zrobiłem i co mnie łączy z osobą, której wyrządziłem krzywdę. Mogę krzyczeć na Pana Boga, wyzywać Go – i to będzie bluźnierstwo. Ale mogę też krzyczeć na Niego z bólu – i to już będzie wyraz mojej wiary, bo do kogo mam się zwrócić, jak nie do Niego?

Po co rozróżniać grzechy lekkie i ciężkie, skoro sprawa jest tak złożona?
Ponieważ jako ludzie potrzebujemy określonych terminów, aparatu pojęciowego, zasad, stopniowania. W ten sposób łatwiej nam pewne rzeczy uporządkować. Jednak uważajmy, żeby przy okazji nie zacząć postrzegać Pana Boga jako księgowego, który waży, mierzy i skrzętnie zapisuje nasze występki. Prawo ma nas trzymać w ryzach. Jednocześnie Pan Jezus jest ponad tym prawem i traktuje nas według swojej miary, jak tych robotników z winnicy (por. Mt 20, 1-16).

Część z nich się obraziła, kiedy dostała taką samą zapłatę co ci, którzy pracowali najkrócej.
A Pan Jezus zwrócił im uwagę: „Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje i odejdź! Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?” (Mt 20, 13-15). Otóż tak, powiedzmy to otwarcie: bardzo nas potrafi zdenerwować to, że Pan Bóg jest dobry.

Dobry dla innych, bo dla nas powinien być jak najłaskawszy.
Bardzo słuszna uwaga.

Na ile w rozpoznaniu własnego grzechu i w walce z nim psychologia może być sprzymierzeńcem, a na ile wrogiem wiary? Powiedzmy, że spowiednik mi mówi, iż grzeszę pychą, a w tym samym czasie terapeuta stwierdza, że mam objawy niskiego poczucia własnej wartości. I już czuję się uniewinniona.
Ogólnie rzecz biorąc, z grzechem radzimy sobie na dwa sposoby. Od razu mówię, że oba są złe. Pierwszy – usprawiedliwiamy grzech, bo przecież wszyscy tak robią, bo czasy są inne, bo mam kompleksy, bo moje dzieciństwo nie było udane.

Drugi sposób to próba wyeliminowania grzechu poprzez udawanie, że ja go nie popełniam – to współczesna wersja sekty katarów. Oj, mamy dziś w Kościele sporo tych „zakatarzonych”, przekonanych o własnej doskonałości! Tymczasem jedynym sensownym działaniem, na które możemy się zdecydować, jest uznanie grzechu za własne dziecko i szczere wyznanie go Panu Jezusowi pod krzyżem. Więc jeśli jakaś psychologia miałaby mnie odwodzić od prawdy o mojej grzeszności, to niedobrze, bo zamyka mi także drogę do doświadczenia zbawienia.

W czym w takim razie (mądra) psychologia może nam pomóc?
Dzięki niej udaje nam się lepiej rozpoznać właściwą kwalifikację moralną grzechu: czy jest to grzech powszedni, czy ciężki. Kiedy odczytujemy działanie jakiejś osoby, znajomość kontekstu pozwala nam zwrócić uwagę na więcej spraw: czy jest ona wolna, żyje w lęku albo może przejawia zachowania kompulsywne?

Poza tym warto korzystać z wiedzy psychologicznej, żeby nie kaleczyć jeszcze bardziej siebie i innych.

Czyli optymalne rozwiązanie byłoby następujące: spowiadam się z tego, że, załóżmy, kogoś pobiłam, a jednocześnie zaczynam z terapeutą pracę nad agresją, z którą sobie nie radzę.
Właśnie tak.

Wtedy wymiar duchowy i psychologiczny sensownie się ze sobą łączą, a moje wołanie do Boga o ratunek obejmuje różne „warstwy” jakiejś kulejącej dziedziny mojego życia.
Mechanizm jest taki sam, jak przy każdej innej dolegliwości. Prosimy o zdrowie, ale jednocześnie się leczymy. Gdybyśmy zatrzymali się na samej modlitwie, mielibyśmy powtórkę z kawału o człowieku, który strasznie chciał wygrać na loterii, tylko nie wpadł na to, że trzeba kupić los.

Czy ludzie niewierzący też grzeszą?
Tak, ponieważ grzech nie jest jakimś przekroczeniem reguł gry wymyślonych przez Kościół, lecz realną krzywdą, którą człowiek wyrządza sobie i innym. Każdy – wierzący czy niewierzący – intuicyjnie czuje, kiedy tę krzywdę sobie albo komuś wyrządził, ponieważ ma zapisane w sercu coś, co nazywamy prawem naturalnym. I tu wracamy do koncepcji, że chrześcijaństwo to nie jest sposób na życie, tylko samo życie.

Wojciech Ziółek SJ, Anna Sosnowska


Polecamy:

                         

Nie bój się panicznie grzechu

Nie bój się panicznie grzechu

Nikt z ludzi głęboko wierzących nie chce grzeszyć. Większość, jeśli nie wszyscy, chcieliby być zawsze w dobrych relacjach z Bogiem, wiedząc, że grzechy je nadwyrężają czy wprost zrywają. W konsekwencji zachowują się niczym Eliasz, który walcząc z prorokami Baala, wytracił ich wszystkich nad potokiem Kiszon (por. 1 Krl 18, 20-40). Szybko jednak okazało się, że pojawił się jeszcze gorszy wróg: Izebel, która zagroziła mu śmiercią (por. 1 Krl 19, 2).

W naszym życiu także walczymy z grzechami. Niekiedy wydaje się nam, że przezwyciężyliśmy je, że wreszcie można odpocząć i ze spokojem i czystym sumieniem nawiązać kontakt z Bogiem. Jednak bardzo szybko okazuje się, że była to tylko ułuda, duchowa fatamorgana. Pojawiają się nowe upadki, niespodziewane problemy, sytuacje i grzechy. Istnieje także jeszcze inny aspekt tej kwestii – samo pragnienie odrzucenia grzechu, chęć walki z nim sprawia, że napięcie wzrasta. Pociąga ono za sobą determinację, ale może sprowokować również pojawienie się lęku. A z nim wzrasta i zniecierpliwienie, i oczekiwanie na sukces, który nie przychodzi.

Napięcie i lęk przed popełnieniem grzechu prowadzą do nadmiernej autokontroli. Ta z kolei sprawia, że częściej popełnia się błędy. W tym wypadku mowa jest o grzechach. W psychologii sukcesu podkreśla się, że dla osiągnięcia jak największej liczby sukcesów trzeba koniecznie pozwolić sobie na popełnianie błędów. Jeśli ktoś broni się przed nimi i boi się ich, będzie ich popełniał więcej. Wystarczy spojrzeć na publiczne wystąpienia: kiedy za wszelką cenę nie chcemy się pomylić, na pewno się pomylimy.

Analogicznie dzieje się w kwestii grzechu. Oczywiście nie chodzi o to, by pozwalać na grzech, ale by się go panicznie nie bać. Lęk prowadzi, jak już wspomniano, do zwiększenia liczby upadków. Zatem jedyną słuszną drogą jest zaufanie Bogu. Ważne w tym kontekście staje się uświadomienie sobie znanego faktu, że Jezus przyszedł do grzeszników, a nie do „bezgrzesznych świętych” (por. Łk 5, 32).

Więcej, to On pozostawił nam sakrament pojednania, co oznacza, że wiedział, iż jako słabi ludzie, zranieni przez grzech pierworodny, będziemy upadać i grzeszyć. Nie należy z tego wyciągać pochopnego wniosku: „Pozwalaj sobie na grzechy, a będzie ich mniej”, lecz „Bierz na siebie za nie odpowiedzialność. Zaufaj Bogu, powierz Mu swą drogę, a On cię wyzwoli”. Innymi słowy, nie należy walczyć z grzechem w oparciu o lęk, ale o ufność Bogu. Zresztą Pan Jezus pokazał, że nie upadek decyduje o końcu drogi, ale jej finisz. Można iść na Golgotę, upadając. Ważne, by dojść. Upadek może być również pożyteczny, aby nabrać do siebie dystansu i odkryć wartość pokory.

Mateusz Roman Hinc OFMCap


Polecamy: