Przeciwieństwem grzechu nie jest cnota!

Przeciwieństwem grzechu nie jest cnota!

Jeśli podstawowy grzech ludzi w stosunku do dzieła stworzenia polega – jak to nam wyjaśnił Paweł – na oddawaniu czci (doxazein) i składaniu dziękczynienia (eucharistein) nie Stwórcy, ale tylko i wyłącznie samemu sobie, to prawdziwym przeciwieństwem grzechu nie jest cnota, ale uwielbienie i dziękczynienie.

Przechodzimy zatem do pozytywnej roli rzeczywistości stworzonej, która z okazji do potknięcia i z przesłony między człowiekiem a Bogiem staje się okazją do doksologii.

Jeden z psalmów zaczyna się w ten sposób: „Niebiosa głoszą chwałę Boga, dzieło rąk Jego nieboskłon obwieszcza” (Ps 19,2). Bóg napisał dwie księgi: jedną jest Pismo Święte, drugą jest świat stworzony. Jedna składa się z liter i słów, druga – z rzeczy. Nie wszyscy znają i nie wszyscy mogą przeczytać księgę Pisma, ale wszyscy, nawet analfabeci, mogą przeczytać księgę, którą jest świat stworzony. W każdym zakątku ziemi, nawet lepiej nocą niż za dnia. „Ich głos się rozchodzi na całą ziemię i aż po krańce świata – ich mowy” (Ps 19,5).

Ale to jest tylko początek tego, co opowiadają niebiosa. To przesłanie adresowane do początkujących. Niebiosa głoszą nie tylko egzystencję Boga (tę wręcz zakładają z góry), ale także Jego chwałę. To znaczy Jego wspaniałość, Jego blask. Im powierzone jest objawienie bardzo określonego aspektu Boga: Jego nieskończoności. Ciało ludzkie, kwiaty, kolory, zwykły liść – wszystkie te rzeczy same wystarczą, aby głosić niewyczerpane piękno, bogactwo i fantazję Boga. Ale kto będzie głosił także Jego nieskończoną wielkość? To zadanie – z punktu widzenia religijnego – wypełniają niebiosa, czyli wszechświat ze swoją bezgranicznością.

Obserwowanie firmamentu ma moc przeniesienia naszego umysłu aż ku jego najdalszym granicom, na skraj rozbicia się na mieliźnie. Przyprawia nas o zawrót głowy. Sama Droga Mleczna zawiera nie mniej niż sto miliardów gwiazd, a pomyśleć, że nasze najsilniejsze teleskopy mogą zaobserwować aż dziesięć miliardów galaktyk podobnych do naszej! Najdalsza znana nam gwiazda leży od nas w odległości czternastu miliardów lat świetlnych. Aby zdać sobie sprawę, co to oznacza, wystarczy pomyśleć, że Słońce – które jest oddalone od Ziemi prawie o sto pięćdziesiąt milionów kilometrów – potrzebuje nieco ponad osiem minut, aby przesłać do nas swoje światło. Przy użyciu naszej wyobraźni nie jesteśmy w stanie ogarnąć, co znaczą takie wyrażenia jak „miliardy lat świetlnych”. Jesteśmy skazani na bezsilność i pokorę: „Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców, księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził, czym jest człowiek, że o nim pamiętasz?” (Ps 8,4-5). Rodzi się to charakterystyczne uczucie zdumienia, które prawie zawsze przygotowuje do wiary i towarzyszy jej.

Jakie jest zatem zadanie człowieka w tym wszystkim? „Niebo i ziemia – zostało napisane – pełne są Jego chwały” (por. Ps 148,13). Można by rzec, są nią brzemienne. Ale same nie mogą „pozbyć się tego brzemienia”. Jak ciężarna kobieta, również one potrzebują sprawnych rąk akuszerki, aby wydać na świat to, czym są „brzemienne”. I tymi „akuszerkami” Bożej chwały powinniśmy być właśnie my. Ileż musiał czekać wszechświat, jak długą drogę musiał przejść, aby dotrzeć do tego miejsca! Miliony i miliardy lat, podczas których materia z racji swej bezkształtności z trudem zdążała ku światłu świadomości, jak soki żywotne, które z podglebia znoszą się ku wierzchołkowi drzewa, by rozejść się, rodząc kwiaty i owoce. Ta świadomość została w końcu osiągnięta, kiedy we wszechświecie pojawił się „fenomen ludzki” (P. Teilhard de Chardin). Ale teraz, kiedy wszechświat osiągnął swój cel, wymaga, aby człowiek wypełnił swoje zadanie, to znaczy – jeśli tak można powiedzieć – aby przejął kierownictwo chóru i w imieniu wszystkich zaintonował „Chwała Bogu na wysokościach nieba!”.

Błogosławiony Henryk Suzo (zm. 1366) mówił: Gdy śpiewałem we Mszy te pochwalne słowa Sursum corda, […] stawiałem przy sobie wszystkie stworzenia, które Bóg umieścił w niebie i na ziemi, we wszystkich czterech pierwiastkach – każde z osobna i po imieniu, a więc: ptaki powietrzne, leśne zwierzęta, ryby w wodzie, liście i trawę na ziemi, nieprzeliczone ziarnka piasku w morzu, nadto wszystkie pyłki migocące w słońcu, kropelki wody, te – z rosy, śniegu czy deszczu – które kiedykolwiek spadły na ziemię, i życzyłem sobie, żeby każda z tych rzeczy wydawała słodkie, przejmujące akordy, wychodzące z najgłębszych pokładów mego serca i żeby w ten sposób wiecznie rozbrzmiewał nowy, podniosły hymn pochwalny na cześć najmilszego i najłaskawszego Boga. […] A jak kierownik chóru, sam pełen zapału i uniesienia, innych porywa do śpiewu, tak i ja pragnąłem wszystkich rozradować. Weźmy do ręki kwiat albo kamień i przyjrzyjmy się im nie z punktu widzenia naukowego, ale z perspektywy miłości Boga do człowieka, rozciągającej się także na rzeczy. Można zobaczyć piękno tej miłości w źdźble trawy, w liściu, w gałązce, włączając nasze życie w życie wszechświata. Góry, morze, kwiaty, zwierzęta: w każdym z tych stworzeń powinniśmy rozpoznać zamiar Jego miłości do nas. I podziękować Mu w imieniu natury, która nie może mówić. Pobożność szeroka jak świat powinna być odpowiedzią na bezgraniczną miłość Stwórcy.

Ale nie możemy zakończyć, nie wspominając o największym piewcy stworzenia, o świętym, który bardziej niż ktokolwiek inny i wcześniej niż ktokolwiek inny w świecie chrześcijańskim uczynił z niego miejsce doksologii – o Franciszku z Asyżu. Jego postawa wobec stworzenia ukazała coś nowego, co zdumiało jego współczesnych. Jego pierwszy biograf, Tomasz z Celano, tak o tym mówi: Ogarnia całe stworzenie niesłychanym uczuciem miłości, wychwalając je ze względu na Pana i zachęcając do oddawania Mu chwały. […] Braciom ścinającym drzewo na opał zakazuje wyrąbywać całe drzewo, aby zachowało nadzieję na wypuszczenie nowych pędów. Domaga się, żeby ogrodnik nie otaczał granic ogrodu rowem, by w stosownym czasie zieleń traw i piękno kwiatów dawały świadectwo o wspaniałym Ojcu wszystkich rzeczy. W ogrodzie zaleca tworzyć ogródek z pachnących i kwitnących ziół, aby przywoływały u patrzących pamięć o rozkoszy wiecznej. Zbiera na drodze robaki, żeby nie zostały zdeptane nogami, i nakazuje dostarczać pszczołom miód oraz najlepsze wina, aby w czasie zimowego chłodu nie zginęły z braku pożywienia. Do wszystkich zwierząt zwraca się przyjaźnie po imieniu, choć w każdym gatunku dzikich zwierząt szczególną miłością darzy łagodne.

Wydaje się, jakby niektóre jego zalecenia były napisane dzisiaj, pod naciskiem obrońców środowiska. Ale różni ich duch. Franciszek chce odkryć inny sposób cieszenia się rzeczami, to znaczy ich kontemplowanie, a nie posiadanie. On może się radować każdą rzeczą, ponieważ zrezygnował z posiadania którejkolwiek z nich. Kiedy pisze Pieśń słoneczną, może kontemplować stworzenie już tylko duszą, ponieważ jego oczy są niemal zgaszone, a światło „brata słońca” zadaje mu tylko przeszywający ból.

Posiadanie wyklucza, kontemplacja włącza; posiadanie dzieli, kontemplacja mnoży. Tylko ktoś jeden może posiadać jezioro, park, a wszyscy pozostali są z niego wykluczeni. Tysiące mogą kontemplować to samo jezioro i park i wszyscy cieszą się nimi, nie odbierając ich nikomu. Nauka chrześcijańska o stworzeniu i przykład Franciszka skłaniają nas do odkrycia na nowo kontemplacyjnego wymiaru życia. Nie tylko jako doświadczenia czerpania korzyści estetycznych, ale także jako jedynej gwarancji ocalenia stworzenia, jako spełnienia naszego najważniejszego powołania, którym jest „wielbienie chwały Bożej”, jako drogę naszego powrotu do Boga.

Na koniec przyłączmy się do Franciszka w uwielbieniu Stwórcy znaną piosenką, która zawiera w sobie jego Pieśń słoneczną:

Laudato sii, o mi Signore,
Laudato sii, o mi Signore,
Laudato sii, o mi Signore,
Laudato sii, o mi Signore.

Niech Cię wysławi to, co stworzyłeś:
Słońce na niebie, księżyc wśród nocy.
Gwiazdy świecące, wiatry gwałtowne,
Żywioły wodne, ogień gorący.
I siostra nasza, matka ziemia,
Ta, co nas żywi i wychowuje,
Słodkie owoce, kwiaty i zioła,
I szczyty górskie, morskie głębiny.
Trzeba nam chwalić Ciebie, o Boże,
Trzeba nam śpiewać Tobie, o Boże,
Bo to jest sensem naszego życia.
Niech całe życie będzie piosenką!

 

Raniero Cantalamessa OFMCap, Nasza wiara, Kraków 2018


Polecamy:

               

Toczy się w nas wewnętrzna wojna

Toczy się w nas wewnętrzna wojna

Królestwo wewnętrznie skłócone, niemające jedności, a więc żyjące sprawami, które są ze sobą sprzeczne, nie może się ostać. Samo się rozpadnie, bez względu na to, jak władcy owego królestwa będą się nawzajem oszukiwać. Warto zobaczyć, jak pracujemy nad grzechami i słabościami, bo często tak naprawdę walczymy ze sobą, zamiast pracować nad sobą z miłością i łagodnością.

Są ludzie, którzy widzą dzieła Boga i twierdzą, że to dzieła diabła. Jest w nas taka przewrotność, że kiedy doświadczymy działania Pana, a czujemy, że ono mogłoby nas do czegoś obligować, to wtedy wolimy powiedzieć, że nam się wydawało, że to taki duchowy żart, że OK, zgadzamy się, ale później i tak coś wymyślimy, by usprawiedliwić nasze lenistwo. Byle się nie przyznać wprost, że Jezus nas do czegoś wzywa. I to wkurza Pana najbardziej. Takie nasze kręcenie, szukanie dziury w całym, nasze malkontenctwo.

Kiedy mocno doświadczamy Boga i Zły od nas ucieka, grozi nam uśpienie naszej czujności. Jest nam dobrze, wszystko się kręci. Tymczasem Zły odchodzi na moment, by później wrócić z kompanami. By zaatakować znów, ale już z większą mocą. A my się nagle budzimy „z ręką w nocniku” i nasz stan jest jeszcze gorszy (por. Łk 11,26).

„Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie. Lecz gdy mocniejszy od niego nadejdzie i pokona go, zabierze całą broń jego, na której polegał, i łupy jego rozda”. Zostaliśmy niesamowicie obdarowani. Mamy Boga, przyjaciół, możliwości wzrostu, rozmowy, rozumienia tego, co się z nami dzieje. Jesteśmy mocarzami. Ale ktoś, kto dużo otrzymuje, w pewnym momencie staje się tłusty. Je, je, je i tyje. Przestaje dbać o siebie, bo już nie musi, już wszystko ma.

I to jest jego koniec, bo przestaje czuwać. Wtedy przychodzi nieprzyjaciel i wszystko grabi. Nie zostawia nic. Przywołam słowa Seve’a Jobsa: „Wasz czas jest ograniczony, więc nie marnujcie go na życie życiem innych. Nie dajcie złapać się w dogmat, którym jest życie koncepcjami myślenia innych ludzi. Nie pozwólcie, by szum opinii innych zagłuszył wasz własny wewnętrzny głos. I co najważniejsze, miejcie odwagę podążać za głosem waszego serca i intuicji. One w jakiś sposób już wiedzą, kim naprawdę chcecie być. Wszystko poza tym jest drugorzędne”. Naprawdę musimy się pozytywnie sprężać. Z każdej chwili wyciągać na maksa, co się da. Czyli nic innego, jak magis: więcej, bardziej żyć. Nie marnować czasu, nie łazić w zawieszeniu, ale żyć.

Jobs w tym znanym już dobrze tekście mówi, żeby być wolnym. W dobry sposób uniezależniać się od innych. To nie jest proste. Tu nie idzie o głupi bunt, o tupanie nogami, ale o pozwolenie sobie na ryzyko samodzielnego i mądrego myślenia. Ono ma się realizować w podążaniu za pasjami, a pasja to umiejętność dobrego zagospodarowania czasu. Budowanie siebie, swojego życia, a nie efekciarstwo i ciągłe zwalanie odpowiedzialności za nie na innych i na niekończące się problemy.

Jezus i Jobs mówią to samo. Droga – którą my przeżywamy jako chrześcijanie – jest walką. Nie z kimś, ale o siebie. Jeśli nie walczymy, jesteśmy przeciętni, jesteśmy zwykłym szarym tłumem. „Pozostań nienasycony.

Pozostań nierozsądny”. To słowa, które cytuje Jobs. Można je zrozumieć na dwa sposoby. Głupio i mądrze.

Można się głupio buntować, wszystko podważać, niszczyć, nic nie robić, kierować się niskimi pożądaniami. Można. Ale można i mądrze. Przejawem takiej mądrości jest ciągłe nienasycenie. Czyli taka postawa, którą w chrześcijaństwie (teoretycznie) żyjemy na co dzień. Szukam więcej. Szukam rozwiązania dla swoich zranień, problemów, nie uciekam przed ich rozwiązywaniem. Być nierozsądnym to nie kwestia tego, że masz nie myśleć, to właśnie kwestia myślenia sercem. Nie emocjami, rozchwianymi uczuciami, ale uporządkowanym sercem. Jak to robić? Na modlitwie. Siadam na swoich czterech literach przed Bogiem i pytam się, jak wygląda moje życie.

Być nierozsądnym to nic innego jak wyjść z myślenia świata, które jest bardzo interesowne. Świat żyje zasadą „wzajemności”: ty mi dobrze, ja ci dobrze. Dla chrześcijanina to za mało. Być nierozsądnym i iść za Jezusem to być człowiekiem, który nie przedkłada własnej korzyści nad korzyść drugiego. To wychodzić z własnego egoizmu. Miej serce, w którym nie ma rozdwojenia, albo przynajmniej o takie walcz. I nie bój się być innym, walczyć pod sztandarem Wielkiego Wojownika.

Nawet gdybyś musiał codziennie na nowo się na to decydować. Nie bój się iść pod prąd, nie bój się dopuścić w swoim sercu tego jednego – jesteś wezwany do wielkich rzeczy!

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy:

               

Abp Grzegorz Ryś o grzechu zaniedbania

Abp Grzegorz Ryś o grzechu zaniedbania

Zawsze rozbijałem się o pytanie: Właściwie dlaczego bogacz został potępiony? (zob. Łk 16,19–30). Przypowieść nie oskarża go o żadne przestępstwa czy zbrodnie. Nie mówi, że swego bogactwa dorobił się w niegodziwy sposób. Wspomina tylko, że „dzień w dzień świetnie się bawił” – że korzystał ze swojego majątku, żyjąc wygodnie i przyjemnie. Czy to grzech?

Tym razem przypowieść otworzyła mi się przy pomocy najprostszego, wręcz banalnego klucza. Bogacz zostaje potępiony nie za to, co zrobił; zostaje potępiony za to, czego nie zrobił!

Nie zrobił mianowicie żadnego kroku w kierunku leżącego na jego progu biedaka. Wiedział o nim – z dalszego ciągu przypowieści wynika, że znał nawet jego imię… Nigdy nie zareagował.

Nie zdobył się na to, by podzielić się z potrzebującym swoim jedzeniem, piciem, ubraniem, mieszkaniem. Właśnie to było jego winą: to, czego nie zrobił! To grzech, który nazywamy grzechem zaniedbania i wyznajemy podczas każdej Eucharystii, mówiąc: „bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem”.

Czy nie jest jednak tak, że w tym krótkim katalogu „zaniedbanie” wydaje nam się najmniejszym problemem?

Potępiony za zaniedbanie. To niejedyny taki tekst Jezusa. W uszach mamy przecież ciągle refren minionego Nadzwyczajnego Jubileuszu Miłosierdzia: „Byłem głodny, a nie daliście mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście mi pić; byłem przybyszem (dosłownie «obcym»), a nie przyjęliście mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście mnie; byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście mnie”. I pointa: „i pójdą w ogień wieczny” (zob. Mt 25,31–46).

Skąd wzięło się zaniedbanie bogacza? Czy tylko i wyłącznie z jego wygody i egocentryzmu? Nie. Jezus gdzie indziej identyfikuje źródło jego postawy i problemów. Otóż w otchłani bogacz słyszy z ust Abrahama, że nigdy nie potraktował z należytą powagą „Prawa i Proroków”. Tym, co mogło go uchronić od „przyjścia na to miejsce kaźni” (i co ciągle jeszcze może uchronić jego braci – a więc nas!), była (i jest) lektura Biblii, przyjęcie z posłuszeństwem Bożego Słowa. „Macie Mojżesza i Proroków” – mówi Jezus. „Słuchajcież ich!” (por. w. 29).

Przy tej okazji dostajemy więc do ręki swoisty interpretacyjny klucz do Biblii. O czym jest Słowo? Na czym się koncentruje Jego pouczenie? Nie na przestępstwach. Nie na katalogowaniu złych czynów. Słowo uczy miłości. Na nią uwrażliwia. Do niej przynagla i uruchamia. Wyposaża. Wspomaga łaską. Pomnaża wyobraźnię. Słowo nie uczy przede wszystkim „niepostępowania źle”; uczy „postępowania dobrze” – uczy czynić dobro. Nie zaniedbać go, gdy się staje możliwe.

„Kluczem do Biblii” jest przykazanie miłości.

Abp Grzegorz Ryś


Polecamy:

               

O pokonywaniu diabelskich pokus

O pokonywaniu diabelskich pokus

Sławomir Rusin: Dlaczego szatan nienawidzi człowieka? Ojcowie Kościoła mówili, że z zazdrości o to, iż człowiek został przez Boga wywyższony. Może diabeł cały czas próbuje Bogu udowodnić, że się co do nas mylił?

Ks. Wojciech Węgrzyniak: To chyba najbardziej przekonująca teoria. Ale tylko teoria. Nie mamy danych biblijnych, które pokazywałyby, dlaczego szatan powiedział Bogu: „Nie będę służył”.

Anioł jest istotą par excellence funkcyjną. Anioł, angelos po grecku, oznacza posłany. Jego głównym zadaniem jest być między Bogiem a nami i nam usługiwać. Pan Bóg, stwarzając świat, dał nam do pomocy stworzenia, nie tylko cielesne, ale też duchowe, aniołów właśnie. Wierzymy, że część z tych aniołów stwierdziła jednak, iż takiemu marnemu stworzeniu jak my nie będzie służyć.

To tak jakby nam Bóg powiedział, że mamy służyć mrówkom. Prędzej byśmy je zdeptali, niż im służyli. I chyba podobny rodzaj pychy był w tych upadłych aniołach, w diable.

Pycha jest jednym z największych grzechów, zaciemnia relacje: „Udowodnię ci, że jestem lepszym stworzeniem”. A bycie lepszym od kogoś zakłada posiadanie nad nim władzy: „Będziesz mnie słuchał! Zrób to!”. „Nie, nie zrobię. Mam mocne postanowienie”. „Zrobisz to, zobaczysz”. „Nie, nie mogę. To nie jest dobre”. „Zrób to!”. „Nie zrobię, modlę się codziennie, chodzę do kościoła. Nie, naprawdę, ja wiem, że to jest dla mnie złe…”. „Zrób to!… I widzisz, zrobiłeś. I kogo posłuchałeś, kto jest twoim panem?”. Można powiedzieć, że diabeł codziennie się cieszy, iż jest panem tego świata, chociaż nie jest intronizowany.

Czy myślenie o świecie jako diabelskiej domenie, jest zgodne z Biblią?

Właśnie nie do końca. Wszystko, co stworzył Bóg, było przecież dobre. Wszystko, co mnie spotyka, musi być więc dobre, dla mojego dobra lub wykorzystane dla mojego dobra. I tak powinniśmy patrzeć na świat. Pokonanie pokusy daje ogromną energię. Gdyby Ewa powiedziała wężowi „nie”, zyskałaby wielką moc. Jezus odpowiedział diabłu „nie”, i co się stało? Przez trzy lata działał cuda. Kiedy drugi raz powiedział diabłu „nie”, zmartwychwstał. Gdyby człowiek nie upadł, miałby wielką moc, ale jeśli upadnie i podniesie się, jeśli mimo wszystko zwycięży, to zyska o wiele więcej, stanie się o wiele silniejszy.

„Zmieniać w dobro to, co mnie spotyka” – to jest chrześcijańska, biblijna postawa. Jeżeli mam żonę, a spotkałem naprawdę świetną i piękną koleżankę i ona się we mnie zakochała i to się jakoś rozwija, to nie powinienem panikować, tylko pomyśleć: „Acha, ta sytuacja jest po to, żebym jeszcze bardziej pokochał żonę. Jak wykorzystać do tego tę siłę, która się we mnie rodzi, żeby bardziej pokochać żonę?”. Gdy w moim życiu pojawia się pokusa, to znaczy, że w tej dziedzinie jeszcze jestem słaby, a mogę być naprawdę mocny. Pan Bóg mnie ćwiczy, bo chce, żebym dorósł i zaczął jeść stały pokarm, a nie duchowe mleko dla niemowląt.

Każdy, kto uprawiał jakiś sport, długo pracował nad jakimś projektem, wie, że przychodzi moment znużenia i wtedy odzywa się nasz przeciwnik: „nie warto”, „nie tańcz, nie trenuj”, „rzuć te skrzypce”.

Ale tu nie musi być diabelskiej, czyli ponadnaturalnej, przyczyny, możemy być po prostu zmęczeni.

Dla mnie nie jest ważne, czy diabeł jest naturalny czy ponadnaturalny. Kwestie definicji zostawmy dogmatyce. Ważne jest to, że wiem, iż mam przeciwnika. I wiem, że jeśli się poddam, to przegram. Jedynie wytrwałość i walka z przeciwnościami sprawiają, że człowiek staje się silny.

Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Nie chodzi o to, żeby prosić o pokusy, ale żeby je jak najlepiej wykorzystać. Kiedy zwyciężymy raz, drugi, to odkryjemy, że wygrywanie daje radość, że buduje.

Bywają jednak również niezwykle ciężkie chwile, kiedy trudno się podnieść.

Owszem. Pamiętajmy jednak o tym, że Bóg jest dobry i świat też – to jest aksjomat. Nie rozumiemy cierpienia w naszych rodzinach, cierpienia małych dzieci, wielkich tragedii na świecie. I nie ma w tym nic dziwnego.

Co nam jednak da ich zrozumienie? Co by dało Maksymilianowi Kolbemu zrozumienie Auschwitz? Najwięcej daje zaufanie, nie zrozumienie.

Bóg jest naszym Ojcem, a w życiu każdego dziecka przychodzi moment, gdy wydaje mu się, że rodzic jest jego wrogiem. Są wspaniałe lata, kiedy dzieci ufają rodzicom i ci są dla nich największymi autorytetami, ale potem przychodzi moment, gdy czternastoletni syn, na którego rodzice wydali już ponad sto tysięcy złotych, zarobionych w pocie czoła, nie wierzy, że rodzice go kochają, bo nie pozwalają mu przyjść po godzinie 22 do domu. Podobnie jest z nami i Panem Bogiem. Diabeł stara się nam wmówić: „Pan Bóg cię nie kocha, On chce cię zniszczyć”. Pozostaje wtedy jedno i tylko jedno – zaufanie Bogu. I to jest największa próba w naszej relacji z Bogiem.

Chrystus na krzyżu pokonał diabła, a on wciąż działa. Dlaczego?

Na krzyżu Chrystus pokazał raz na zawsze, że jest od szatana mocniejszy. Dzięki temu wiemy, do kogo się uciekać, kiedy diabeł będzie nas próbował. Zwycięstwo Chrystusa jest zarazem już i jeszcze nie. Jezus już zwyciężył szatana, ale ja nie jestem Jezusem. Zwyciężam szatana za każdym razem, kiedy jestem blisko Jezusa.

 

Ks. dr Wojciech Węgrzyniak, prezbiter archidiecezji krakowskiej, biblista, adiunkt w Katedrze Egzegezy Starego Testamentu na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie, ceniony rekolekcjonista i kaznodzieja. Prowadzi stronę internetową www.wegrzyniak.com


Polecamy:

               

Spowiedź – najtrudniejsze pytania internautów

Spowiedź – najtrudniejsze pytania internautów

Powracająca autoerotyka

Jak spowiadać się z grzechu masturbacji i oglądania pornografii? Jak to robić umiejętnie, gdy wchodzi się w te grzechy regularnie? Podobno nie zawsze jest to grzech ciężki, gdy jest na przykład nałogiem? Jak rozpoznać, kiedy jest to nałóg? Co zrobić, jeśli spowiednik nie rozumie tego problemu i sądzi, że penitent czyni to dla przyjemności, a nie z powodu frustracji seksualnej, nad którą nie jest w stanie zapanować? Czy wtedy chodzenie do spowiedzi ma sens? Czy można po popełnieniu tego grzechu przyjmować Komunię Świętą (spotkałem się z taką możliwością, jeśli jest to nałóg)? Co zrobić, jeśli 2–3 dni po spowiedzi wraca się do tego grzechu?

Jak to jest z tym postanowieniem poprawy? Jeśli znów upadnę w ten sam grzech, to czy muszę to zaznaczyć w następnej spowiedzi? Czy dostanę rozgrzeszenie, jeśli jestem w niewoli nałogu (np. seksualnego?)

W takiej sytuacji warto mieć stałego spowiednika, który będzie znał nasze uwarunkowania. Z nim najlepiej rozmawiać o takich problemach, ponieważ są to kwestie bardzo indywidualne. Być może rzeczywiście w pewnym momencie będzie potrzebna już psychoterapia i to będzie forma pokuty dla takiej osoby – że podejmie wysiłek pracy terapeutycznej, aby umocnić wolę czy też zmienić nawyki. To będzie znak jej nawrócenia. Powtarzam jednak, że do tego najlepsze jest spokojne rozeznawanie ze stałym spowiednikiem.

Pamiętajmy, że jeśli się pojawia nałóg, to trudno mówić o dobrowolności pewnego działania, jednak i przy nałogu może wystąpić jakaś dobrowolna grzeszność przy inicjowaniu go. Z definicji jednak jeśli trwa nałóg, to jest to jakieś zniewolenie, uwikłanie woli. W konkretnych sytuacjach musi to rozpoznać spowiednik, ponieważ pojawia się problem, gdzie obok oceny moralnej i spowiedniczej powinna przebiegać granica ewentualnej interwencji terapeutycznej.

Są takie sytuacje (oczywiście nie sugeruję, że tak jest w opisanych przypadkach), gdy kompulsja jest tak intensywna, że masturbacja jest reakcją na każdy, nawet najdrobniejszy, stres. Trudno tu mówić o sytuacji kontroli moralnej. W takiej sytuacji ewidentnie dążeniem do nawrócenia będzie to, że w trosce o siebie ktoś podejmie terapię.

Spowiedź a wymuszona przemoc

Czy warto się spowiadać, jeśli jest się pewnym, że nadal będzie się grzeszyć? Na przykład jeśli człowiek stosuje przemoc fizyczną lub psychiczną na napastnikach w ramach obrony siebie lub swojej rodziny?

Obrona konieczna nigdy nie jest grzeszna. Jeżeli ktoś wyrządzi krzywdę, ba, nawet zabije kogoś, gdy broni siebie, swojej rodziny, majątku i występuje tu w obronie koniecznej, to trudno mówić o odpowiedzialności moralnej, że jest to grzech. W takich sytuacjach rozstrzyga motywacja – czy ktoś siebie broni, czy chce kogoś zniszczyć.

Powracający grzech a wybaczenie Boga

Czasem wydaje mi się, że niepotrzebnie chodzę do spowiedzi, skoro i tak potem zawsze to wraca, nie wiem nawet kiedy, i myślę też, że Bóg mi tego nigdy nie zapomni.

Takie niepokoje mogą mieć dwa źródła. Po pierwsze, ktoś może mieć problem z wybaczeniem sobie jakiegoś grzechu. Często bywa tak, że Bóg nam wybacza, ale my nie potrafimy sobie wybaczyć. Wtedy to jest problem, z którym trzeba się zmierzyć i szukać pomocy. Radziłbym porozmawiać ze spowiednikiem.

Po drugie, ktoś może mieć problem z uwikłaniem swojej woli, nie być pewnym, czy rzeczywiście odrywa się od grzechu, czy go naprawdę nie chce. To też jest do rozważenia ze spowiednikiem, do omówienia, jakie warunki są potrzebne, by spowiedź była ważna. Ktoś może się zastanawiać, że jeśli w danym momencie uległ, to gdy wyjdzie od spowiedzi, może znowu ulec. Bądźmy jednak pewni, że Bóg wybacza.

Żal za grzechy

Mam problem ze zdefiniowaniem żalu za grzechy – na przykład w kwestii grzechu cudzołóstwa. Spowiadam się z niego tylko dlatego, że przez wiele lat słyszałam, że jest to grzech. Owszem, często po zgrzeszeniu żałuję, że to zrobiłam, ale dlatego że jestem zła na siebie za bycie tak słabą. Irytuje mnie, że pragnienie mojego ciała jest silniejsze od mojego zdrowego rozsądku. Równocześnie przez świadomość mojej słabości wiem, że ten grzech się powtórzy i nie wiem, czy za każdym razem mam biegać z nim do spowiedzi, czy sobie odpuścić. Co to za żal i postanowienie poprawy, skoro w głębi wiem, że i tak to zrobię ponownie?

Żal za grzechy w sakramencie przede wszystkim zakłada odniesienie do Boga. W tym kontekście nie wystarcza sam żal etyczny, że się coś zrobiło. Więc nie tyle „żałuję, że coś zrobiłem”, ale „żałuję, że to zrobiłem, bo to obraża Boga”. Po drugie ten żal zakłada dobrą wolę: „nie chcę tego robić, bo Ciebie, Boże, to obraża”. Ten akt musi być szczery, jeśli spowiedź ma być ważna. Natomiast to nie daje gwarancji, że do śmierci nie będę już grzeszyć.

Piotr Jordan Śliwiński OFM Cap


Polecamy:

                

Grzech i lęk. Co je ze sobą łączy?

Grzech i lęk. Co je ze sobą łączy?

Pewne teksty Starego Testamentu, zawierające normy dotyczące karania winnych, mogą budzić w nas grozę swoją surowością, bowiem w naszych czasach jesteśmy przyzwyczajeni do zupełnie innych metod wymierzania kary. Pamiętajmy jednak, że mówimy tu o innych czasach, innym sposobie myślenia, a surowa kara jest też przejawem pedagogii, mającej na celu powstrzymanie ewentualnych naśladowców sprawców zła.

Księga Powtórzonego Prawa nakazuje Izraelitom tak postępować wobec kogoś, kto namawiałby ich do służby obcym bogom: „Ukamienujesz go na śmierć, ponieważ usiłował cię odwieść od Pana, Boga twojego, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej, z domu niewoli. Cały Izrael, słysząc to, ulęknie się i zaniecha tego zła pośród siebie” (Pwt 13,11n). Temu samemu celowi (tzn. wzbudzeniu lęku w ludzie, by zaniechał zła) ma służyć wyrok śmierci na tego, kto sprzeciwia się kapłanowi (por. Pwt 17,13), na oszczercę (19,17nn) i na nieposłusznego syna (por. Pwt 21,21).

Co więcej, Bóg zapowiada przez Mojżesza, że jeśli naród wybrany sprzeniewierzy się Bożemu Prawu, zostanie wygnany ze swojej ziemi do obcych narodów, gdzie będzie żył w nieustannym lęku i poczuciu zagrożenia życia. „Nie zaznasz pokoju u tych narodów ani stopa twej nogi tam nie odpocznie. Da ci tam Pan serce drżące ze strachu, oczy wypłakane z tęsknoty i duszę utrapioną. Życie twe będzie u ciebie jakby w zawieszeniu: będziesz drżał dniem i nocą ze strachu, nie będziesz pewny życia. Rano powiesz: Któż sprawi, by nadszedł wieczór, a wieczorem: Któż sprawi, by nadszedł poranek – a to ze strachu, który twe serce będzie odczuwać na widok, jaki stanie przed twymi oczami” (Pwt 28,65-67).

Tylko Bóg wie, jak naprawdę uszczęśliwić człowieka, tylko On potrafi zapewnić swoim wiernym pokój i dobrobyt. Izrael zgodził się przecież dobrowolnie służyć Panu, zawarł z Nim przymierze; Bóg był przez długie lata jedynym władcą Izraela. Później jednak wśród ludu pojawiło się pragnienie, by mieć ziemskiego króla, podobnie jak jest u innych narodów. Nie zadowolono się wyłącznym przewodnictwem Boga. Wobec tej decyzji Izrael otrzymuje znak Bożego niezadowolenia: jest nim nagła burza, niezwykła o tej porze roku, grożąca zniszczeniem plonów. Samuel pomaga odkryć Bożą pedagogię, wzywając lud do odrzucenia lęku. „Mówił cały naród do Samuela: «Módl się do Pana, Boga twego, za swymi sługami, abyśmy nie zginęli. Dodaliśmy bowiem do wszystkich naszych win to, że żądaliśmy dla siebie króla». Na to Samuel dał ludowi odpowiedź: «Nie bójcie się! Wprawdzie dopuściliście się wielkiego grzechu, nie opuszczajcie jednak Pana, lecz służcie Mu z całego serca!»” (1 Sm 12,19-20).

Celem Bożego działania jest nawrócenie człowieka, lęk nie jest celem, a jedynie środkiem wychowawczym, często występującym tylko w słowach ostrzeżenia przed złem. Bóg nie chce, by człowiek żył w lęku. Strach, podobnie jak ból, to lampki kontrolne wskazujące, że dzieje się coś niewłaściwego, co wymaga podjęcia zdecydowanych działań. O tych Bożych metodach wyraźnie mówi Elihu w Księdze Hioba, stwierdzając, że „Bóg otwiera ludziom uszy, przerażenie budzi w ich sercach. Chce odwieść człowieka od grzechu i męża uwolnić od pychy” (Hi 33,16-17).

Grzesznik nieraz ma świadomość tego Bożego działania, zresztą sama myśl o konfrontacji z absolutną świętością budzi w nim niepokój, dlatego naiwnie próbuje schować się przed Bogiem lub ukryć przed Nim swoje złe czyny. Po raz pierwszy spotykamy się z tą postawą tuż po grzechu pierworodnym, gdy Adam odpowiada Bogu: „Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi i ukryłem się” (Rdz 3,10). To Bóg szuka człowieka, to Bóg woła: „Gdzie jesteś?”, a człowiek łudzi się, że skryje się przed uważnym spojrzeniem Wszechmocnego.

W Starym Testamencie nieraz podkreśla się, że grzesznicy próbują ukryć się za zasłoną nocy, a szczególnie dotyczy to – także z innych, oczywistych względów – grzechu cudzołóstwa. Księga Syracha tak objaśnia logikę postępowania grzesznika: „Człowiek, popełniając cudzołóstwo, mówi do swej żądzy: «Któż mnie widzi? Wokół mnie ciemności, a mury mnie skrywają, nikt mnie nie widzi – czego mam się lękać? Najwyższy nie będzie pamiętał moich grzechów». Tylko oczy ludzkie są postrachem dla niego, a zapomina, że oczy Pana, dziesięć tysięcy razy jaśniejsze niż słońce, patrzą na wszystkie drogi człowieka i widzą zakamarki najbardziej ukryte” (Syr 23,18n).

Czego mam się lękać, skoro nikt mnie nie widzi – myśli naiwnie cudzołożnik. Czy rzeczywiście nikt? Do tak myślących grzeszników można odnieść Boże słowa zapisane przez Izajasza: „Kogo się lękasz i boisz, że Mnie chcesz oszukać? Nie pamiętasz o Mnie, nie dajesz Mi miejsca w twym sercu. Czyż nie tak? Ja milczę i przymykam oczy, ty się Mnie nie boisz” (Iz 57,11).

Bardzo ciekawy – choć niełatwy – tekst na temat lęków grzeszników zawiera Księga Mądrości.

Część tej księgi zawiera opis różnych wydarzeń z dziejów Izraela, przedstawionych w bardzo szczególny sposób: nie podawane są nazwy własne, imiona, co nadaje omawianym wydarzeniom charakteru bardziej uniwersalnego (można by rzec: by każdy mógł się w nich odnaleźć). W interesującym nas fragmencie grzeszni Egipcjanie, pragnący ukryć popełniane zło, przeżywają trwogę wobec plagi ciemności, pod wpływem której na domiar złego ich wyobraźnia przedstawia straszliwe obrazy: „Ci, którzy mniemali, że się ukryją z grzechami tajemnymi pod ciemną zasłoną zapomnienia, pogrążeni zostali w ciemnościach, wielce zatrwożeni i przerażeni zjawami. Bo i chroniąca ich kryjówka nie zabezpieczała przed strachem: rozlegały się wokół przerażające odgłosy, ukazywały się ponure zjawy o posępnych twarzach” (Mdr 17,3-4).

W szczególny sposób autor Księgi Mądrości podkreśla rolę egipskich czarnoksiężników. Magiczna władza zdawała się zapewniać bezpieczeństwo zarówno im samym, jak i tym, którzy się do nich zwracali, tymczasem wobec przerażających ciemności i niepokojących odgłosów również oni okazują się zalęknieni i bezradni: „Zawiodły kłamliwe sztuczki czarnoksięstwa, spadła haniebna kara za przechwalanie się mądrością. Ci, którzy przyrzekali duszę schorzałą uwolnić od strachów i niepokojów, sami chorowali na strach wart śmiechu. Bo nawet gdy nic przeraźliwego ich nie straszyło, przerażeni tupotem bydląt i syczeniem gadów zamierali ze strachu, nie chcąc nawet spojrzeć w powietrze, od którego nie można ujść w żaden sposób. Tchórzliwa bowiem jest nieprawość, gdy sama się potępia, i zawsze przymnaża trudności, dręczona sumieniem. Bo strach to nic innego jak zdradziecka odmowa pomocy rozumu, im zaś mniejsze jest wewnątrz oczekiwanie [pomocy], tym bardziej wyolbrzymia nieznaną, dręczącą przyczynę. A ich w tę noc rzeczywiście bezwładną i z czeluści bezwładnej Otchłani wypełzłą, uśpionych tym samym snem raz trapiły zjawy straszliwe, to znów upadek ducha obezwładniał, padł bowiem na nich strach nagły i niespodziewany” (Mdr 17,7-14).

Genialna jest definicja strachu, jaką podaje Księga Mądrości: strach to zdradziecka odmowa pomocy rozumu. Grzesznik – zwłaszcza czarnoksiężnik – ufał swojej wiedzy, logice, rozumowi, który teraz go zawodzi, a więc niejako zdradza, stąd paraliżujące uczucie bezradności. Strach zaślepia zdolność rozumowania. Jeśli grzesznik zachował jeszcze resztki prawego sumienia, ono wysyła sygnały, które również są naznaczone strachem – tym razem przed zasłużoną karą, ale jest to ostrzeżenie, które powinno nakłonić błądzącego do nawrócenia. W cytowanym tekście podkreśla się przede wszystkim dwa rodzaje takiego lęku: lęk przed ciemnością (która sama z siebie nie może przecież wyrządzić żadnej krzywdy) i lęk przed Otchłanią, która również w tym momencie nie sięga grzesznika, ale jawi mu się jako straszliwa perspektywa na przyszłość.

Jak zauważa Hans Urs von Balthasar, „lęk ludzi złych jest antycypowaną ciemnością Hadesu (…), natomiast lęk ludzi dobrych jest (…) epizodem między światłem i światłem”.

Również w Nowym Testamencie lęk bywa środkiem pedagogicznym powstrzymującym przed naśladowaniem grzeszników. Zauważamy to zwłaszcza w scenie, w której współcześni komentatorzy widzą nie tyle relację historyczną, ile raczej opowiadanie dydaktyczne: Ananiasz i Safira chcieli oszukać swych braci chrześcijan – udawali, że wchodzą całkowicie we wspólnotę dóbr, a w istocie zachowali dla siebie część pieniędzy ze sprzedanego majątku. Apostoł Piotr demaskuje kłamców i zapowiada ich rychłą śmierć. „Słysząc te słowa, Ananiasz padł i wyzionął ducha. A wszystkich, którzy tego słuchali, ogarnął wielki strach. (…) Strach wielki ogarnął cały Kościół i wszystkich, którzy o tym słyszeli” (Dz 5,5.11). Widzimy jasno cel dydaktyczny opowiadania: odstraszyć potencjalnych naśladowców czynu jerozolimskich małżonków i ukazać, jak wielkim złem jest oszukiwanie wspólnoty Kościoła.

W Pierwszym Liście do Tymoteusza czytamy o znacznie łagodniejszym środku zaradczym, który miał zniechęcić do naśladowania grzeszników: „Trwających w grzechu upominaj w obecności wszystkich, żeby także i pozostali przejęci byli lękiem” (1 Tm 5,20).

Ktoś mógłby wysunąć zastrzeżenie, że takie publiczne upomnienie jest nieewangeliczne, jednak zwróćmy uwagę na pierwsze słowa: „trwających w grzechu”. Zatem Tymoteusz już zapewne wywiązał się z Jezusowego polecenia: „upomnij go w cztery oczy… następnie weź ze sobą drugiego…”. Teraz pozostało już tylko „donieś Kościołowi”, by Kościół wziął na siebie ciężar grzechu brata, by szukał środków zaradczych, ale też by zadbał o to, żeby nikt nie naśladował podobnych czynów.

Nie myślmy, że życie człowieka prawego, wiernego Bogu upływa bez jakiegokolwiek lęku, ale jest to inny lęk. Autorzy biblijni nieraz podkreślają, że dążenie do zjednoczenia z Bogiem, do zbawienia to sprawa bardzo poważna, wiążąca się ze świadomością, że otrzymane niezmierne dobra można też niestety roztrwonić, nie odpowiadając na Boże wezwania. Cytowaliśmy już słowa Jezusa: „Bójcie się Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle” (Mt 10,28). Życie to gra o najwyższą stawkę, której nie wolno przegrać, dlatego św. Paweł zachęca Filipian: „zabiegajcie o własne zbawienie z bojaźnią i drżeniem nie tylko w mojej obecności, lecz jeszcze bardziej teraz, gdy mnie nie ma” (Flp 2,12). Nie chodzi o to, by wpadać w skrupuły, ale by traktować poważnie swoje życie chrześcijańskie, przeżywać je autentycznie.

Syrach pociesza nas ponadto, że lęk jest typowym doświadczeniem u początku podążania drogami mądrości (pamiętajmy, że dla człowieka Biblii mądrość to nie kwestia wiedzy, ale mądrego życia zgodnego z Bożymi wskazówkami). Później jednak lęk znika, bowiem gdy ktoś pragnie mądrości, ona „z początku powiedzie go trudnymi drogami, bojaźnią i strachem go przejmie, zada mu ból swoją nauką, aż nabierze zaufania do jego duszy i wypróbuje go przez swe nakazy; następnie powróci do niego po drodze gładkiej i rozraduje go, i odkryje mu swe tajemnice” (Syr 4,17n). Lęk sprawiedliwego, związany z jego niedoskonałością, przeminie. Pozostanie tylko jedna obawa: o wytrwanie w prawdzie, by nigdy nie dołączyć do grona tych, u których lęk jest naturalnym następstwem ich czynów.

Danuta Piekarz


Polecamy: