Pokusa dialogu z Szatanem

Pokusa dialogu z Szatanem

 

On to rzekł do niewiasty…
Rdz 3,1c

 

Co mówi słowo Boże?
Kiedy pozwalamy się „wciągnąć” w stan pokusy, w którym traktujemy szatana jak powietrze – jakby nie istniał – albo drżymy przed nim tak, jakby miał absolutną władzę i jakby istniało tylko zło, wtedy łatwiej mu jest manipulować naszą wolnością. Zły skrzętnie wykorzystuje naszą ignorancję lub strach. Stają się one doskonałym żerowiskiem dla jego działania. Ignorowanie szatana czy nadmierne lękanie się go ułatwia mu zbliżenie się do nas. I tak pojawia się kolejny stan pokusy, w który chce nas wpędzić. Jest to w c h o d z e n i e  z  s z a t a n e m  w  d i a l o g. W dialogu Zły umie się doskonale maskować, tak aby pozostać nierozpoznanym. Kiedy kusił Jezusa na pustyni, potrafił odwoływać się nawet do słowa Bożego i „pobożnie” nim manipulować.

Święty Piotr przestrzega: „Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo pożreć” (1 P 5,8). „Krąży” oznacza szuka okazji do dialogu, „zaczepia”, prowokuje do rozmowy. Historia kuszenia w raju pokazuje, że szatan zachowuje się rzeczywiście jak wąż: stara się przez choćby maleńką szczelinę, którą jest ludzkie przyzwolenie, wejść w ludzkie myślenie i zaintrygować je własną „filozofią”. Bardzo zależy mu na rozmowie z człowiekiem. To uderzające: pierwsza rozmowa, jaką znajdujemy w Piśmie Świętym, to właśnie dialog człowieka z wężem. Ewa zdaje się nie zauważać szatana.

Patrząc z dystansu, wydaje się bardzo dziwne to, że nie rozpoznaje kusiciela i nie przeczuwa jego przewrotnych intencji. Jej naiwność wydaje się wręcz irytować. Chciałoby się krzyknąć: „Nie! Nie wchodź z nim w rozmowę. On nie szuka prawdy. Na pewno nie chodzi mu o dobro. Nie sprostasz jego przebiegłości!”. Tymczasem Ewa odpowiada na pytanie węża i daje się wciągnąć w rozmowę.

Pierwszym błędem, jaki człowiek popełnił w raju, był właśnie ten: nie wyczuł obecności Złego i w dobrej wierze wszedł z nim w dialog. W pierwszym ludzkim odruchu chciałoby się powiedzieć: „Jeszcze nic złego się nie dzieje”. A jednak dzieje się coś niedobrego. Pytanie: „Czy rzeczywiście Bóg powiedział…?” jest jak pozostawiony w ludzkiej myśli jad. Ta trucizna powoli przedostaje się do wnętrza i zatruwa pokój serca. Rozmowa z wężem wciąga. Szatan używa pytania jako „haka”. Otóż Ewa „zahaczona” jego pytaniem już nie jest skupiona jedynie na Bogu. Do tej pory jej życie było stanem pełnej harmonii i pokoju dzielonym z Adamem, ponieważ cała uwaga ich myśli i serca zwracała się ku Bogu. On był źródłem ich pokoju i harmonii.

Wchodząc w dialog ze Złym, odchodzi się powoli od źródła pokoju. I o to chodzi szatanowi. Jemu zawsze chodzi o to samo, ilekroć próbuje wciągnąć człowieka w rozmowę. W ten sposób chciał odwrócić uwagę Ewy od Boga, aby choć trochę zwrócić ją na siebie.

Co to oznacza dla życia?
Diabeł jest istotą, która żyje w chaosie, jest księciem ciemności, niepokoju. Jest zbuntowanym, upadłym aniołem, który odwrócił się od Boga i widzi jedynie ciemną przepaść chaosu i nicości. Odkąd przestał kontemplować Boga, stał się niespokojnym duchem. Swój niepokój próbuje przenosić teraz na każdego, z kim udaje mu się nawiązać dialog. Ponadto wie dobrze, że kiedy odwracamy uwagę od Boga, stajemy się bardziej podatni na chaos i zamęt, na błędy i kłamstwo. Tracąc czysty kontakt z Panem, tracimy zdolność kontemplacji, tracąc zdolność kontemplacji, wchodzimy w stan niepokoju i zamętu.

Każdy dialog z szatanem zaraża niepokojem. Niepokój prowadzi nas do zamętu i zagubienia. Zagubienie zaś do błędów i do upadku. Pismo Święte od pierwszych stronic przestrzega nas przed rozmawianiem z szatanem. Dialog z nim stał się początkiem wypędzenia człowieka z raju.

Jezus udziela nam mądrości i pokazuje, jak oddalać pokusę wchodzenia w rozmowę z kusicielem. Gdy Jezus przebywał na pustyni, Zły krążył, wyczekując momentu, w którym mógłby wciągnąć Go w rozmowę. Trzykrotnie podchodził do Jezusa i trzykrotnie Jezus „ucinał” szatańskie próby rozmowy. „Ucinał” je kategorycznie słowem – słowem Boga. Zakończył zdecydowanym: „Idź precz, szatanie!” (Mt 4,10).

Do rozeznania na modlitwie
Szatan szuka okazji do rozmowy ze mną. Często stwarza ku temu „niewinne” i „niegroźne” okazje. Czy zauważam w swoim życiu takie sytuacje, własne zachowania, przez które w sposób „niewinny” wchodzę w dyskusję ze Złym? Przez jaką „szczelinę” szatan najczęściej wchodzi w dialog ze mną? Co najbardziej mnie zwodzi i zmusza do zatrzymywania się na rozmowie z nim?

 

ks. Krzysztof Wons SDS, Przewodnik po stanach pokusy, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

               

Rachunek z bycia razem

Rachunek z bycia razem

Mężczyźni i kobiety – dorośli, często bogaci ludzie, szli za Jezusem. Zostawiali swój dobytek, życie, by Mu towarzyszyć. Co w Nim było takiego, że postanowili chodzić za Nim od wsi do wsi i wspierać Go swoją majętnością?

Jezus w Ewangeliach nie składał nikomu żadnych deklaracji i nie robił kampanii wyborczej. Nie musiał. Moja intuicja jest taka, że oni patrząc na Niego, dostrzegli jedyną prawdziwą Obietnicę, tę, którą złożył nam Ojciec. Ta Obietnica to nic innego jak część Boga w nas, czyli to, co jest zapisane głęboko w naszym sercu, a każdego dnia zasypywane wieloma błahymi sprawami.

Wpatrywanie się w Jezusa, chodzenie za Nim − w naszym wypadku poprzez modlitwę – choć często związane z trudem, sprawia, że nasze serca przypominają sobie to, co Bóg w nie wpisał. Kobiety usługiwały Jezusowi ze swego mienia. To współgra z tym, co mówił On o traceniu swojego życia, żeby je (od)zyskać.

Czym jest to zyskiwanie? Jest wchodzeniem w życie, takie jakie ono ma być – w jedności z Ojcem. Ojciec, Bóg – On nie chce być wpuszczany na zasadzie jakiegoś rytualno-religijnego działania. On chce, pragnie być z nami cały czas. Tak nas stworzył. Oddawanie życia nie jest formą poświęcenia, ofiary, czegoś nieprzyjemnego, oddawanie życia to tak naprawdę jego zyskiwanie. Odzyskiwanie Boga w swoim życiu to znów nic innego jak odzyskiwanie swojego prawdziwego „ja”, bez zasłony.

Oni za Nim poszli, bo znaleźli swoje miejsce. Nieistotne było, co inni o tym sądzą, ważne było, że oni znaleźli w tym wartość i spełnienie. Czy to są pobożne mrzonki? Zobacz, ile w twoim życiu było takich chwil, kiedy miałeś pewność, że „żyjesz naprawdę”, że robisz to, co kochasz, że jesteś wśród ludzi, którzy żyją podobnie jak ty – spełniając potrzeby swojego serca? I weź mi nie tłumacz od razu, że to wcale nie jest takie proste i że nie zależy od ciebie. To jest kłamstwo tych, którzy tylko obserwowali grupę ludzi, która poszła za Jezusem. Tych, którzy stali, gapili się i wydawali opinie. A czy dziś nie jest podobnie?

Ilu z nas stoi w swoim życiu i obserwuje innych. A później albo zazdrości, albo cynicznie wyśmiewa? Z każdym krokiem w życiu wchodzimy w środek jakiejś opowieści, której z pewnością nie zrozumiemy (G.K. Chesterton). Oni też nie rozumieli, w sensie zrozumienia istoty, sensu. Jednak szli. Bo choć nie rozumieli, to czuli, że tracąc – zyskują życie.

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy:

               

Pokusa dzielenia się grzechem

Pokusa dzielenia się grzechem

Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią, a on zjadł.

Rdz 3,6d

 

Co mówi słowo Boże?
„Zerwała zatem owoc”. Słowo Boże ukazuje nam moment grzechu nie jako przypadkową sytuację, nieopatrzną pomyłkę, „zapomnienie się” Ewy, ale jako owoc pewnego procesu, który rozpoczął się wcześniej.

Ewa podjęła dialog z wężem, dopuściła jego przewrotne myśli do swojego serca i umysłu. Pozwoliła się uwieść – zatem zerwała owoc. Tradycja ludowa identyfikuje zakazany owoc z jabłkiem, a to z powodu tożsamości fonetycznej, jaka w języku łacińskim istnieje pomiędzy malum – „jabłko”, i malum – „zło”. Zło jest jak owoc. Jest owocem nieodrzuconej pokusy: złych myśli, nieuporządkowanych pragnień, namiętności i zarozumiałości.

„Skosztowała…” – słowo to jest obrazem wchodzenia w rzeczywistość grzechu. „Kosztowanie” pokusy prowadzi do kosztowania grzechu. Tak jak pokusa potrafiła zająć serce i umysł Ewy, tak teraz dzieje się to pod wpływem grzechu. Grzech jest zawsze kosztowaniem zła, które sprowadza śmierć na całego człowieka. Dotyka wszystkich jego sfer. Grzech jest jak wirus, który infekuje cały organizm. Wraz z pojawieniem się grzechu wyłania się także nowy stan pokusy – pokusy w grzechu. Szatan kusi nie tylko do wejścia w grzech. Kusi także w stanie grzechu.

Tyle że w tym przypadku ma łatwiejszy dostęp do człowieka. Pokazuje to pierwsza scena, która rozegrała się po upadku Ewy. „Dała (owoc) swemu mężowi, który był z nią, a on zjadł”. Zdanie to wywołuje wrażenie szybkiego rozprzestrzeniania się grzechu. Adam jakby bez zastanowienia i bez walki przyjmuje zakazany owoc. Więcej, jeśli o Ewie napisane jest, że skosztowała, to o Adamie powiedziane jest, że zjadł. Słowo Boże ujawnia nam siłę wzrostu i przenikania zła. Pierwsza pokusa, jakiej ulega Ewa po grzechu, to pokusa dzielenia się grzechem. Ma się wrażenie, że czyni to odruchowo i że Adam także mechanicznie przyjmuje owoc i go zjada.

Oto przekleństwo grzechu pierworodnego: Ewa zraniona swoim grzechem jakby mimowolnie rani osobę, która jest najbliżej niej – swego męża.

Co to oznacza dla życia?
Grzech jest zwykle konsekwencją zerwania relacji z Bogiem, z Jego przykazaniem. W naszym życiu nie ma grzechów przypadkowych. Nie ma grzechów bez historii kuszenia i bez procesu ulegania pokusie. Słowo Boże z niezwykłą wnikliwością ukazuje nam, jak może dojść i jak często dochodzi do grzechu w naszym życiu. Pismo Święte przedstawia proces upadku, który jest naszym prawdziwym dramatem. Pokazuje, jak tracimy to, co najpiękniejsze, za cenę kosztowania czegoś, co w rzeczywistości niesie śmierć.

W każdym słowie Boga spełnia się obietnica Jezusa, który zapewnił, że pośle nam swojego Ducha. On pouczy świat o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie (por. J 16,8). On nas wszystkiego nauczy i przypomni, co zostało nam objawione (por. J 14,26). On doprowadzi nas do całej prawdy (por. J 16,13). Duch prawdy działa nieustannie w słowie Bożym. Jeśli się na nie otworzymy, Duch Boży pomoże nam rozpoznawać złość grzechu i pouczy, jak zachowywać się w pokusie. Nauka Objawienia o pokusie i złu jest nam potrzebna zwłaszcza dzisiaj, gdy w świecie nasila się proces lekkomyślnego „kosztowania” grzechu, bawienia się grzechem. Pokazywany jest on jako coś atrakcyjnego i fascynującego. Przemilcza się natomiast prawdę, że każdy grzech niesie z sobą cierpienie i śmierć. Potrafi zrujnować życie, jak było w przypadku pierwszych ludzi. Co więcej, zakosztowane zło potrafi się szybko rozprzestrzeniać. Jest wręcz namiętnie „zjadane”.

Pokusa, by podzielić się grzechem, rodzi się prawie automatycznie, w tym samym momencie, gdy go kosztujemy. Grzech zniewala. Potrafi rodzić wewnętrzny przymus przenoszenia na innych własnych zranień, spowodowanych grzechem osobistym. Każdy grzech staje się złem publicznym. Popełniony, rozpoczyna swój niszczycielski marsz. Najpierw uderza w grzesznika, potem w drugie osoby. Osobisty upadek ojca, matki, kapłana, dyrektora może stać się początkiem rozpadu rodziny, kościelnej wspólnoty, firmy.

Do rozeznania na modlitwie
Nasze upadki nie są dziełem przypadku. Każdy grzech kryje w sobie historię kuszenia. Słowo Boże nakłania mnie, abym rozeznał moje drogi gubienia się. Co stoi najczęściej u początku moich grzechów? Jakie sytuacje, relacje, zachowania rodzą we mnie pragnienie „kosztowania” zła? Jakim grzechem jestem najczęściej obarczany przez innych? Jaki grzech osobisty przenoszę na drugie osoby?

Krzysztof Wons SDS, Przewodnik po stanach pokusy, Kraków 2018


Polecamy:

               

Sumienie – krótka instrukcja obsługi

Sumienie – krótka instrukcja obsługi

 

Jak pamiętamy z katechizmu, pierwszym warunkiem dobrej spowiedzi jest rachunek sumienia. Sumienia, czyli czego? Czym jest owo sumienie, z którym mamy się jakoś obrachować? Na pewno nie zdziwi was fakt, że gdy zacząłem się nad tym zastanawiać, od razu zajrzałem do św. Tomasza z Akwinu. W końcu jest moim współbratem, dominikaninem, a ponadto wielkim teologiem i tak się składa, że pracuję w dominikańskim Instytucie Tomistycznym – a zatem zajrzałem.

Rozum, nie emocje!
Święty Tomasz mówi tak: sumienie to nic inne­go jak zastosowanie naszej wiedzy do konkret­nego czynu. Inaczej, sumienie to umiejętność świadomego działania z odwołaniem do dostępnej nam wiedzy. I tu św. Tomasz idzie o krok dalej: skoro bowiem wiedza łączy się z rozumem, to sumienie jest umiejętnością rozumnego działania, zgodnego z własnym rozpoznaniem rzeczywistości. Jeżeli działam w zgodzie z tym, co rozpoznaję, to pozostaję w harmonii ze swoim sumieniem. Kiedy zaś działam wbrew temu, co rozpoznaję, to sprzeciwiam się własnemu sumieniu, czyli działam źle.

Jednocześnie ten właśnie rozum może stanowić dla nas pewien problem, gdyż sumienie kojarzy nam się raczej z wyczuciem czy też odczuciem. „Ja tak czuję, tak to odczuwam” – mówimy nieraz, mając na myśli własne przekonanie, jednak nie w dosłownym tego słowa znaczeniu – jestem o czymś przekonany i wiem, dlaczego tak postępuję. Myślimy raczej: tak mi się wydaje, tak mi się widzi.

Trzeba to mocno podkreślić: sumienie nie jest emocją – poczuciem winy lub satysfakcji ani też takim czy innym „widzimisię”. Sumienie to wiedza, jaką dysponuję, przyłożona do działania, które podejmuję. Prosty przykład: ktoś był chory i nie poszedł w niedzielę do kościoła, a teraz odczuwa niepokój, coś go uwiera, bo jest inaczej niż w jego odczuciu być powinno – przecież on zawsze chodził w niedzielę na mszę świętą. Postanawia więc: na wszelki wypadek uznam to za grzech i wyznam na spowiedzi. Nie! Jeżeli nie mogłeś być w kościele, to nie mogłeś, i koniec. Nie ma tu mowy o grzechu, taka jest rzeczywistość, nawet jeśli ktoś się z tego powodu źle czuje.

Czasami wydaje nam się, że coś jest grze­chem, podczas gdy nim nie jest – tak nam się tylko wydaje. Bywa też często odwrotnie: wy­daje nam się, że coś grzechem nie jest, i… też tak nam się tylko wydaje. I w jednym, i w drugim przypadku to właśnie emocje mogą nam przeszkadzać w rozpoznaniu, co jest grzechem, a co nim nie jest. A rozum doskonale to wie. Wiemy na przykład, że nie wolno zabijać, ale emocje podpowiadają: „To jest jeszcze taka młoda dziewczyna, ma tylko szesnaście lat, całe życie ma mieć zmarnowane przez dziecko?! Jak ona sobie poradzi, przecież najpierw powinna przynajmniej zdać maturę, biedactwo!”. Biedna jest? No to „dołóżmy” jej jeszcze – uwolnijmy ją od zła, zabijając jej dziecko! Rozum mówi jasno: zabijanie jest złem, ale jakaś silna emocja, na przykład współczucie, demontuje nam rozum, przestajemy myśleć. Zagłuszamy emocjami nie tylko sumienie, lecz także zdrowy rozsądek.

Ignorantia… nocet
Zauważcie, że podkreślenie roli rozumu dla naszego sumienia jest również wezwaniem do tego, byśmy byli stale otwarci na jego rozwijanie – poprzez poszerzanie i pogłębianie naszej wiedzy. Nie można traktować swojego rozumu w sposób nonszalancki: „Niczego więcej wiedzieć nie muszę. Swoje wiem i koniec – to mi wystarczy”. To tak, jak gdyby ktoś, wsiadając do samochodu, powiedział: „Mam kluczyki, umiem prowadzić samochód, wiem, gdzie są właściwe pedały i dźwignia zmiany biegów, to mi wystarczy. Nieważne, na jakie paliwo jeździ – w ogóle mnie to nie interesuje”. Na własnej skórze przekonałem się, że taka wiedza może się jednak przydać, kiedy wlałem benzynę do diesla… Ojciec Przeor wybaczył, ale wstydu się człowiek najadł co niemiara.

Tak się kończy, kiedy ktoś sobie powtarza: „To mnie nie interesuje. Jestem, jaki jestem, i już się nie zmienię”. Taki rozum można porównać do zawekowanego słoika, do którego nic już nie da się dołożyć, bo wszystko zostało starannie wyjałowione i szczelnie zamknięte. To znaczy: działam zgodnie z tą wiedzą, którą mam, i za nic w świecie nie chcę jej poszerzać. Inny przykład: gdybyście byli nauczycielami matematyki, a jakiś uczeń (lub jego rodzic) oświadczyłby, że cztery podstawowe działania algebraiczne zupełnie mu do szczęścia wystarczą i że nie będzie więcej rozwiązywał równań, to pomyślelibyście, że ten człowiek jest po prostu głupi – nie pojmuje prostej prawdy: że lepiej jest wiedzieć więcej niż mniej. My bardzo często tak właśnie podchodzimy do własnego sumienia. Powtarzamy sobie, że aby działać rozumnie, wystarczy nam to minimum wiedzy, które już mamy, że już nic więcej w głowie nam się nie zmieści i na tym zamierzamy poprzestać.

Tymczasem kształtowanie i stałe doskonale­nie swojego sumienia, jako głównego kryterium postępowania, ma dla nas znaczenie fundamentalne. Święty Tomasz tak bardzo szanuje sumienie, że mówi: „Nawet jeżeli jest ono w błędzie, sprzeciwić mu się byłoby rzeczą złą”. Po czym daje przykład, który nawet dziś szokuje. Otóż, jeżeli ktoś byłby głęboko przekonany, że wiara w Chrystusa jest czymś złym, a jednak próbowałby to swoje przekonanie pogwałcić i w Chrystusa uwierzyć, uczyniłby źle. Uwaga, św. Tomasz nie mówi o kazusie: „Wszystko, co wiem do tej pory, mówi mi, że wierzyć w Chrystusa jest źle, ale ja teraz rozpoznaję, że to jest dobre”. Chodzi o sytuację, kiedy ktoś wiary w Chrystusa nie rozpoznaje jako dobra, nawet jeżeli się bardzo stara, bo przeszkadza mu w tym jakaś nieprzekraczalna bariera.

Sumienie jest zawsze zastosowaniem mojej własnej – nie jakiejkolwiek, nie czyjejś – wie­dzy do mojego działania. To umiejętność, która pozwala mi funkcjonować w harmonii z moim rozpoznaniem rzeczywistości. Jednocześnie moje sumienie powinno być otwarte – tak jak umysł i każda inna władza w człowieku. Ja go nie ograniczam, tylko kształtuję – szukam, sprawdzam i pogłębiam, bo im większa, głębsza i pewniejsza będzie moja wiedza, tym mądrzejsze i lepsze będzie moje działanie. Oczywiście, o ile będzie z tą wiedzą zgodne.

Nie samym chlebem…
Jaka jest możliwie największa wiedza, kto ma taką wiedzę? Bóg. Czytamy w Ewangelii opis postu i kuszenia Pana Jezusa na pustyni (Łk 4,1–13). Święty Łukasz pisze, że Jezus był kuszony trzykrotnie, diabeł przystępuje do Niego z trzema propozycjami. Zamień kamienie w chleb! – od tego zaczyna. A co na to Pan Jezus? – Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek. Jezus odpowiada Słowem Bożym – to Jego oręż, kryterium Jego działania. Kolejna propozycja szatana: Dam Ci potęgę i wspaniałości całego świata, bo mnie są poddane – jeżeli upadniesz i oddasz mi pokłon. A Pan Jezus na to: Napisane jest: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz. I w końcu: Rzuć się w dół, z narożnika portyku świątyni, a zobaczysz, że nic Ci się nie stanie! Aniołowie będą Cię nosić i w ogóle, będzie świetnie. I odpowiedź ostateczna: Powiedziano: Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego. Za każdym razem Chrystus ripostuje Słowem Bożym. Ktoś mógłby powiedzieć, że to przecież nie Jego „własne sumienie”, skoro opiera się na autorytecie zewnętrznym. Czyżby nie miał swojego zdania? Czyż nie mógłby mówić własnymi słowami? Ano właśnie – w przypadku Jezusa „własne słowo” to Słowo Boże!

Także my jesteśmy do tego zaproszeni, bo to również nasza droga – droga ekspansji, pogłę­biania sumienia. To wcale nie jest proste, bo nie zawsze łatwo uznać słowa Pana Boga za własne i spojrzeć na siebie Jego oczami. Ale do tego jesteśmy zaproszeni, żeby starać się być blisko Niego, przyjmować to, co do nas mówi, rozumieć Jego słowa coraz głębiej i jak najpełniej. A wówczas to, co Pan Bóg wie i co mi przekazuje, będzie stopniowo stawało się również moją wiedzą i kryterium mojego działania. Wtedy i ja na podszepty złego odpowiem słowem Bożym, bo to już nie będzie dla mnie zewnętrzny autorytet, który tłamsi moje sumienie. To będzie głos mojego sumienia, które otworzyło się na Tego, który wie najwięcej, który wie najlepiej, jaka jest prawda i co jest dla mnie dobre.

Egzamin świadomości
Mamy zrobić rachunek sumienia… Trzeba przyznać, że niezbyt dokładnie przetłumaczy­liśmy to łacińskie examen conscientiae, które oznacza „badanie sumienia”, swoisty „egzamin”. To nie tyle wyliczanka, przygotowanie listy grzechów i rozliczenie, ile egzamin świa­domości – mamy swoje sumienie zweryfikować, sprawdzić, co ono wie i jak działa – czy czasem nie zaniedbuje okazji do tego, by swoją wiedzę poszerzyć. To rachunek sumienia, do jakiego jesteśmy wezwani, jeżeli chcemy przygotować się do sakramentalnego pojednania z Bogiem – w duchu pokuty. Do tego potrzebne jest roz­poznanie i nazwanie własnych grzechów. Bez rzetelnego egzaminu sumienia nie będziemy wiedzieli, co jest naszym grzechem, co nim nie jest, a co za tym idzie, nie będziemy wiedzieli, czego mamy żałować ani w czym się poprawić. Ta weryfikacja jest nam potrzebna do tego, byśmy mogli przeanalizować swoje życie i oddać Bogu – przepraszając za złe rzeczy i prosząc o dobre.

Bez trudu można dziś znaleźć rozmaite pomoce w rachunku sumienia – kiedy wpiszecie takie hasło w internetową wyszukiwarkę, wyświetlą się setki stron. Ja jednak bardzo zachęcam do tego, by nie szukać daleko i powrócić do korzeni: powtarzajmy sobie kodeks postępowania, który pozostawił nam sam Pan Bóg – doskonale nam znany Dekalog.

Ostatnio, w rozmowie z kimś, wspominałem postać mojego Dziadka. Zdarzyło mi się podpatrzeć i podsłuchać go z samego rana, kiedy nocowałem z nim w jednym pokoju podczas wakacji. Pierwszy raz w dzieciństwie, a potem już jako człowiek dorosły. Im Dziadek był starszy, tym wcześniej się budził i tym dłużej się ubierał. A zapinając guziki koszuli, mamrotał: „Pierwsze, nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną; drugie, nie będziesz wzywał imienia Pana Boga swego nadaremno, trzecie…”. I tak go pamiętam: zapinającego koszulę, wciągającego spodnie i powtarzającego ten Dekalog codziennie, przez całe lata – zawsze z rana, a potem drugi raz wieczorem.

Dekalog to podstawowe kryterium sumie­nia, najważniejszy punkt odniesienia. Dla nas, chrześcijan, Pan Jezus oświetlił go jeszcze Ewangelią. Szczególnie jasno widać to w pią­tym rozdziale św. Mateusza, w Kazaniu na Górze. Egzamin sumienia dobrze jest robić razem z Nim.

Paweł Krupa, Spowiedź jak na dłoni. Rzecz o dobrej spowiedzi, Kraków 2018


Polecamy:

               

Przedświąteczny rachunek sumienia

Przedświąteczny rachunek sumienia

Idą święta… W tym rozpędzonym świecie kto ma dziś czas na solidne rachunki sumienia?

Bardzo chciałbym “popsuć” te święta zwłaszcza tym, którzy spędzą je na kompulsywnej konsumpcji tradycyjnych potraw i obsesyjnym wpatrywaniu się w świeżo nabyty telewizor plazmowy czy też inne cudo techniki. Po co? A choćby po to, by posiedzieć i pomilczeć, przypomnieć sobie, jak bardzo ludzkie, godne i pożyteczne to zajęcie, choć zanikające niczym niektóre gatunki zwierząt. Albo by zrobić uczciwy rachunek sumienia, lepszy od tego wyuczonego na pamięć z książeczki pierwszokomunijnej, z którego właściwie zostało tylko kilka prostych haseł mnożonych co roku przez kolejne cyfry: zgrzeszyłam/em dwa razy przeciw temu, a trzy razy przeciw tamtemu przykazaniu, nie odmawiałam/em paciorka, jadłam/em mięso w piątek, więcej nie pamiętam i obiecuję się poprawić.

Tak wygląda odwieczny dramat ludzkiej grzeszności w naszej polskiej odsłonie, deklamowany najczęściej na jednym oddechu i w dziwacznej pozycji ciała. Kpina to czy mistrzostwo świata? – trudno powiedzieć. Czy o to chodzi w przedświątecznej spowiedzi? Może uczciwiej byłoby wyznać, że fatygujemy się do kratek konfesjonału z czysto pragmatycznych (by nie powiedzieć terapeutycznych, a może nawet magicznych) racji, bo dzięki temu zyskujemy chwilę pozornego spokoju i wytchnienia… Zróbmy w tym roku rachunek sumienia w inny sposób i inne postanowienie poprawy. Zacząć możemy od czegokolwiek, choćby od… wigilijnego stołu, byle bliżej realnego życia.

Za wigilijnym stołem
Na dobry początek zrelaksujmy się i odetchnijmy głęboko (można palić). Zamknijmy oczy i urządźmy sobie w wyobraźni taką małą symulację kolacji wigilijnej. Posadźmy wszystkich wygodnie za stołem i dobrze się dookoła rozejrzyjmy. Zatrzymajmy wzrok najpierw na tradycyjnie pustym nakryciu dla nieoczekiwanego gościa. Ciekawe, czy przez te wszystkie lata ktoś niespodziewany do nas kiedykolwiek zastukał? Pewnie nikt, dlatego od lat nie wystawiamy tego nakrycia albo przestaliśmy wystawiać, bo za bardzo przypominało pustkę po kimś bliskim. Może i w tym roku będzie to puste miejsce po mamie lub tacie, żonie lub mężu, siostrze lub bracie, którzy z różnych racji są gdzie indziej. Może szukają szczęścia za granicą (tyle milionów dorosłych Polaków to robi) albo w nowych rodzinach, albo jedno i drugie.

Następnie popatrzmy na tych, którzy są obecni. Gdyby ktoś miał trudności z zapełnieniem stołu, to warto być nieco bardziej hojnym niż zwykle i na tę wigilię – to nic nie kosztuje! – zaprosić dalszą rodzinę, a w ekstremalnej potrzebie nawet sąsiadów czy znajomych. Niech to będzie uroczysty stół wigilijny. I patrząc po kolei na naszych gości zobaczmy, jak wyglądają, w co są ubrani i jak się prezentują. Posłuchajmy o czym rozmawiają i z kim, czy są interesujący czy nudni, radośni czy smutni itd. Zasadniczo ludzie, których znamy, nawet w wyobraźni nie będą zachowywać się inaczej niż zwykle, więc z pewnością scena od razu ożyje swojskimi klimatami.

A teraz spójrzcie na siebie samych: jak wyglądacie, koło kogo siedzicie i dlaczego, z kim rozmawiacie i o czym, czy jesteście rozluźnieni czy raczej sztywni itd.? Spożycie dwunastu tradycyjnych potraw nawet w wyobraźni zabierze sporo czasu i stworzy mnóstwo różnych okazji do przyglądnięcia się z bliska naszemu rodzinnemu szczęściu. To cenny materiał do analizy.

I co my tu widzimy?
Jeśli odważnie weszliśmy w to ćwiczenie, to wyniesiemy wiele pożytku, o ile zachowamy odwagę do końca. Zadajmy kilka prostych pytań, by określić, co przed chwilą się wydarzyło. Czy spotkaliśmy się z rodziną? Nie. Czy odświeżyliśmy stare znajomości? Nie. Czy ktoś rozdrapał nam zabliźnione rany? Nie. Czy w miłej atmosferze wspominaliśmy z innymi dawne dzieje? Ależ skąd, przed chwilą – i to jest rzecz o podstawowym znaczeniu – spotkaliśmy samych siebie. To banalna prawda, ale użyteczna i pouczająca.

Dzięki takim myślowym eksperymentom zwykle odkrywamy lepiej własne wnętrze, a ponieważ dajemy się ponieść wyobraźni, to przez zaskoczenie czegoś nowego dowiemy się o sobie i o naszych relacjach z innymi. Zawsze jednak najbardziej uderza to, jak bardzo jesteśmy schematyczni i stereotypowi, tj. przyzwyczajeni do różnego rodzaju gotowych kalek myślowych, uprzedzeń, manieryzmów itp. Wiemy, co kto powie zanim jeszcze usta otworzy. A podobno każdy z nas jest jedyny i niepowtarzalny.

Po pierwsze: rozmawiać!
W omawianym tu kontekście warto nawet ograniczyć się do tej jednej dziedziny: do rozmów w naszym domu. Nieco prowokacyjne pytanie: czy my mówimy do siebie ludzkim głosem? – warte jest poruszenia na szerszym forum… Gabinety psychologiczne zaczynają pękać w szwach za sprawą tego, że nie rozmawiamy z sobą i nie potrafimy rozmawiać. Masz problem? Idź do psychologa! – to najczęstszy komunikat, gdy ktoś w rodzinie próbuje coś zmieniać. Krótka piłka, bo ważniejsza jest powtórka półfinału ligi mistrzów lub romantyczny film w TV. Co gorsza, tego typu dialogi słyszy się w tzw. porządnych domach, gdzie nie ma przemocy, pijaństwa czy innych patologii, dlatego nigdy nie zostanie to nagłośnione w mediach. Ale przecież w ten sposób również można zadawać głębokie rany, rany tym boleśniejsze, że dłużej się goją i nie zostawiają śladów na ciele, które by mogły zaalarmować otoczenie. Brak bliskości – matki, ojca, męża, żony itd. – to nieodwracalne straty, których żadna terapia nie nadrobi. I to byłoby dobre postanowienie poprawy: porozmawiać z bliskimi i okazać im odrobinę czułości, uwagi i troski. A dialogi, nawet z małymi dziećmi, mogą być pasjonujące, oczywiście o ile zechcemy zrezygnować z naszych schematów. Oto przykład.

Nie boję się, tzn. boję się
Jeden z moich amerykańskich współbraci opowiedział mi niedawno historię, która przydarzyła mu się minionego lata. W dzień wolny wybrał się na plażę, by odpocząć i spokojnie poczytać książkę. Był środek tygodnia, więc plaża była prawie pusta. Jedynie jakaś rodzina z małymi dziećmi urządzała sobie piknik. Gdy pogrążył się na dobre w lekturze książki, nagle usłyszał za sobą dziecięcy głosik: Chcesz obejrzeć moje kraby? Niechętnie odwrócił się i zobaczył kilkuletnią dziewczynkę z wiaderkiem w ręku. Chętnie popatrzę! – odpowiedział nie do końca zgodnie z prawdą, ale zerknął do środka plastikowego wiaderka. Na dnie poruszało się niemrawo kilka małych skorupiaków. Wyciągnij sobie jednego – zachęciła go dziewczynka i podsunęła bliżej wiaderko. On jednak stanowczo odmówił. Co, boisz się! – rzuciła filuternie. Nie, nie boję. Po prostu nie chcę – odpowiedział lekko urażony jezuita. Wtedy dziewczynka poprosiła, żeby wyciągnął rękę i leciutko szczypiąc go w grzbiet dłoni, jeszcze raz go zachęciła: To tylko tyle boli. Nie bój się, weź jednego. Wziął i rzeczywiście bolało tylko tyle.

Konkludując zatem: przygotowując się do przeżycia świąt Bożego Narodzenia zróbmy w tym roku inny, mniej schematyczno-książeczkowy rachunek sumienia, a w postanowieniu poprawy uwzględnijmy odpowiedź na pytanie o nasze relacje z bliskimi i nie tylko…

Stanisław Morgalla SJ, Posłaniec Serca Jezusowego


Polecamy:

                

Toczy się w nas wewnętrzna wojna

Toczy się w nas wewnętrzna wojna

Królestwo wewnętrznie skłócone, niemające jedności, a więc żyjące sprawami, które są ze sobą sprzeczne, nie może się ostać. Samo się rozpadnie, bez względu na to, jak władcy owego królestwa będą się nawzajem oszukiwać. Warto zobaczyć, jak pracujemy nad grzechami i słabościami, bo często tak naprawdę walczymy ze sobą, zamiast pracować nad sobą z miłością i łagodnością.

Są ludzie, którzy widzą dzieła Boga i twierdzą, że to dzieła diabła. Jest w nas taka przewrotność, że kiedy doświadczymy działania Pana, a czujemy, że ono mogłoby nas do czegoś obligować, to wtedy wolimy powiedzieć, że nam się wydawało, że to taki duchowy żart, że OK, zgadzamy się, ale później i tak coś wymyślimy, by usprawiedliwić nasze lenistwo. Byle się nie przyznać wprost, że Jezus nas do czegoś wzywa. I to wkurza Pana najbardziej. Takie nasze kręcenie, szukanie dziury w całym, nasze malkontenctwo.

Kiedy mocno doświadczamy Boga i Zły od nas ucieka, grozi nam uśpienie naszej czujności. Jest nam dobrze, wszystko się kręci. Tymczasem Zły odchodzi na moment, by później wrócić z kompanami. By zaatakować znów, ale już z większą mocą. A my się nagle budzimy „z ręką w nocniku” i nasz stan jest jeszcze gorszy (por. Łk 11,26).

„Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie. Lecz gdy mocniejszy od niego nadejdzie i pokona go, zabierze całą broń jego, na której polegał, i łupy jego rozda”. Zostaliśmy niesamowicie obdarowani. Mamy Boga, przyjaciół, możliwości wzrostu, rozmowy, rozumienia tego, co się z nami dzieje. Jesteśmy mocarzami. Ale ktoś, kto dużo otrzymuje, w pewnym momencie staje się tłusty. Je, je, je i tyje. Przestaje dbać o siebie, bo już nie musi, już wszystko ma.

I to jest jego koniec, bo przestaje czuwać. Wtedy przychodzi nieprzyjaciel i wszystko grabi. Nie zostawia nic. Przywołam słowa Seve’a Jobsa: „Wasz czas jest ograniczony, więc nie marnujcie go na życie życiem innych. Nie dajcie złapać się w dogmat, którym jest życie koncepcjami myślenia innych ludzi. Nie pozwólcie, by szum opinii innych zagłuszył wasz własny wewnętrzny głos. I co najważniejsze, miejcie odwagę podążać za głosem waszego serca i intuicji. One w jakiś sposób już wiedzą, kim naprawdę chcecie być. Wszystko poza tym jest drugorzędne”. Naprawdę musimy się pozytywnie sprężać. Z każdej chwili wyciągać na maksa, co się da. Czyli nic innego, jak magis: więcej, bardziej żyć. Nie marnować czasu, nie łazić w zawieszeniu, ale żyć.

Jobs w tym znanym już dobrze tekście mówi, żeby być wolnym. W dobry sposób uniezależniać się od innych. To nie jest proste. Tu nie idzie o głupi bunt, o tupanie nogami, ale o pozwolenie sobie na ryzyko samodzielnego i mądrego myślenia. Ono ma się realizować w podążaniu za pasjami, a pasja to umiejętność dobrego zagospodarowania czasu. Budowanie siebie, swojego życia, a nie efekciarstwo i ciągłe zwalanie odpowiedzialności za nie na innych i na niekończące się problemy.

Jezus i Jobs mówią to samo. Droga – którą my przeżywamy jako chrześcijanie – jest walką. Nie z kimś, ale o siebie. Jeśli nie walczymy, jesteśmy przeciętni, jesteśmy zwykłym szarym tłumem. „Pozostań nienasycony.

Pozostań nierozsądny”. To słowa, które cytuje Jobs. Można je zrozumieć na dwa sposoby. Głupio i mądrze.

Można się głupio buntować, wszystko podważać, niszczyć, nic nie robić, kierować się niskimi pożądaniami. Można. Ale można i mądrze. Przejawem takiej mądrości jest ciągłe nienasycenie. Czyli taka postawa, którą w chrześcijaństwie (teoretycznie) żyjemy na co dzień. Szukam więcej. Szukam rozwiązania dla swoich zranień, problemów, nie uciekam przed ich rozwiązywaniem. Być nierozsądnym to nie kwestia tego, że masz nie myśleć, to właśnie kwestia myślenia sercem. Nie emocjami, rozchwianymi uczuciami, ale uporządkowanym sercem. Jak to robić? Na modlitwie. Siadam na swoich czterech literach przed Bogiem i pytam się, jak wygląda moje życie.

Być nierozsądnym to nic innego jak wyjść z myślenia świata, które jest bardzo interesowne. Świat żyje zasadą „wzajemności”: ty mi dobrze, ja ci dobrze. Dla chrześcijanina to za mało. Być nierozsądnym i iść za Jezusem to być człowiekiem, który nie przedkłada własnej korzyści nad korzyść drugiego. To wychodzić z własnego egoizmu. Miej serce, w którym nie ma rozdwojenia, albo przynajmniej o takie walcz. I nie bój się być innym, walczyć pod sztandarem Wielkiego Wojownika.

Nawet gdybyś musiał codziennie na nowo się na to decydować. Nie bój się iść pod prąd, nie bój się dopuścić w swoim sercu tego jednego – jesteś wezwany do wielkich rzeczy!

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy: