Pokusa dialogu z Szatanem

Pokusa dialogu z Szatanem

 

On to rzekł do niewiasty…
Rdz 3,1c

 

Co mówi słowo Boże?
Kiedy pozwalamy się „wciągnąć” w stan pokusy, w którym traktujemy szatana jak powietrze – jakby nie istniał – albo drżymy przed nim tak, jakby miał absolutną władzę i jakby istniało tylko zło, wtedy łatwiej mu jest manipulować naszą wolnością. Zły skrzętnie wykorzystuje naszą ignorancję lub strach. Stają się one doskonałym żerowiskiem dla jego działania. Ignorowanie szatana czy nadmierne lękanie się go ułatwia mu zbliżenie się do nas. I tak pojawia się kolejny stan pokusy, w który chce nas wpędzić. Jest to w c h o d z e n i e  z  s z a t a n e m  w  d i a l o g. W dialogu Zły umie się doskonale maskować, tak aby pozostać nierozpoznanym. Kiedy kusił Jezusa na pustyni, potrafił odwoływać się nawet do słowa Bożego i „pobożnie” nim manipulować.

Święty Piotr przestrzega: „Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo pożreć” (1 P 5,8). „Krąży” oznacza szuka okazji do dialogu, „zaczepia”, prowokuje do rozmowy. Historia kuszenia w raju pokazuje, że szatan zachowuje się rzeczywiście jak wąż: stara się przez choćby maleńką szczelinę, którą jest ludzkie przyzwolenie, wejść w ludzkie myślenie i zaintrygować je własną „filozofią”. Bardzo zależy mu na rozmowie z człowiekiem. To uderzające: pierwsza rozmowa, jaką znajdujemy w Piśmie Świętym, to właśnie dialog człowieka z wężem. Ewa zdaje się nie zauważać szatana.

Patrząc z dystansu, wydaje się bardzo dziwne to, że nie rozpoznaje kusiciela i nie przeczuwa jego przewrotnych intencji. Jej naiwność wydaje się wręcz irytować. Chciałoby się krzyknąć: „Nie! Nie wchodź z nim w rozmowę. On nie szuka prawdy. Na pewno nie chodzi mu o dobro. Nie sprostasz jego przebiegłości!”. Tymczasem Ewa odpowiada na pytanie węża i daje się wciągnąć w rozmowę.

Pierwszym błędem, jaki człowiek popełnił w raju, był właśnie ten: nie wyczuł obecności Złego i w dobrej wierze wszedł z nim w dialog. W pierwszym ludzkim odruchu chciałoby się powiedzieć: „Jeszcze nic złego się nie dzieje”. A jednak dzieje się coś niedobrego. Pytanie: „Czy rzeczywiście Bóg powiedział…?” jest jak pozostawiony w ludzkiej myśli jad. Ta trucizna powoli przedostaje się do wnętrza i zatruwa pokój serca. Rozmowa z wężem wciąga. Szatan używa pytania jako „haka”. Otóż Ewa „zahaczona” jego pytaniem już nie jest skupiona jedynie na Bogu. Do tej pory jej życie było stanem pełnej harmonii i pokoju dzielonym z Adamem, ponieważ cała uwaga ich myśli i serca zwracała się ku Bogu. On był źródłem ich pokoju i harmonii.

Wchodząc w dialog ze Złym, odchodzi się powoli od źródła pokoju. I o to chodzi szatanowi. Jemu zawsze chodzi o to samo, ilekroć próbuje wciągnąć człowieka w rozmowę. W ten sposób chciał odwrócić uwagę Ewy od Boga, aby choć trochę zwrócić ją na siebie.

Co to oznacza dla życia?
Diabeł jest istotą, która żyje w chaosie, jest księciem ciemności, niepokoju. Jest zbuntowanym, upadłym aniołem, który odwrócił się od Boga i widzi jedynie ciemną przepaść chaosu i nicości. Odkąd przestał kontemplować Boga, stał się niespokojnym duchem. Swój niepokój próbuje przenosić teraz na każdego, z kim udaje mu się nawiązać dialog. Ponadto wie dobrze, że kiedy odwracamy uwagę od Boga, stajemy się bardziej podatni na chaos i zamęt, na błędy i kłamstwo. Tracąc czysty kontakt z Panem, tracimy zdolność kontemplacji, tracąc zdolność kontemplacji, wchodzimy w stan niepokoju i zamętu.

Każdy dialog z szatanem zaraża niepokojem. Niepokój prowadzi nas do zamętu i zagubienia. Zagubienie zaś do błędów i do upadku. Pismo Święte od pierwszych stronic przestrzega nas przed rozmawianiem z szatanem. Dialog z nim stał się początkiem wypędzenia człowieka z raju.

Jezus udziela nam mądrości i pokazuje, jak oddalać pokusę wchodzenia w rozmowę z kusicielem. Gdy Jezus przebywał na pustyni, Zły krążył, wyczekując momentu, w którym mógłby wciągnąć Go w rozmowę. Trzykrotnie podchodził do Jezusa i trzykrotnie Jezus „ucinał” szatańskie próby rozmowy. „Ucinał” je kategorycznie słowem – słowem Boga. Zakończył zdecydowanym: „Idź precz, szatanie!” (Mt 4,10).

Do rozeznania na modlitwie
Szatan szuka okazji do rozmowy ze mną. Często stwarza ku temu „niewinne” i „niegroźne” okazje. Czy zauważam w swoim życiu takie sytuacje, własne zachowania, przez które w sposób „niewinny” wchodzę w dyskusję ze Złym? Przez jaką „szczelinę” szatan najczęściej wchodzi w dialog ze mną? Co najbardziej mnie zwodzi i zmusza do zatrzymywania się na rozmowie z nim?

 

ks. Krzysztof Wons SDS, Przewodnik po stanach pokusy, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

               

Rachunek z bycia razem

Rachunek z bycia razem

Mężczyźni i kobiety – dorośli, często bogaci ludzie, szli za Jezusem. Zostawiali swój dobytek, życie, by Mu towarzyszyć. Co w Nim było takiego, że postanowili chodzić za Nim od wsi do wsi i wspierać Go swoją majętnością?

Jezus w Ewangeliach nie składał nikomu żadnych deklaracji i nie robił kampanii wyborczej. Nie musiał. Moja intuicja jest taka, że oni patrząc na Niego, dostrzegli jedyną prawdziwą Obietnicę, tę, którą złożył nam Ojciec. Ta Obietnica to nic innego jak część Boga w nas, czyli to, co jest zapisane głęboko w naszym sercu, a każdego dnia zasypywane wieloma błahymi sprawami.

Wpatrywanie się w Jezusa, chodzenie za Nim − w naszym wypadku poprzez modlitwę – choć często związane z trudem, sprawia, że nasze serca przypominają sobie to, co Bóg w nie wpisał. Kobiety usługiwały Jezusowi ze swego mienia. To współgra z tym, co mówił On o traceniu swojego życia, żeby je (od)zyskać.

Czym jest to zyskiwanie? Jest wchodzeniem w życie, takie jakie ono ma być – w jedności z Ojcem. Ojciec, Bóg – On nie chce być wpuszczany na zasadzie jakiegoś rytualno-religijnego działania. On chce, pragnie być z nami cały czas. Tak nas stworzył. Oddawanie życia nie jest formą poświęcenia, ofiary, czegoś nieprzyjemnego, oddawanie życia to tak naprawdę jego zyskiwanie. Odzyskiwanie Boga w swoim życiu to znów nic innego jak odzyskiwanie swojego prawdziwego „ja”, bez zasłony.

Oni za Nim poszli, bo znaleźli swoje miejsce. Nieistotne było, co inni o tym sądzą, ważne było, że oni znaleźli w tym wartość i spełnienie. Czy to są pobożne mrzonki? Zobacz, ile w twoim życiu było takich chwil, kiedy miałeś pewność, że „żyjesz naprawdę”, że robisz to, co kochasz, że jesteś wśród ludzi, którzy żyją podobnie jak ty – spełniając potrzeby swojego serca? I weź mi nie tłumacz od razu, że to wcale nie jest takie proste i że nie zależy od ciebie. To jest kłamstwo tych, którzy tylko obserwowali grupę ludzi, która poszła za Jezusem. Tych, którzy stali, gapili się i wydawali opinie. A czy dziś nie jest podobnie?

Ilu z nas stoi w swoim życiu i obserwuje innych. A później albo zazdrości, albo cynicznie wyśmiewa? Z każdym krokiem w życiu wchodzimy w środek jakiejś opowieści, której z pewnością nie zrozumiemy (G.K. Chesterton). Oni też nie rozumieli, w sensie zrozumienia istoty, sensu. Jednak szli. Bo choć nie rozumieli, to czuli, że tracąc – zyskują życie.

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy:

               

Sumienie – krótka instrukcja obsługi

Sumienie – krótka instrukcja obsługi

 

Jak pamiętamy z katechizmu, pierwszym warunkiem dobrej spowiedzi jest rachunek sumienia. Sumienia, czyli czego? Czym jest owo sumienie, z którym mamy się jakoś obrachować? Na pewno nie zdziwi was fakt, że gdy zacząłem się nad tym zastanawiać, od razu zajrzałem do św. Tomasza z Akwinu. W końcu jest moim współbratem, dominikaninem, a ponadto wielkim teologiem i tak się składa, że pracuję w dominikańskim Instytucie Tomistycznym – a zatem zajrzałem.

Rozum, nie emocje!
Święty Tomasz mówi tak: sumienie to nic inne­go jak zastosowanie naszej wiedzy do konkret­nego czynu. Inaczej, sumienie to umiejętność świadomego działania z odwołaniem do dostępnej nam wiedzy. I tu św. Tomasz idzie o krok dalej: skoro bowiem wiedza łączy się z rozumem, to sumienie jest umiejętnością rozumnego działania, zgodnego z własnym rozpoznaniem rzeczywistości. Jeżeli działam w zgodzie z tym, co rozpoznaję, to pozostaję w harmonii ze swoim sumieniem. Kiedy zaś działam wbrew temu, co rozpoznaję, to sprzeciwiam się własnemu sumieniu, czyli działam źle.

Jednocześnie ten właśnie rozum może stanowić dla nas pewien problem, gdyż sumienie kojarzy nam się raczej z wyczuciem czy też odczuciem. „Ja tak czuję, tak to odczuwam” – mówimy nieraz, mając na myśli własne przekonanie, jednak nie w dosłownym tego słowa znaczeniu – jestem o czymś przekonany i wiem, dlaczego tak postępuję. Myślimy raczej: tak mi się wydaje, tak mi się widzi.

Trzeba to mocno podkreślić: sumienie nie jest emocją – poczuciem winy lub satysfakcji ani też takim czy innym „widzimisię”. Sumienie to wiedza, jaką dysponuję, przyłożona do działania, które podejmuję. Prosty przykład: ktoś był chory i nie poszedł w niedzielę do kościoła, a teraz odczuwa niepokój, coś go uwiera, bo jest inaczej niż w jego odczuciu być powinno – przecież on zawsze chodził w niedzielę na mszę świętą. Postanawia więc: na wszelki wypadek uznam to za grzech i wyznam na spowiedzi. Nie! Jeżeli nie mogłeś być w kościele, to nie mogłeś, i koniec. Nie ma tu mowy o grzechu, taka jest rzeczywistość, nawet jeśli ktoś się z tego powodu źle czuje.

Czasami wydaje nam się, że coś jest grze­chem, podczas gdy nim nie jest – tak nam się tylko wydaje. Bywa też często odwrotnie: wy­daje nam się, że coś grzechem nie jest, i… też tak nam się tylko wydaje. I w jednym, i w drugim przypadku to właśnie emocje mogą nam przeszkadzać w rozpoznaniu, co jest grzechem, a co nim nie jest. A rozum doskonale to wie. Wiemy na przykład, że nie wolno zabijać, ale emocje podpowiadają: „To jest jeszcze taka młoda dziewczyna, ma tylko szesnaście lat, całe życie ma mieć zmarnowane przez dziecko?! Jak ona sobie poradzi, przecież najpierw powinna przynajmniej zdać maturę, biedactwo!”. Biedna jest? No to „dołóżmy” jej jeszcze – uwolnijmy ją od zła, zabijając jej dziecko! Rozum mówi jasno: zabijanie jest złem, ale jakaś silna emocja, na przykład współczucie, demontuje nam rozum, przestajemy myśleć. Zagłuszamy emocjami nie tylko sumienie, lecz także zdrowy rozsądek.

Ignorantia… nocet
Zauważcie, że podkreślenie roli rozumu dla naszego sumienia jest również wezwaniem do tego, byśmy byli stale otwarci na jego rozwijanie – poprzez poszerzanie i pogłębianie naszej wiedzy. Nie można traktować swojego rozumu w sposób nonszalancki: „Niczego więcej wiedzieć nie muszę. Swoje wiem i koniec – to mi wystarczy”. To tak, jak gdyby ktoś, wsiadając do samochodu, powiedział: „Mam kluczyki, umiem prowadzić samochód, wiem, gdzie są właściwe pedały i dźwignia zmiany biegów, to mi wystarczy. Nieważne, na jakie paliwo jeździ – w ogóle mnie to nie interesuje”. Na własnej skórze przekonałem się, że taka wiedza może się jednak przydać, kiedy wlałem benzynę do diesla… Ojciec Przeor wybaczył, ale wstydu się człowiek najadł co niemiara.

Tak się kończy, kiedy ktoś sobie powtarza: „To mnie nie interesuje. Jestem, jaki jestem, i już się nie zmienię”. Taki rozum można porównać do zawekowanego słoika, do którego nic już nie da się dołożyć, bo wszystko zostało starannie wyjałowione i szczelnie zamknięte. To znaczy: działam zgodnie z tą wiedzą, którą mam, i za nic w świecie nie chcę jej poszerzać. Inny przykład: gdybyście byli nauczycielami matematyki, a jakiś uczeń (lub jego rodzic) oświadczyłby, że cztery podstawowe działania algebraiczne zupełnie mu do szczęścia wystarczą i że nie będzie więcej rozwiązywał równań, to pomyślelibyście, że ten człowiek jest po prostu głupi – nie pojmuje prostej prawdy: że lepiej jest wiedzieć więcej niż mniej. My bardzo często tak właśnie podchodzimy do własnego sumienia. Powtarzamy sobie, że aby działać rozumnie, wystarczy nam to minimum wiedzy, które już mamy, że już nic więcej w głowie nam się nie zmieści i na tym zamierzamy poprzestać.

Tymczasem kształtowanie i stałe doskonale­nie swojego sumienia, jako głównego kryterium postępowania, ma dla nas znaczenie fundamentalne. Święty Tomasz tak bardzo szanuje sumienie, że mówi: „Nawet jeżeli jest ono w błędzie, sprzeciwić mu się byłoby rzeczą złą”. Po czym daje przykład, który nawet dziś szokuje. Otóż, jeżeli ktoś byłby głęboko przekonany, że wiara w Chrystusa jest czymś złym, a jednak próbowałby to swoje przekonanie pogwałcić i w Chrystusa uwierzyć, uczyniłby źle. Uwaga, św. Tomasz nie mówi o kazusie: „Wszystko, co wiem do tej pory, mówi mi, że wierzyć w Chrystusa jest źle, ale ja teraz rozpoznaję, że to jest dobre”. Chodzi o sytuację, kiedy ktoś wiary w Chrystusa nie rozpoznaje jako dobra, nawet jeżeli się bardzo stara, bo przeszkadza mu w tym jakaś nieprzekraczalna bariera.

Sumienie jest zawsze zastosowaniem mojej własnej – nie jakiejkolwiek, nie czyjejś – wie­dzy do mojego działania. To umiejętność, która pozwala mi funkcjonować w harmonii z moim rozpoznaniem rzeczywistości. Jednocześnie moje sumienie powinno być otwarte – tak jak umysł i każda inna władza w człowieku. Ja go nie ograniczam, tylko kształtuję – szukam, sprawdzam i pogłębiam, bo im większa, głębsza i pewniejsza będzie moja wiedza, tym mądrzejsze i lepsze będzie moje działanie. Oczywiście, o ile będzie z tą wiedzą zgodne.

Nie samym chlebem…
Jaka jest możliwie największa wiedza, kto ma taką wiedzę? Bóg. Czytamy w Ewangelii opis postu i kuszenia Pana Jezusa na pustyni (Łk 4,1–13). Święty Łukasz pisze, że Jezus był kuszony trzykrotnie, diabeł przystępuje do Niego z trzema propozycjami. Zamień kamienie w chleb! – od tego zaczyna. A co na to Pan Jezus? – Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek. Jezus odpowiada Słowem Bożym – to Jego oręż, kryterium Jego działania. Kolejna propozycja szatana: Dam Ci potęgę i wspaniałości całego świata, bo mnie są poddane – jeżeli upadniesz i oddasz mi pokłon. A Pan Jezus na to: Napisane jest: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz. I w końcu: Rzuć się w dół, z narożnika portyku świątyni, a zobaczysz, że nic Ci się nie stanie! Aniołowie będą Cię nosić i w ogóle, będzie świetnie. I odpowiedź ostateczna: Powiedziano: Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego. Za każdym razem Chrystus ripostuje Słowem Bożym. Ktoś mógłby powiedzieć, że to przecież nie Jego „własne sumienie”, skoro opiera się na autorytecie zewnętrznym. Czyżby nie miał swojego zdania? Czyż nie mógłby mówić własnymi słowami? Ano właśnie – w przypadku Jezusa „własne słowo” to Słowo Boże!

Także my jesteśmy do tego zaproszeni, bo to również nasza droga – droga ekspansji, pogłę­biania sumienia. To wcale nie jest proste, bo nie zawsze łatwo uznać słowa Pana Boga za własne i spojrzeć na siebie Jego oczami. Ale do tego jesteśmy zaproszeni, żeby starać się być blisko Niego, przyjmować to, co do nas mówi, rozumieć Jego słowa coraz głębiej i jak najpełniej. A wówczas to, co Pan Bóg wie i co mi przekazuje, będzie stopniowo stawało się również moją wiedzą i kryterium mojego działania. Wtedy i ja na podszepty złego odpowiem słowem Bożym, bo to już nie będzie dla mnie zewnętrzny autorytet, który tłamsi moje sumienie. To będzie głos mojego sumienia, które otworzyło się na Tego, który wie najwięcej, który wie najlepiej, jaka jest prawda i co jest dla mnie dobre.

Egzamin świadomości
Mamy zrobić rachunek sumienia… Trzeba przyznać, że niezbyt dokładnie przetłumaczy­liśmy to łacińskie examen conscientiae, które oznacza „badanie sumienia”, swoisty „egzamin”. To nie tyle wyliczanka, przygotowanie listy grzechów i rozliczenie, ile egzamin świa­domości – mamy swoje sumienie zweryfikować, sprawdzić, co ono wie i jak działa – czy czasem nie zaniedbuje okazji do tego, by swoją wiedzę poszerzyć. To rachunek sumienia, do jakiego jesteśmy wezwani, jeżeli chcemy przygotować się do sakramentalnego pojednania z Bogiem – w duchu pokuty. Do tego potrzebne jest roz­poznanie i nazwanie własnych grzechów. Bez rzetelnego egzaminu sumienia nie będziemy wiedzieli, co jest naszym grzechem, co nim nie jest, a co za tym idzie, nie będziemy wiedzieli, czego mamy żałować ani w czym się poprawić. Ta weryfikacja jest nam potrzebna do tego, byśmy mogli przeanalizować swoje życie i oddać Bogu – przepraszając za złe rzeczy i prosząc o dobre.

Bez trudu można dziś znaleźć rozmaite pomoce w rachunku sumienia – kiedy wpiszecie takie hasło w internetową wyszukiwarkę, wyświetlą się setki stron. Ja jednak bardzo zachęcam do tego, by nie szukać daleko i powrócić do korzeni: powtarzajmy sobie kodeks postępowania, który pozostawił nam sam Pan Bóg – doskonale nam znany Dekalog.

Ostatnio, w rozmowie z kimś, wspominałem postać mojego Dziadka. Zdarzyło mi się podpatrzeć i podsłuchać go z samego rana, kiedy nocowałem z nim w jednym pokoju podczas wakacji. Pierwszy raz w dzieciństwie, a potem już jako człowiek dorosły. Im Dziadek był starszy, tym wcześniej się budził i tym dłużej się ubierał. A zapinając guziki koszuli, mamrotał: „Pierwsze, nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną; drugie, nie będziesz wzywał imienia Pana Boga swego nadaremno, trzecie…”. I tak go pamiętam: zapinającego koszulę, wciągającego spodnie i powtarzającego ten Dekalog codziennie, przez całe lata – zawsze z rana, a potem drugi raz wieczorem.

Dekalog to podstawowe kryterium sumie­nia, najważniejszy punkt odniesienia. Dla nas, chrześcijan, Pan Jezus oświetlił go jeszcze Ewangelią. Szczególnie jasno widać to w pią­tym rozdziale św. Mateusza, w Kazaniu na Górze. Egzamin sumienia dobrze jest robić razem z Nim.

Paweł Krupa, Spowiedź jak na dłoni. Rzecz o dobrej spowiedzi, Kraków 2018


Polecamy:

               

Toczy się w nas wewnętrzna wojna

Toczy się w nas wewnętrzna wojna

Królestwo wewnętrznie skłócone, niemające jedności, a więc żyjące sprawami, które są ze sobą sprzeczne, nie może się ostać. Samo się rozpadnie, bez względu na to, jak władcy owego królestwa będą się nawzajem oszukiwać. Warto zobaczyć, jak pracujemy nad grzechami i słabościami, bo często tak naprawdę walczymy ze sobą, zamiast pracować nad sobą z miłością i łagodnością.

Są ludzie, którzy widzą dzieła Boga i twierdzą, że to dzieła diabła. Jest w nas taka przewrotność, że kiedy doświadczymy działania Pana, a czujemy, że ono mogłoby nas do czegoś obligować, to wtedy wolimy powiedzieć, że nam się wydawało, że to taki duchowy żart, że OK, zgadzamy się, ale później i tak coś wymyślimy, by usprawiedliwić nasze lenistwo. Byle się nie przyznać wprost, że Jezus nas do czegoś wzywa. I to wkurza Pana najbardziej. Takie nasze kręcenie, szukanie dziury w całym, nasze malkontenctwo.

Kiedy mocno doświadczamy Boga i Zły od nas ucieka, grozi nam uśpienie naszej czujności. Jest nam dobrze, wszystko się kręci. Tymczasem Zły odchodzi na moment, by później wrócić z kompanami. By zaatakować znów, ale już z większą mocą. A my się nagle budzimy „z ręką w nocniku” i nasz stan jest jeszcze gorszy (por. Łk 11,26).

„Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie. Lecz gdy mocniejszy od niego nadejdzie i pokona go, zabierze całą broń jego, na której polegał, i łupy jego rozda”. Zostaliśmy niesamowicie obdarowani. Mamy Boga, przyjaciół, możliwości wzrostu, rozmowy, rozumienia tego, co się z nami dzieje. Jesteśmy mocarzami. Ale ktoś, kto dużo otrzymuje, w pewnym momencie staje się tłusty. Je, je, je i tyje. Przestaje dbać o siebie, bo już nie musi, już wszystko ma.

I to jest jego koniec, bo przestaje czuwać. Wtedy przychodzi nieprzyjaciel i wszystko grabi. Nie zostawia nic. Przywołam słowa Seve’a Jobsa: „Wasz czas jest ograniczony, więc nie marnujcie go na życie życiem innych. Nie dajcie złapać się w dogmat, którym jest życie koncepcjami myślenia innych ludzi. Nie pozwólcie, by szum opinii innych zagłuszył wasz własny wewnętrzny głos. I co najważniejsze, miejcie odwagę podążać za głosem waszego serca i intuicji. One w jakiś sposób już wiedzą, kim naprawdę chcecie być. Wszystko poza tym jest drugorzędne”. Naprawdę musimy się pozytywnie sprężać. Z każdej chwili wyciągać na maksa, co się da. Czyli nic innego, jak magis: więcej, bardziej żyć. Nie marnować czasu, nie łazić w zawieszeniu, ale żyć.

Jobs w tym znanym już dobrze tekście mówi, żeby być wolnym. W dobry sposób uniezależniać się od innych. To nie jest proste. Tu nie idzie o głupi bunt, o tupanie nogami, ale o pozwolenie sobie na ryzyko samodzielnego i mądrego myślenia. Ono ma się realizować w podążaniu za pasjami, a pasja to umiejętność dobrego zagospodarowania czasu. Budowanie siebie, swojego życia, a nie efekciarstwo i ciągłe zwalanie odpowiedzialności za nie na innych i na niekończące się problemy.

Jezus i Jobs mówią to samo. Droga – którą my przeżywamy jako chrześcijanie – jest walką. Nie z kimś, ale o siebie. Jeśli nie walczymy, jesteśmy przeciętni, jesteśmy zwykłym szarym tłumem. „Pozostań nienasycony.

Pozostań nierozsądny”. To słowa, które cytuje Jobs. Można je zrozumieć na dwa sposoby. Głupio i mądrze.

Można się głupio buntować, wszystko podważać, niszczyć, nic nie robić, kierować się niskimi pożądaniami. Można. Ale można i mądrze. Przejawem takiej mądrości jest ciągłe nienasycenie. Czyli taka postawa, którą w chrześcijaństwie (teoretycznie) żyjemy na co dzień. Szukam więcej. Szukam rozwiązania dla swoich zranień, problemów, nie uciekam przed ich rozwiązywaniem. Być nierozsądnym to nie kwestia tego, że masz nie myśleć, to właśnie kwestia myślenia sercem. Nie emocjami, rozchwianymi uczuciami, ale uporządkowanym sercem. Jak to robić? Na modlitwie. Siadam na swoich czterech literach przed Bogiem i pytam się, jak wygląda moje życie.

Być nierozsądnym to nic innego jak wyjść z myślenia świata, które jest bardzo interesowne. Świat żyje zasadą „wzajemności”: ty mi dobrze, ja ci dobrze. Dla chrześcijanina to za mało. Być nierozsądnym i iść za Jezusem to być człowiekiem, który nie przedkłada własnej korzyści nad korzyść drugiego. To wychodzić z własnego egoizmu. Miej serce, w którym nie ma rozdwojenia, albo przynajmniej o takie walcz. I nie bój się być innym, walczyć pod sztandarem Wielkiego Wojownika.

Nawet gdybyś musiał codziennie na nowo się na to decydować. Nie bój się iść pod prąd, nie bój się dopuścić w swoim sercu tego jednego – jesteś wezwany do wielkich rzeczy!

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy:

               

Spowiedź – najtrudniejsze pytania internautów

Spowiedź – najtrudniejsze pytania internautów

Powracająca autoerotyka

Jak spowiadać się z grzechu masturbacji i oglądania pornografii? Jak to robić umiejętnie, gdy wchodzi się w te grzechy regularnie? Podobno nie zawsze jest to grzech ciężki, gdy jest na przykład nałogiem? Jak rozpoznać, kiedy jest to nałóg? Co zrobić, jeśli spowiednik nie rozumie tego problemu i sądzi, że penitent czyni to dla przyjemności, a nie z powodu frustracji seksualnej, nad którą nie jest w stanie zapanować? Czy wtedy chodzenie do spowiedzi ma sens? Czy można po popełnieniu tego grzechu przyjmować Komunię Świętą (spotkałem się z taką możliwością, jeśli jest to nałóg)? Co zrobić, jeśli 2–3 dni po spowiedzi wraca się do tego grzechu?

Jak to jest z tym postanowieniem poprawy? Jeśli znów upadnę w ten sam grzech, to czy muszę to zaznaczyć w następnej spowiedzi? Czy dostanę rozgrzeszenie, jeśli jestem w niewoli nałogu (np. seksualnego?)

W takiej sytuacji warto mieć stałego spowiednika, który będzie znał nasze uwarunkowania. Z nim najlepiej rozmawiać o takich problemach, ponieważ są to kwestie bardzo indywidualne. Być może rzeczywiście w pewnym momencie będzie potrzebna już psychoterapia i to będzie forma pokuty dla takiej osoby – że podejmie wysiłek pracy terapeutycznej, aby umocnić wolę czy też zmienić nawyki. To będzie znak jej nawrócenia. Powtarzam jednak, że do tego najlepsze jest spokojne rozeznawanie ze stałym spowiednikiem.

Pamiętajmy, że jeśli się pojawia nałóg, to trudno mówić o dobrowolności pewnego działania, jednak i przy nałogu może wystąpić jakaś dobrowolna grzeszność przy inicjowaniu go. Z definicji jednak jeśli trwa nałóg, to jest to jakieś zniewolenie, uwikłanie woli. W konkretnych sytuacjach musi to rozpoznać spowiednik, ponieważ pojawia się problem, gdzie obok oceny moralnej i spowiedniczej powinna przebiegać granica ewentualnej interwencji terapeutycznej.

Są takie sytuacje (oczywiście nie sugeruję, że tak jest w opisanych przypadkach), gdy kompulsja jest tak intensywna, że masturbacja jest reakcją na każdy, nawet najdrobniejszy, stres. Trudno tu mówić o sytuacji kontroli moralnej. W takiej sytuacji ewidentnie dążeniem do nawrócenia będzie to, że w trosce o siebie ktoś podejmie terapię.

Spowiedź a wymuszona przemoc

Czy warto się spowiadać, jeśli jest się pewnym, że nadal będzie się grzeszyć? Na przykład jeśli człowiek stosuje przemoc fizyczną lub psychiczną na napastnikach w ramach obrony siebie lub swojej rodziny?

Obrona konieczna nigdy nie jest grzeszna. Jeżeli ktoś wyrządzi krzywdę, ba, nawet zabije kogoś, gdy broni siebie, swojej rodziny, majątku i występuje tu w obronie koniecznej, to trudno mówić o odpowiedzialności moralnej, że jest to grzech. W takich sytuacjach rozstrzyga motywacja – czy ktoś siebie broni, czy chce kogoś zniszczyć.

Powracający grzech a wybaczenie Boga

Czasem wydaje mi się, że niepotrzebnie chodzę do spowiedzi, skoro i tak potem zawsze to wraca, nie wiem nawet kiedy, i myślę też, że Bóg mi tego nigdy nie zapomni.

Takie niepokoje mogą mieć dwa źródła. Po pierwsze, ktoś może mieć problem z wybaczeniem sobie jakiegoś grzechu. Często bywa tak, że Bóg nam wybacza, ale my nie potrafimy sobie wybaczyć. Wtedy to jest problem, z którym trzeba się zmierzyć i szukać pomocy. Radziłbym porozmawiać ze spowiednikiem.

Po drugie, ktoś może mieć problem z uwikłaniem swojej woli, nie być pewnym, czy rzeczywiście odrywa się od grzechu, czy go naprawdę nie chce. To też jest do rozważenia ze spowiednikiem, do omówienia, jakie warunki są potrzebne, by spowiedź była ważna. Ktoś może się zastanawiać, że jeśli w danym momencie uległ, to gdy wyjdzie od spowiedzi, może znowu ulec. Bądźmy jednak pewni, że Bóg wybacza.

Żal za grzechy

Mam problem ze zdefiniowaniem żalu za grzechy – na przykład w kwestii grzechu cudzołóstwa. Spowiadam się z niego tylko dlatego, że przez wiele lat słyszałam, że jest to grzech. Owszem, często po zgrzeszeniu żałuję, że to zrobiłam, ale dlatego że jestem zła na siebie za bycie tak słabą. Irytuje mnie, że pragnienie mojego ciała jest silniejsze od mojego zdrowego rozsądku. Równocześnie przez świadomość mojej słabości wiem, że ten grzech się powtórzy i nie wiem, czy za każdym razem mam biegać z nim do spowiedzi, czy sobie odpuścić. Co to za żal i postanowienie poprawy, skoro w głębi wiem, że i tak to zrobię ponownie?

Żal za grzechy w sakramencie przede wszystkim zakłada odniesienie do Boga. W tym kontekście nie wystarcza sam żal etyczny, że się coś zrobiło. Więc nie tyle „żałuję, że coś zrobiłem”, ale „żałuję, że to zrobiłem, bo to obraża Boga”. Po drugie ten żal zakłada dobrą wolę: „nie chcę tego robić, bo Ciebie, Boże, to obraża”. Ten akt musi być szczery, jeśli spowiedź ma być ważna. Natomiast to nie daje gwarancji, że do śmierci nie będę już grzeszyć.

Piotr Jordan Śliwiński OFM Cap


Polecamy:

                

Czy zdarza Ci się manipulować Bogiem?

Czy zdarza Ci się manipulować Bogiem?

Manipulowanie Bogiem odbiera sens życiu, bo oddala od nurtu realnego życia i stawia poza nim, budując sztuczny świat. Jaki sens ma nieautentyczne życie?

Gdy ludzie spowiadają się z grzechów przeciw przykazaniu: „Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremno”, najczęściej przyznają się do „wypowiadania imion” (w domyśle świętych). Czy rzeczywiście chodzi tu tylko o to, by nie mówić „Jezus, Maria”?

W tłumaczeniu Biblii Tysiąclecia czytamy: „Nie będziesz wzywał imienia Pana, Boga twego, w błahych rzeczach, bo nie pozwoli Pan, by pozostał bezkarny ten, kto wzywa Jego Imienia w błahych rzeczach” (Wj 20, 7).

Co oznacza określenie „w błahych rzeczach” czy – jak woli Katechizm – „nadaremnie”? Można je też przetłumaczyć: „do spraw próżnych”, czy jeszcze lepiej: „po to, by skłamać, do czynienia czegoś fałszywego”. Czy dopuszczalny jest fałsz, gdy wzywamy imienia Boga? Rodzi się pytanie, kiedy wzywamy imienia Bożego?

Pierwszym przykładem naruszenia tego przykazania może być praktyka składania przysięgi w imię Boże. Krzywoprzysięstwo jest poważną sprawą. Szczególnie politycy i urzędnicy bywają z niego rozliczani. Fałszywe świadectwo w sądzie może spowodować skazanie niewinnego. W kręgu kulturowym Starego Testamentu zgodne świadectwo dwóch mężczyzn mogło spowodować skazanie na karę śmierci. Przykład tego mamy w Księdze Daniela (rozdz. 13), gdzie dwóch „sprośnych” starców przez swoje krzywoprzysięstwo o mało nie spowodowało ukamienowania niewinnej Zuzanny. Krzywoprzysięstwo zaprzecza istocie Boga, bo wzywa Go, by był świadkiem kłamstwa, a przecież On jest Prawdą.

Istnieją też inne sposoby kłamliwego używania imienia Bożego. Chodzi o nadużywanie Bożego autorytetu do wywodów, które nie są prawdziwe, gdy chcemy na siłę udowodnić komuś coś, co nie koresponduje z prawdą o Bogu czy z prawdą o osobie lub jej życiu. Ilustruje to poniższa bajka:

Pewien chrześcijański intelektualista, który uważał, że Biblia jest literalnie prawdziwa aż do najmniejszych szczegółów, spotkał raz kolegę, który mu rzekł:
– Według Biblii Ziemia została stworzona około pięciu tysięcy lat temu. Znaleziono jednak kości świadczące, że życie na naszej planecie istnieje od setek tysięcy lat.
Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać:
– Kiedy Bóg stworzył Ziemię pięć tysięcy lat temu, celowo umieścił te kości w ziemi, aby wypróbować, czy bardziej będziemy wierzyć twierdzeniom naukowców, czy Jego świętemu słowu.

Miejscem, gdzie bardzo często używa się imienia Bożego, jest liturgia. Może się zdarzyć, że i tu będzie to czcze, nadaremne. Dzieje się tak, gdy dana czynność liturgiczna, zamiast wyrażać moje nawrócenie (lub jego pragnienie), będzie chciała je zastąpić. Iluż ludzi uważa, że jest dobrymi chrześcijanami tylko dlatego, że chodzą do kościoła. Przy tym nie troszczą się o wrażliwość własnego sumienia i w konsekwencji czynią wiele zła bliźnim. Chodzą do spowiedzi, ale zapominają o zadośćuczynieniu. Jak wielu musi się gorszyć takim chrześcijaństwem? Przy takiej postawie kult, czyli modlitwa i liturgia, zakrawa na hipokryzję.

Ludzie wyrażają rożne opinie, mają swoje przekonania, lęki, a także interesy do załatwienia. Nie zawsze są one w pełni uczciwe i jasne, dlatego bywa, że starają się je podbudować Bożym autorytetem. Gdy przy tym mówią coś fałszywego, to grzeszą przeciw drugiemu przykazaniu.

Księga Hioba przynosi nam przykład ludzi, którzy chcieli bronić Boga, okrutnie przy tym kłamiąc. Szybko zostali przywołani do porządku. Mianowicie przyjaciele Hioba, widząc jego cierpienie, fałszywie oskarżyli go o to, że zgrzeszył. Chcieli go zmusić, aby przyznał się do grzechu, którego Hiob nie popełnił. Robili tak, bo pragnęli bronić Bożej sprawiedliwości, która według nich karze tylko winnych. Bogu nie spodobała się ich postawa. Potępił ją. Nawet Boga nie wolno bronić, posługując się fałszem.

Bywa też, że imienia Bożego używa się w sposób magiczny. Nie mamy wtedy do czynienia z modlitwą, przez którą człowiek chce odkryć wolę Bożą, ale ze zmuszaniem Boga, czy świętych, poprzez rożne formułki i ofiary do tego, by pełnili naszą wolę.

Nieco inną postawę ilustruje kolejna bajka:

Pewna matka nie mogła sobie poradzić z synkiem, który zawsze wracał do domu po zmroku. Dlatego przestraszyła go: powiedziała mu, że na ścieżce do domu pojawiły się jakieś duchy wychodzące zaraz po zachodzie słońca. Odtąd nie musiała mu przypominać, by wracał do domu w porę. Kiedy jednak chłopiec urósł, tak bał się ciemności i duchów, że nie było sposobu, by wyszedł z domu wieczorem. Wtedy matka dała mu medalik i przekonała go, że gdy będzie go nosił, duchy nie będą mu mogły zrobić nic złego. Teraz już chłopiec wychodzi

odważnie w ciemności, mocno ściskając swój medalik.

Grzechy przeciwko drugiemu przykazaniu mogą spowodować zgorszenie i w efekcie odrzucenie religii. W Katechizmie Kościoła katolickiego czytamy: „Bluźniercze jest również nadużywanie imienia Bożego w celu zatajenia zbrodniczych praktyk, zniewalania narodów, torturowania lub wydawania na śmierć. Nadużywanie imienia Bożego w celu popełnienia zbrodni powoduje odrzucenie religii” (2148).

Szczególną czujność muszą tutaj zachować nie tylko politycy, ale i kapłani. Ich słowa często są utożsamiane ze Słowem Bożym. Nadużyte mogą więc spowodować wielkie zniszczenie, zwłaszcza gdy ludzkie prawa miesza się z prawem Bożym. Również ci, którzy ich słuchają, powinni używać sumienia, oceniać, a nie bezkrytycznie przyjmować opinie nawet największych autorytetów.

Ludzie spowiadają się z bezmyślnego wypowiadania imion świętych, ponieważ czują, że robią coś, co jest nie do końca dobre. Żydzi nie wypowiadali imienia Jahwe, nawet gdy czytali na głos (a zawsze tak czytali) święte księgi. W miejscu, gdzie było wypisane „Jahwe”, czytali „Adonaj”, czyli Pan. Szanując tę tradycję, podczas liturgii nie czytamy „Jahwe Bóg”, tylko „Pan Bóg”. Nawet Biblia Tysiąclecia w kilku ostatnich wydaniach wprowadziła takie tłumaczenie. Tak wielki był szacunek dla tego imienia, że arcykapłan tylko raz w roku mógł wypowiedzieć Boże imię w najświętszym miejscu świątyni. Istnieje też pewien nurt w tradycji żydowskiej, utrzymujący, że na górze Synaj przy gorejącym krzaku Bóg w ogóle nie objawił swojego imienia. Na pytanie Mojżesza o to, jak się nazywa, Stwórca miał odpowiedzieć: „A cóż cię to obchodzi? Jestem, który jestem. I tyle”. Stąd ludzie mówili o Nim: „Jest, który jest”, a hebrajskim skrótem tego wyrażenia jest słowo „Jahwe”.

Jakkolwiek było, widzimy, że Boże imię jest czymś sakralnym, czyli odłączonym od zwykłego, powszechnego użytku. Zaczęliśmy od pokazania konsekwencji grzechu krzywoprzysięstwa. Powstaje jednak pytanie: czy samo składanie przysięgi nie jest grzechem? Przecież w Ewangelii czytamy: „(…) powiedziano przodkom: Nie będziesz fałszywie przysięgał (…). A Ja wam powiadam: Wcale nie przysięgajcie” (Mt 5, 33-34).

W Katechizmie Kościoła katolickiego czytamy: „Powołując się na św. Pawła, tradycja Kościoła przejęła rozumienie słów Jezusa jako niesprzeciwiających się przysiędze, jeśli składa się ją z ważnego i słusznego powodu (np. w sądzie)” (2154).

Listy Pawłowe przynoszą dwa przykłady przysięgania na Boga przez Apostoła Narodów, a więc ucznia Chrystusa: „A ja wzywam Boga na świadka mojej duszy, iż tylko dlatego, aby was oszczędzić, nie przybyłem do Koryntu” (2 Kor 1, 23) oraz: „A Bóg jest mi świadkiem, że w tym, co tu do was piszę, nie kłamię” (Ga 1, 20).

Czy taka argumentacja wystarczy, by obronić się przed zarzutami anarchistów nastających na instytucję przysięgi? Myślę, że warto tu rozróżnić dwie rzeczy.

Czym innym jest to, że chrześcijanin – jak chce tego Chrystus – powinien zawsze mówić prawdę (nie tylko pod przysięgą), a czym innym prawo instytucji państwowych do zaprzysięgania świadków, urzędników lub innych funkcjonariuszy. Takie zaprzysiężenie daje prawo do sankcji, to znaczy do karania tych, którzy skłamali, i stawiania ich przed trybunałem. Bez tego trudno sobie wyobrazić dbanie o autorytet prawa.

Bywa, że ludzie używają imion świętych, aby przeklinać, a nawet dopuszczają się bluźnierstwa. Trzeba w takich chwilach odróżnić moment wielkiego bólu od zwykłego braku kultury. To przykazanie, ucząc nas szacunku do Boga, jednocześnie wyczula nas na odpowiedzialność za słowa, jakie wypowiadamy do bliźnich, a więc i szacunek do drugich.

JEZUS NA MECZU PIŁKARSKIM
Jezus Chrystus nam powiedział, że nigdy nie był na meczu piłkarskim. Tak więc razem z przyjaciółmi zabraliśmy Go, by zobaczył choć jeden. Walka była zaciekła między drużyną protestanckich „Uderzeniowców” i katolickich „Krzyżowców”.

Jako pierwsi strzelili „Krzyżowcy”. Jezus oklaskiwał entuzjastycznie i wyrzucił w górę kapelusz. Potem strzelili „Uderzeniowcy” i Jezus znowu klaskał z entuzjazmem i znowu rzucił w górę kapelusz. To, zdaje się, zmieszało pewnego człowieka za nami. Trącił Jezusa w ramię i zapytał:
– Za którą drużyną kibicujesz, dobry człowieku?
– Ja? – odpowiedział Jezus, wyraźnie podniecony meczem. – Nie kibicuję za nikim. Po prostu cieszy mnie gra.
Mężczyzna zwrócił się do swego sąsiada i mruknął:
– Hm, ateista.

  • Udało Ci się dokonać czegoś ważnego. Pewne okoliczności jednak przemilczałeś. Nie żałujesz tego. Ludzie nie znają całej prawdy. Udało się. Czy nie czujesz się zawstydzony?
  • Wychowujesz dziecko. Czy straszysz je nieraz Bogiem? Czy to pomaga Ci zapanować nad nim? Jaki będzie to miało wpływ na Twoje dziecko w przyszłości?
  • Regularnie się modlisz i uczestniczysz w liturgii. Nie żałujesz czasu, który na nią poświęcasz. Dlaczego nie żałujesz: czy dlatego, że rozmowa z Panem Bogiem Cię uspokaja i wycisza, czy Cię usypia? A może nie pozwala Ci zasypiać gruszek w popiele?

Jeśli te pytania Ciebie nie dotyczą, dopisz własne.

Jacek Siepsiak SJ


Polecamy: