Zbudź się, o śpiący

Zbudź się, o śpiący

 

Udawanie, że znaleźliśmy życie, kiedy patrząc na kałużę, mówimy, że to ocean, jest fatalnym błędem. Zadowalamy się wciąż tym samym, nawet jeśli to jest coś, co zniewala. Musi przyjść taki dzień, taki moment, kiedy usłyszmy słowa św. Pawła: „Zbudź się, o śpiący, i powstań z martwych” (Ef 5,14). I się obudzimy.

To najważniejsze i najtrudniejsze zadanie życia. Zabrać na wędrówkę swoje serce, czyli tak żyć, by nie tylko żyć, ale i przeżywać. Zobaczcie, ilu ludzi wokoło tylko wegetuje? Nie wędrują i nie żyją, po prostu są podmiotem różnych naturalnych procesów zachodzących w ich ciele i życiu. Dlaczego tak często przestajemy wędrować? Każdy z nas ma tu swoją ciekawą opowieść o tym, jak wyłącza w sobie tryb „przygoda”, a włącza tryb „wegetacja”. Uciekamy od bólu, od porażki, od rozczarowania, a naszym bratem staje się strach o to, że kiedy rozbudzimy w sobie pragnienia i życie, to może nic z tego nie wyjść.

Dlaczego kiedy ogląda się wielką opowieść o życiu, jak choćby panowie Gladiatora, a panie wielką historię o miłości, powiedzmy Titanic (wiem, uprościłem), to nasze serce rośnie i rwie się do przeżycia wielkiej przygody, a kiedy milknie muzyka i schodzą z ekranu napisy końcowe filmu, to od razu pozwalamy, by nasze serce utopiło się w tym, co nas tak na co dzień przytłacza? Dlaczego tak bardzo boimy się żyć? Przecież Bóg dał nam oczy, byśmy patrzyli, uszy, byśmy słyszeli, wolę, byśmy wybierali, i serce, byśmy mogli naprawdę żyć. Właśnie w sercu rozpoczyna się „sukces”, bo przecież mężczyzna musi wiedzieć, że jest silny, że ma wszystko, co jest mu potrzebne, a kobieta musi wiedzieć, że jest piękna, że ktoś o nią walczy, bo jest tego warta.

Czasem, kiedy spowiadam, odnoszę wrażenie, że w środku jesteśmy puści. Nie w sensie bycia pysznym i próżnym, ale w sensie braku życia. Owszem, przychodzimy do konfesjonału, spowiadamy się, nawet jest w nas pragnienie innego życia, a jednak się nie udaje. Prawda jest taka, że nie jesteśmy puści. Mamy serce, a ono dalej jest takie, jakie Bóg chciał: dzikie, silne, od­ważne oraz piękne, tylko zamknięte i ciągle nie odkryte. Jeśli chcemy być mężczyznami i kobietami, którzy potrafią zawalczyć i kochać, to musimy przebudzić nasze nie puste, ale uśpione serca. Nawet za cenę bólu i zmę­czenia, bo to jest ostra wędrówka. Musimy to zrobić.

Jeśli tego nie zrobimy, grozi nam to, w co dali się wciągnąć saduceusze z Ewangelii (por. Mk 12,18–27). Zamiast szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, czy wierzą w Zmartwychwstanie, czy jest w nich pragnienie pójścia za Bogiem Żywym, rozpoczynają deliberacje na tematy kompletnie niezwiązane z życiem (o kobiecie i siedmiu braciach, których kolejno była żoną). Pozwalają sobie na pytania zastępcze, byleby nie zadać pytań prawdziwych. Łatwiej pytać o rzeczy drugoplanowe, niż zapytać siebie samego, o co tak naprawdę chodzi mi w moim życiu.

Musimy skierować nasze serca ku Bogu. To nie jest tylko grzecznościowo-religijna formułka; zwrócić serce ku Bogu to nic innego, jak zapragnąć tego, by być jak On, by znów stać się silnym i pięknym wojownikiem. Musimy to zrobić, bez tego wejdziemy na drogę wegetacji.

Ta wegetacja może być dla wielu pojęciem abstrakcyjnym, ale wystarczy pojechać do zoo i podejść do klatki z lwami. Staniecie tam oko w oko ze zwierzęciem stworzonym do przemierzania wielkich afrykańskich sawann, do polowania na zebry… Tymczasem w jego oczach zobaczycie przegraną, zobaczycie coś, co się poddało. Zamiast groźnego lwa, zobaczycie przerośniętego kota.

Kiedyś, pracując z młodymi, uczyłem się tej wewnętrznej walki między wychowywaniem ich na pobożne i grzeczne dzieciaczki przy kościele a pozwoleniem im na to, by odkrywali w sobie właśnie to, co jest zwróceniem swojego serca ku Bogu, a więc odkrycia swojego piękna i dzikości. Tego się nie da zapisać w kanonach dobrego wychowania.

Uboga wdowa okazuje się mistrzynią w uczeniu nas „pójścia na całość”.

 

Grzegorz Kramer SJ, Bóg jest dobry (wyd. 2), Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

            

 

Skąd się wzięły sakramenty?

Skąd się wzięły sakramenty?

 

Aneta Kuberska-Bębas: Kto wymyślił sakramenty i skąd wzięło się przekonanie, że na pewno działa przez nie Bóg?
ks. Grzegorz Strzelczyk: Przekonanie, że Bóg komunikuje się z człowiekiem przez znaki, jest bardzo wczesne. Na przykład w scenie powołania Mojżesza Bóg posługuje się płonącym krzewem. Takich obrazów jest mnóstwo w Starym Testamencie. Kiedy Mojżesz podchodzi do krzewu gorejącego, słyszy, że ma zdjąć sandały, bo ziemia, na której stoi, jest święta. Tam jest rzeczywiście obecny Bóg. Krzew w tej scenie nie jest tylko symbolem odsyłającym do transcendentnego, niedostępnego Boga — On się objawia tu i teraz, a zewnętrznym przejawem wyjścia ku człowiekowi jest widzialny znak: gorejący krzew. Ów schemat jest już obecny w objawieniach starotestamentalnych. Dlatego refleksję nad sakramentami należy zaczynać od „sakramentów” Starego Prawa albo Starego Przymierza. Współcześnie o nich mało się mówi.

Przed narodzeniem Jezusa istniały sakramenty?
Sobór Florencki (XV wiek), którego dziełem jest pierwszy w ramach nauczania Magisterium Kościoła systematyczny opis siedmiu sakramentów, zaczyna właśnie od rozróżnienia sakramentów Starego i Nowego Przymierza. Pierwsze zapowiadają i oznaczają łaskę. Drugie ją sprawiają. Od samego początku historii zbawienia Bóg ujawnia się, działając. I wtedy można uchwycić Jego właściwie bezpośrednią obecność. Znak nam to ułatwia — uruchamia zmysły. Stąd biorą się w Starym Testamencie rzeczywistości, które są quasi-sakramentalne albo są „sakramentami Starego Prawa”. Nawet samo Prawo, to znaczy zwój Pisma, staje się takim znakiem. Kiedy po powrocie z niewoli babilońskiej na zgromadzeniu Izraela rozwija się zwój, by go publicznie odczytać, wówczas lud pada na twarz przed Panem. Zwój jest znakiem obecności Boga w słowie. Wcześniej Arka Przymierza miała podobną funkcję. Z arką z kolei silnie związany był obłok chwały Bożej, który sygnalizował wprost Jego obecność, jednocześnie Go ukrywając.

Na pustyni były też manna i przepiórki.
Były one bardziej znakami łaskawości niż obecności. Wyraz tego, że Bóg jest blisko, widzi potrzeby ludu i na nie reaguje. Prawdopodobnie najbliżej sakramentalności w naszym rozumieniu jest idea słowa Bożego, którą Izrael wypracowuje głównie po niewoli babilońskiej. W księgach mądrościowych czytamy, że słowo, które wychodzi od Boga, nigdy nie wraca do Niego bezskuteczne. Zawsze wywołuje skutek. Idea wywoływania skutku będzie kluczowa dla chrześcijańskiego rozumienia sakramentu. Chrześcijanie są przekonani, że określone znaki mają wyjątkowy charakter. Większość z nich, podobnie jak w Starym Testamencie, tylko wskazuje na Bożą obecność lub działanie albo o nim poświadcza. Jednak przekonanie o skuteczności chrztu staje się dla chrześcijan punktem wyjścia do innego rozumienia znaków. Jeśli ktoś przyjmuje chrzest, wtedy rzeczywiście dokonuje się to, co ten znak oznacza, bo Bóg związał z nim swoje działanie.

Dlatego mogę mieć pewność, że jeżeli ktoś zanurzy mnie w wodzie, wypowiadając formułę chrzcielną z intencją ochrzczenia, to zostanę zanurzona w śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa.
Tak. Ilekroć powtarza się ten znak, dzieje się to, co Bóg zamierzył, powierzając uczniom sprawowanie chrztu. Dlatego Kościół nie może sam sobie ustanowić sakramentu. Myśmy sakramenty rozpoznali. Kościół albo odczytał je poprzez jasny nakaz Jezusa, albo w swoim doświadczeniu, praktyce życia zauważył, że pewne rzeczywistości mają wyjątkowy charakter. Proces dojścia do rozpoznania siedmiu sakramentów był zaskakująco długi. Na dobrą sprawę skończył się dopiero w średniowieczu wraz z uznaniem małżeństwa za sakrament. W wypadku tego sakramentu było to o tyle trudniejsze, że małżeństwo — istniejące w planie Bożym od stworzenia — nie zostało ustanowione przez Kościół. Po Chrystusie nastąpiła zmiana jego charakteru, co jednak nie jest widoczne na pierwszy rzut oka. Dlatego Kościół z rozpoznaniem sakramentalności małżeństwa miał największy kłopot.

Zatrzymajmy się najpierw przy teologii sakramentów. Dlaczego Bóg, który jest niematerialny, związał swoją obecność z rzeczami materialnymi?
A dlaczego nas stworzył jako byty materialne? Myślę, że powiązanie niewidzialnego Boga z widzialnymi znakami jest po prostu konsekwencją naszej materialności. Stąd też wcielenie. Jeżeli istotą sakramentalności jest obecność i działanie poprzez materialną rzeczywistość, to najbardziej do tego opisu pasuje Ciało Chrystusa. Można zatem powiedzieć, że wcielenie jest najważniejszą akcją sakramentalną, sakramentem źródłowym, dzięki któremu inne sakramenty mogą zaistnieć.

Ale skoro Bóg dał ludziom Jezusa, po co nam jeszcze kolejne znaki sakramentalne?
Bo Jezus nam złośliwie do nieba wstąpił. (śmiech) A mówiąc serio, chodzi o dostępność wydarzenia Chrystusa i skuteczności Jego zbawczego dzieła wzdłuż ludzkiej historii. Przyjęcie człowieczeństwa oznaczało wejście w ludzki czas, a więc też w ludzką przemijalność. Pamiętajmy, że nie możemy być zbawieni inaczej jak przez Chrystusa i przez udział w Jego śmierci i zmartwychwstaniu, a przecież urodziliśmy się po tych wydarzeniach… Sakramenty są w pewnym sensie wehikułami czasu, które przynoszą do naszej teraźniejszości obecność i działanie Chrystusa. Dlatego mówimy, że kiedy Kościół chrzci, to sam Chrystus chrzci. Kiedy sprawowana jest Eucharystia, wtedy Chrystus staje się obecny. W Eucharystii zresztą ten proces jest najbardziej widoczny. W niej uobecnia się wydarzenie śmierci i zmartwychwstania po to, żebyśmy zjedli Ciało Chrystusa, czyli zjednoczenia się z Nim osobowo przez spożywanie sakramentalnego znaku. Jednym słowem: przez sakramenty Duch Święty przedłuża obecność i działanie Chrystusa i nam je udostępnia.

Można powiedzieć, że sakramenty są też ukłonem Boga w stronę naszej materialnej natury?
Takim ukłonem jest przede wszystkim wcielenie, ale też w ogóle całe objawienie. Żebyśmy mogli uchwycić Boga naszym doświadczeniem, On się musi udostępnić po materialnej stronie, wewnątrz naszego materialnego świata. On sam lub przynajmniej jakieś skutki Jego działania.

Istotniejsza jest tu możliwość komunikacji z Bogiem czy raczej nasza potrzeba pewności, że nie jest On jakąś emocją, wymysłem, ale uobecnia się w obiektywnych znakach?
Myślę, że oba wymiary sakramentów są ważne. Ale jest jeszcze jeden, także bardzo istotny. Fakt, że zostaliśmy stworzeni w ciałach, nie było prowizorką Boga, nieudanym lub niedokończonym eksperymentem. Materialność to jest nasze miejsce. Mimo że co innego twierdził Platon i wielu innych w starożytności i później. Dlatego Bóg chce, żebyśmy doświadczali Go i przeżywali relację z Nim bez wychodzenia z materii. Sakramenty świetnie o tym przypominają, na przekór wszystkim marzeniom o czystej „duchowości”. To, że zjadamy Jezusa, zawsze będzie sprowadzać nas na ziemię, bo oznacza, że byt najbardziej duchowy, sam Bóg, przychodzi do nas przez zwykłe materialne czynności. Bóg przez sakramenty przypomina każdemu: „Człowieku, stworzyłem cię w ciele i to jest twoje miejsce, stworzyłem cię w materii i tam będę z tobą rozmawiać, tam się będę z tobą spotykać”.

Mimo to słowa „jem Jezusa” brzmią w naszych katolickich uszach prawie jak profanacja. Mówimy: „przyjmuję Jezusa do swojego serca”. Jak ognia unikamy intuicji związanych z jedzeniem. Zastąpiliśmy je wizją przyjmowania wyjątkowego gościa do swojego serca…
A w słowach ustanowienia nie było czasem: „bierzcie i jedzcie”? Cóż, może boimy się zarzutów o kanibalizm? One wobec chrześcijaństwa były w różnych okresach historii wysuwane. Niestety tracimy przez takie wątpliwości jedno z fundamentalnych znaczeń Eucharystii. Ona jest pokarmem. Sobór Trydencki, określając powody ustanowienia Najświętszego Sakramentu, wyraźnie wskazuje, że jest On po to, żebyśmy spożywali Chrystusa, i dzięki temu żyli Jego życiem. Jest On pokarmem na drogę i lekarstwo, które ma gładzić grzechy lekkie i zabezpieczać przed ciężkimi.

Powtórzę: jest pokarmem. Gdy zapominamy o tym i zaczyna dominować idea przyjmowania gościa, to stajemy wobec Chrystusa jak partner, który jest samowystarczalny, a nie jak ktoś, kogo życie całkowicie od Niego zależy. Cieszę się, gdy odwiedzają mnie goście. Ale ja z nich nie żyję, jedynie ich ugaszczam.

Eucharystia ma rodzić przekonanie, że żyję dzięki Chrystusowi. Żyję ze spożywania Chrystusa. Jeśli przestanę Go jeść, umrę z głodu. Bo nie mam nowego życia sam z siebie. To jest wprost napisane w Ewangelii według św. Jana: „Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie” ( J 6,53). Dlatego Sobór Trydencki zachęcał do częstej komunii. A wcześniej Sobór Laterański IV nakazał przyjmować ją przynajmniej raz w roku — bo mało kto wtedy przyjmował komunię. Okazuje się, że od wieków ludzie mają tendencje, by postrzegać sakramenty jako znaki na specjalne okazje. Efektem jest to, że oddzielamy się od Bożego działania, próbując funkcjonować samodzielnie i autonomicznie. To jest bodaj największa pokusa: próba życia bez Boga, czyli bez-bożność par excellence.

Skoro Eucharystia ma być dla chrześcijan czymś codziennym, dlaczego pierwszej komunii świętej towarzyszy tak niecodzienna oprawa? Czy w ten sposób od początku nie wychowujemy dzieci do przekonania, że jednak to jest pokarm tylko na specjalne okazje?
Wszystkie sakramenty są wbudowane we wspólnotowe świętowanie — dokładnie tak, jak posiłek wspólnotowy. Możemy się spiąć, iść do pięciogwiazdkowej restauracji i świętować przy użyciu wszystkich środków symbolicznych, jakie są nam dostępne. Będzie nas to jednak dużo kosztować. Nie bylibyśmy w stanie jadać tak codziennie, ale powinniśmy od czasu do czasu. Na co dzień do życia wystarczy nam kromka chleba. Ważne, żebyśmy jedli. Tak samo jest z sakramentami, które wielokrotnie przyjmujemy. Zwłaszcza z Eucharystią. Od czasu do czasu możemy odpalić wszystkie działa, które mamy w liturgicznym arsenale, odprawić mszę ze wszystkimi istniejącymi elementami. Niech nawet trwa trzy godziny! A potem świętować aż do granic nieumiarkowania.

Potrzebne są nam takie wyjątkowe chwile. Jeżeli Wigilia Paschalna trwa cztery godziny, to tak właśnie ma być. Bo do istoty świętowania należy także brak pośpiechu. Na co dzień jednak po prostu jemy. Bo właśnie pokarm, a nie talerz daje życie. Miło jest zjeść obiad z ładnego talerza. Ale ważniejsze jest, żeby zjeść. Mam wrażenie, że niektórzy mają tendencję do mylenia porządków. Tak jakby trzeba było podać potrawę na określonym talerzu, żeby można było w ogóle zjeść. Nie, zjeść można z czegokolwiek. Oczywiście, kiedy mamy możliwość świętowania, to dbamy również o rodzaj talerza. Ale nie on jest najważniejszy.

Sakramentem, któremu nie muszą towarzyszyć wyjątkowe okoliczności, jest namaszczenie chorych. Mam wrażenie, że dotąd nie udało się jednak tego sakramentu wprowadzić do powszechnej praktyki Kościoła, jak w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat stało się z komunią świętą. Czy w Polsce nie korzystamy z niego zbyt rzadko?
Myślę, że tu też sytuacja stopniowo się poprawia. Niestety przez długi czas sakrament chorych był traktowany jako „ostatnie namaszczenie”. Według poprzedniego Kodeksu Prawa Kanonicznego, obowiązującego do roku 1983, był udzielany tylko w niebezpieczeństwie śmierci.

I dlatego do dziś propozycja jego przyjęcia budzi w ludziach strach?
Niestety tak. Obecnie jednak pojawiają się też problemy z drugiej strony. Niektóre osoby przyjmują ten sakrament zbyt często, na przykład regularnie, co miesiąc, w ramach mszy za chorych. Zasadniczo namaszczenie chorych powinno być przyjmowane raz w danej chorobie lub w związku z poważnym pogorszeniem zdrowia w jej trakcie.

Dobrze, że w parafiach coraz częściej wspólnie celebruje się namaszczenie chorych, bo sakramenty nie są prywatną sprawą i najlepiej je sprawować we wspólnocie. Wtedy również doświadczamy, że wspólnota troszczy się o chorych. Chorzy zaś przypominają zdrowym członkom wspólnoty, że trzeba się o nich zatroszczyć. Jest to więc jeden z praktycznych wymiarów budowania Kościoła. Oczywiście sakramentu namaszczenia można udzielać także indywidualnie. Zwłaszcza wtedy, kiedy chory nie wychodzi z domu. Jeśli jednak jest tylko możliwość sprawowania wspólnotowego, zawsze będzie to lepszy sposób.

To dotyczy także sakramentu pokuty i pojednania?
Tak, rytuał przewiduje obrzęd pojednania wielu penitentów z indywidualnym rozgrzeszeniem. Zaczynamy wtedy od wspólnego nabożeństwa pokutnego i wspólnego odprawienia rachunku sumienia, a potem przechodzimy do indywidualnej spowiedzi. Ze względu na liczbę ludzi, która się spowiada, stosunkowo rzadko korzystamy z tej możliwości. Budowanie świadomości, że warto tak robić, prawdopodobnie potrwa jeszcze dość długo, ale nabożeństwa pokutne pojawiają się już w czasie rekolekcji czy misji parafialnych. I bardzo dobrze, bo w ten sposób przywraca się świadomość, że pokuta nie jest prywatną sprawą. Każdy grzech ma wymiar społeczny, dlatego nasze nawracanie jest czymś, co dzieje się także we wspólnocie i ze względu na wspólnotę. Niebagatelną sprawą jest też poczucie, że mogę liczyć na modlitwę sióstr i braci.

 

ks. Grzegorz Strzelczyk, Aneta Kuberska-Bębas, Wolność, wiara, Bóg, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

               

Co zrobić z pragnieniami?

Co zrobić z pragnieniami?

 

Pragnienie jest szczególnie silnym uczuciem. Słowo „pragnienie” przepełnione jest znaczeniami. Co oznacza dla ciebie?

Pragnienie ma kiepską prasę. Często sądzimy, że skoro czegoś pragniemy, prawdopodobnie jest to coś, czego nie powinniśmy chcieć albo mieć.

Ale pomyślmy o tym:
Bez pragnień nigdy nie wstalibyśmy rano z łóżka. Nigdy nie wybralibyśmy się dalej niż za drzwi naszego domu. Nigdy byśmy nie przeczytali książki ani nie nauczyli się czegoś nowego.

Brak pragnień oznacza brak życia, brak rozwoju, brak zmian.

Pragnienie jest tym, co sprawia, że dwie osoby powołują do życia trzecią. Pragnienie jest tym, co sprawia, że krokus przebija się przez zmrożoną zimową glebę.
Pragnienie jest energią, energią kreatywności, energią samego życia.

Nie bądźmy więc wobec niego zbyt surowi.

CZEGO NAPRAWDĘ CHCESZ?

Czy nasze pragnienia mogą nam pomóc w dokonywaniu mądrych wyborów?
Zależy, jak głęboko sięgają. Istnieją głębokie pragnienia i pragnienia płytkie.

Płytkie pragnienia przekształcają się w listę życzeń. Poja­wiają się na Gwiazdkę albo na urodziny. Chcielibyśmy mieć to, tamto i jeszcze coś innego. Moglibyśmy prawdopodobnie żyć szczęśliwie bez tych rzeczy, ale gdy ktoś pyta nas, czego pragniemy, zazwyczaj tworzymy długą listę potrzeb.

Gdyby twoje dzieci albo przyjaciele zapytali cię: „Co chcesz dostać na urodziny?”, jaka byłaby twoja odpowiedź? Zwróć uwagę na te chęci i życzenia. Zastanów się nad tym, jak głę­bokie są dotyczące ich uczucia. Na jakie wyrzeczenia byłbyś gotów przystać, by spełnić te zachcianki?

Teraz przyjrzyjmy się głębszym pragnieniom.

Czy jest coś, co zawsze chcieliśmy zrobić, ale nigdy nie zdołaliśmy? Jakie są niespełnione sny naszej młodości? Gdybyśmy mogli jeszcze raz przeżyć nasze życie, co byśmy zmienili? Gdyby zostało nam tylko kilka miesięcy życia, jak byśmy spędzili ten czas? Gdyby spora ilość gotówki nagle trafiła do naszej kieszeni, jaki zrobilibyśmy z niej użytek?

Gdyby dobra wróżka zgodziła się spełnić nasze trzy życzenia, jak by one brzmiały? Czy jest coś albo ktoś, za kogo bylibyśmy gotowi oddać życie?

Poświęćmy chwilę, by zastanowić się nad jednym lub więcej z powyższych pytań. Odpowiedzi, których sobie udzielimy, jeśli tylko będą szczere, staną się wskazówkami dotyczącymi korzeni naszych głębokich pragnień.

Przyjrzyjmy się tym znaleziskom uważnie, bez pośpiechu. Możliwe, że wśród tych pragnień istnieją wzorce, które pomogą nam w większym stopniu zrozumieć, kim tak naprawdę jesteśmy i co nami kieruje.

Czasem nasze powierzchowne pragnienia mogą prowadzić nas do pragnień głębokich.

Na przykład:
Przyjaciel mówi nam, że chciałby domek na wsi. „Dlaczego?” – moglibyśmy zapytać.
Jeśli da się mu taką możliwość, nasz przyjaciel może wyjawić swoje powody.
Żeby w weekend uciec od pracy… Żeby mieć gdzieś oazę spokoju… Żeby mieć ogród… Żeby mieć miejsce, gdzie można miło spędzić czas z rodziną… I tak dalej.

W rezultacie to pragnienie nie jest wyłącznie egoistycznym „chcę!”.

Jest bezpośrednio związane z głębszymi zagadnieniami, takimi jak:
Pragnienie spokoju i powrotu do bardziej beztroskiego stylu życia. Pragnienie pogłębienia i polepszenia relacji z ważny­mi dla nas osobami. Pragnienie przeciwdziałania efektom stresu. To są głębsze pokłady naszych pragnień.

Jak wpływają one na dokonywane przez nas wybory?

Cóż, te głębsze warstwy zawsze tam są, bez udziału naszej świadomości wpływają na sposób, w jaki kształtujemy swoje życie.

Wybory, które przeciwstawiają się naszym najgłębszym pragnieniom, wywołują niepokój i brak zadowolenia. Wybory spójne z tymi głębokimi pragnieniami sprawiają, że czujemy się w zgodzie z własną naturą i z ludźmi, których kochamy. Głębokie pragnienia wpływają na drobne wybory w sposób, z którego nie zawsze musimy zdawać sobie sprawę.

Ważne jest, by rozpoznać kształt naszych głębokich pragnień. To pomoże w podejmowaniu codziennych decyzji tak, by pozostać w harmonii z naszymi pragnieniami i wartościami.

W rezultacie najłatwiej jest nam odnaleźć wewnętrzny spokój, jeśli nasze najgłębsze pragnienia i wartości nie kłócą się, ale są zgodne z głębokimi pragnieniami, wartościami i aspiracjami będącymi udziałem całej ludzkiej rodziny i wszelkiego stworzenia.


Polecamy:

               

Pokusa dialogu z Szatanem

Pokusa dialogu z Szatanem

 

On to rzekł do niewiasty…
Rdz 3,1c

 

Co mówi słowo Boże?
Kiedy pozwalamy się „wciągnąć” w stan pokusy, w którym traktujemy szatana jak powietrze – jakby nie istniał – albo drżymy przed nim tak, jakby miał absolutną władzę i jakby istniało tylko zło, wtedy łatwiej mu jest manipulować naszą wolnością. Zły skrzętnie wykorzystuje naszą ignorancję lub strach. Stają się one doskonałym żerowiskiem dla jego działania. Ignorowanie szatana czy nadmierne lękanie się go ułatwia mu zbliżenie się do nas. I tak pojawia się kolejny stan pokusy, w który chce nas wpędzić. Jest to w c h o d z e n i e  z  s z a t a n e m  w  d i a l o g. W dialogu Zły umie się doskonale maskować, tak aby pozostać nierozpoznanym. Kiedy kusił Jezusa na pustyni, potrafił odwoływać się nawet do słowa Bożego i „pobożnie” nim manipulować.

Święty Piotr przestrzega: „Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo pożreć” (1 P 5,8). „Krąży” oznacza szuka okazji do dialogu, „zaczepia”, prowokuje do rozmowy. Historia kuszenia w raju pokazuje, że szatan zachowuje się rzeczywiście jak wąż: stara się przez choćby maleńką szczelinę, którą jest ludzkie przyzwolenie, wejść w ludzkie myślenie i zaintrygować je własną „filozofią”. Bardzo zależy mu na rozmowie z człowiekiem. To uderzające: pierwsza rozmowa, jaką znajdujemy w Piśmie Świętym, to właśnie dialog człowieka z wężem. Ewa zdaje się nie zauważać szatana.

Patrząc z dystansu, wydaje się bardzo dziwne to, że nie rozpoznaje kusiciela i nie przeczuwa jego przewrotnych intencji. Jej naiwność wydaje się wręcz irytować. Chciałoby się krzyknąć: „Nie! Nie wchodź z nim w rozmowę. On nie szuka prawdy. Na pewno nie chodzi mu o dobro. Nie sprostasz jego przebiegłości!”. Tymczasem Ewa odpowiada na pytanie węża i daje się wciągnąć w rozmowę.

Pierwszym błędem, jaki człowiek popełnił w raju, był właśnie ten: nie wyczuł obecności Złego i w dobrej wierze wszedł z nim w dialog. W pierwszym ludzkim odruchu chciałoby się powiedzieć: „Jeszcze nic złego się nie dzieje”. A jednak dzieje się coś niedobrego. Pytanie: „Czy rzeczywiście Bóg powiedział…?” jest jak pozostawiony w ludzkiej myśli jad. Ta trucizna powoli przedostaje się do wnętrza i zatruwa pokój serca. Rozmowa z wężem wciąga. Szatan używa pytania jako „haka”. Otóż Ewa „zahaczona” jego pytaniem już nie jest skupiona jedynie na Bogu. Do tej pory jej życie było stanem pełnej harmonii i pokoju dzielonym z Adamem, ponieważ cała uwaga ich myśli i serca zwracała się ku Bogu. On był źródłem ich pokoju i harmonii.

Wchodząc w dialog ze Złym, odchodzi się powoli od źródła pokoju. I o to chodzi szatanowi. Jemu zawsze chodzi o to samo, ilekroć próbuje wciągnąć człowieka w rozmowę. W ten sposób chciał odwrócić uwagę Ewy od Boga, aby choć trochę zwrócić ją na siebie.

Co to oznacza dla życia?
Diabeł jest istotą, która żyje w chaosie, jest księciem ciemności, niepokoju. Jest zbuntowanym, upadłym aniołem, który odwrócił się od Boga i widzi jedynie ciemną przepaść chaosu i nicości. Odkąd przestał kontemplować Boga, stał się niespokojnym duchem. Swój niepokój próbuje przenosić teraz na każdego, z kim udaje mu się nawiązać dialog. Ponadto wie dobrze, że kiedy odwracamy uwagę od Boga, stajemy się bardziej podatni na chaos i zamęt, na błędy i kłamstwo. Tracąc czysty kontakt z Panem, tracimy zdolność kontemplacji, tracąc zdolność kontemplacji, wchodzimy w stan niepokoju i zamętu.

Każdy dialog z szatanem zaraża niepokojem. Niepokój prowadzi nas do zamętu i zagubienia. Zagubienie zaś do błędów i do upadku. Pismo Święte od pierwszych stronic przestrzega nas przed rozmawianiem z szatanem. Dialog z nim stał się początkiem wypędzenia człowieka z raju.

Jezus udziela nam mądrości i pokazuje, jak oddalać pokusę wchodzenia w rozmowę z kusicielem. Gdy Jezus przebywał na pustyni, Zły krążył, wyczekując momentu, w którym mógłby wciągnąć Go w rozmowę. Trzykrotnie podchodził do Jezusa i trzykrotnie Jezus „ucinał” szatańskie próby rozmowy. „Ucinał” je kategorycznie słowem – słowem Boga. Zakończył zdecydowanym: „Idź precz, szatanie!” (Mt 4,10).

Do rozeznania na modlitwie
Szatan szuka okazji do rozmowy ze mną. Często stwarza ku temu „niewinne” i „niegroźne” okazje. Czy zauważam w swoim życiu takie sytuacje, własne zachowania, przez które w sposób „niewinny” wchodzę w dyskusję ze Złym? Przez jaką „szczelinę” szatan najczęściej wchodzi w dialog ze mną? Co najbardziej mnie zwodzi i zmusza do zatrzymywania się na rozmowie z nim?

 

ks. Krzysztof Wons SDS, Przewodnik po stanach pokusy, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy:

               

Rachunek z bycia razem

Rachunek z bycia razem

Mężczyźni i kobiety – dorośli, często bogaci ludzie, szli za Jezusem. Zostawiali swój dobytek, życie, by Mu towarzyszyć. Co w Nim było takiego, że postanowili chodzić za Nim od wsi do wsi i wspierać Go swoją majętnością?

Jezus w Ewangeliach nie składał nikomu żadnych deklaracji i nie robił kampanii wyborczej. Nie musiał. Moja intuicja jest taka, że oni patrząc na Niego, dostrzegli jedyną prawdziwą Obietnicę, tę, którą złożył nam Ojciec. Ta Obietnica to nic innego jak część Boga w nas, czyli to, co jest zapisane głęboko w naszym sercu, a każdego dnia zasypywane wieloma błahymi sprawami.

Wpatrywanie się w Jezusa, chodzenie za Nim − w naszym wypadku poprzez modlitwę – choć często związane z trudem, sprawia, że nasze serca przypominają sobie to, co Bóg w nie wpisał. Kobiety usługiwały Jezusowi ze swego mienia. To współgra z tym, co mówił On o traceniu swojego życia, żeby je (od)zyskać.

Czym jest to zyskiwanie? Jest wchodzeniem w życie, takie jakie ono ma być – w jedności z Ojcem. Ojciec, Bóg – On nie chce być wpuszczany na zasadzie jakiegoś rytualno-religijnego działania. On chce, pragnie być z nami cały czas. Tak nas stworzył. Oddawanie życia nie jest formą poświęcenia, ofiary, czegoś nieprzyjemnego, oddawanie życia to tak naprawdę jego zyskiwanie. Odzyskiwanie Boga w swoim życiu to znów nic innego jak odzyskiwanie swojego prawdziwego „ja”, bez zasłony.

Oni za Nim poszli, bo znaleźli swoje miejsce. Nieistotne było, co inni o tym sądzą, ważne było, że oni znaleźli w tym wartość i spełnienie. Czy to są pobożne mrzonki? Zobacz, ile w twoim życiu było takich chwil, kiedy miałeś pewność, że „żyjesz naprawdę”, że robisz to, co kochasz, że jesteś wśród ludzi, którzy żyją podobnie jak ty – spełniając potrzeby swojego serca? I weź mi nie tłumacz od razu, że to wcale nie jest takie proste i że nie zależy od ciebie. To jest kłamstwo tych, którzy tylko obserwowali grupę ludzi, która poszła za Jezusem. Tych, którzy stali, gapili się i wydawali opinie. A czy dziś nie jest podobnie?

Ilu z nas stoi w swoim życiu i obserwuje innych. A później albo zazdrości, albo cynicznie wyśmiewa? Z każdym krokiem w życiu wchodzimy w środek jakiejś opowieści, której z pewnością nie zrozumiemy (G.K. Chesterton). Oni też nie rozumieli, w sensie zrozumienia istoty, sensu. Jednak szli. Bo choć nie rozumieli, to czuli, że tracąc – zyskują życie.

Grzegorz Kramer SJ


Polecamy: